"Wrogie niebo" (5×01): Nuda i gniew
Andrzej Mandel
1 lipca 2015, 17:33
"Falling Skies" wróciło z finałowym sezonem, po którym obiecywałem sobie, że może będzie coś do oglądania. Poza niezłym tempem odcinka i fajnym wejściem Miry Sorvino nie było jednak nic, co trzymałoby mnie przy Sadze Rodu Masonów. Spoilery.
"Falling Skies" wróciło z finałowym sezonem, po którym obiecywałem sobie, że może będzie coś do oglądania. Poza niezłym tempem odcinka i fajnym wejściem Miry Sorvino nie było jednak nic, co trzymałoby mnie przy Sadze Rodu Masonów. Spoilery.
Tytuł odcinka otwierającego finałowy, piąty sezon "Falling Skies" to "Find Your Warrior", co można przetłumaczyć na "Znajdź w sobie wojownika". Biorąc jednak pod uwagę przemowę Toma Masona i jego działania, nie będę oryginalny (jak sądzę), we wniosku, że tytuł odcinka powinien brzmieć "Znajdź w sobie gniew". Albo nawet "Znajdź w sobie szał". Co odnosi się oczywiście przede wszystkim do widza, który powinien zagłosować pilotem, bo gdy odejmie się mocną i klimatyczną sekwencję w starym liceum, czułe zabijanie skittera przez Annę i entuzjazm Sary po zdetonowaniu bomby za pomocą karabinu snajperskiego, otwarcie sezonu nie skłania do dalszego oglądania. Zaczynam dochodzić do wniosku, że całość powinna była się zakończyć po 4. sezonie.
Najpierw obserwujemy Toma rozmawiającego ze zmarłą żoną, która okazuje się emanacją jakiejś siły, podpowiadającej Masonowi, co robić. Nie wiemy, kto rozmawia z Masonem, jaki ma w tym interes ani dlaczego w ogóle Tom miałby być pośrednikiem (z wyjątkiem faktu, że poleciał na Księżyc i z powrotem). W międzyczasie patrzymy na nieco zdezorganizowane wysiłki resztek 2nd Mass mające na celu szykowanie się do ostatecznej rozprawy z Espheni. Wszystko się nieco snuje i przyznaję, że nieco przysypiałem w trakcie oglądania.
Potem tempo odcinka przyspiesza, wraz z powrotem Toma na Ziemię (jakimś cudem ląduje na brzegu morza blisko swoich ludzi). Mamy przemowę pełną gniewu, co akurat jest dobrze wytłumaczalne utratą córki, i bierzemy się za niszczenie Espheni. Cały czas towarzyszą nam zdziwione miny Anny i Weavera, którzy nieco podejrzliwie patrzą na Toma i jego przemianę. Notabene, kto zabiera tylko po parę magazynków na akcję? Chyba że chodziło o to, by Anna mogła wykazać się czułym dźganiem skittera.
Szybki przeskok i możemy obserwować rozrywanie człowieka przez skitterów (krew chlapiąca na Antona była bardzo wymowna) oraz Toma Masona w roli tego, który gadać już nie chce, i wyładowującego cały magazynek w Warlorda Espheni. I gdyby nie ta sekwencja, jak wchodzą do opuszczonej szkoły, te ciemne, klaustrofobiczne wnętrza i to wręcz odczuwalne wrażenie strachu, to nie byłoby czego oglądać. "Falling Skies" daleko odeszło od serialu, w którym ludzie próbowali się odnaleźć w postapokaliptycznym świecie i walczyć z Obcymi. Serialu, w którym mała grupka próbowała dołączyć do większej całości. Teraz ta mała grupka jest osią konfliktu (choć wiadomo, że są inne zgrupowania ludzi na świecie). Cała akcja brnie w jakieś sprawy rodzinne (trójkąt Hal – Maggie – Ben) i bezładne potyczki z Obcymi tylko pozornie wyglądającymi, jakby odbywały się według jakiegoś planu.
Oczywiście, z obowiązku, obejrzę do końca ten serial. Ale bardzo się cieszę, że to jeszcze tylko dziewięć odcinków. Tym niemniej, gdy porównam "Falling Skies" do "Under The Dome" to wiem, że mam do czynienia z arcydziełem. O "Pod kopułą" nie ma już sensu pisać. Podczas gdy o "Wrogim niebie", przy wszystkich scenariuszowych mieliznach, nonsensach itp. jest. Nie da się bowiem ukryć, że "Falling Skies" zachowało coś cennego – dobry klimat, którego nie zepsują żadne trójkąty czy sztucznie zdziwione miny. Nie znajduję w sobie tyle gniewu i siły woli, by to wyłączyć.