"Ostatni okręt" to dobre kino klasy B — recenzja premiery 2. sezonu
Andrzej Mandel
23 czerwca 2015, 21:03
Klimat "Ostatniego okrętu" przypomina mi najlepsze filmy sensacyjne z przełomu lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych. W zasadzie jest wszystko, co być powinno, a i ogląda się dobrze. Spoilery.
Klimat "Ostatniego okrętu" przypomina mi najlepsze filmy sensacyjne z przełomu lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych. W zasadzie jest wszystko, co być powinno, a i ogląda się dobrze. Spoilery.
Chociaż "The Last Ship" nie jest arcydziełem ani serialem wybitnym, to jednak czekałem na powrót załogi "USS Nathan James" wraz z dzielnym kapitanem Chandlerem na czele. Serial ten, podpisany przez Michaela Baya jest bowiem w swojej klasie bardzo przyzwoitym produktem – to dobry, sensacyjno-postapokaliptyczny serial, w którym może i łatwo przewidzieć co się stanie, ale ogląda się to dobrze. A i zagrany jest całkiem przyzwoicie, a na dodatek przywodzi mi na myśl filmy i seriale z czasów mojego dzieciństwa.
Akcja 2. sezonu zaczęła się w tym samym momencie, w którym skończył się 1. sezon. Jesteśmy w Baltimore, przejętym przez tych złych patriotów używających w elektrowni zwłok zamiast węgla (i taśmowo te zwłoki produkujących), a naprzeciw nich stoją dobrzy patrioci z naszym dzielnym kapitanem na czele. Brzmi to zdecydowanie gorzej niż się ogląda, bo dwuczęściowiec otwierający sezon zawierał, jak na tej klasy serial, bardzo mało patetycznych scen (choć przemowa pierwszego oficera kwalifikuje się jako przykład pastiszowego wręcz patosu), a przy tym sporo akcji i scen na granicy refleksji, jak moment, w którym pani doktor mówi o barbarzyńcach u bram.
A przy tym scenarzyści nie poszli na łatwiznę i drugi sezon nie będzie się obracał wokół spraw ze złą panią Granderson, tylko pojawi się coś nowego. Rozstaliśmy się też z postacią doktora Topheta, brytyjskiego naukowca, który był najpierw zdrajcą, by na koniec okazać się bohaterem. I tak, wiele rozwiązań to stereotypowe wręcz rozwiązania i właśnie za to takie seriale lubimy, o ile są dobrze zrobione, a "The Last Ship" jest dobrze zrobiony.
Bardzo podobały mi się zwłaszcza sceny, w których bohaterowie używali broni, momentami miałem wrażenie, że oglądam dobrą strzelankę FPP albo TPP, ale to była zaleta, nie wada. Nieliczne momenty humorystyczne były sympatycznymi drobiazgami związanymi głównie z postacią Texa, a na nielogiczne i nieprawdopodobne momenty można było łatwo przymknąć oko. Jeżeli coś było zbędnego, to przemowa kapitana do pani Granderson na dachu. Trochę, ale tylko trochę, popsuła bowiem niezły efekt obu odcinków.
Generalnie zapowiada się, że "The Last Ship" nadal będzie dobrą propozycją na lato – lekką, nie wymagającą specjalnego myślenia, a przy tym przyzwoicie zagraną, napisana i nakręconą. Uwagę zwraca zwłaszcza klimatyczna teraz czołówka, w której zawarty jest skrót wszystkiego, co oferuje serial.