Jak zabić serial: "How I Met Your Mother"
Nikodem Pankowiak
4 lipca 2015, 17:08
Pamiętam, że gdy zacząłem nadrabiać "How I Mother Your Mother", bardzo szybko zakochałem się w tym serialu. Żarty, postacie, pomysł na fabułę… Wszystko było na swoim miejscu. Dopóki nie było. Do tej pory zajmowaliśmy się w tym cyklu wyłącznie dramatami. Dziś pokażę Wam, jak łatwo zabić dobry sitcom.
Pamiętam, że gdy zacząłem nadrabiać "How I Mother Your Mother", bardzo szybko zakochałem się w tym serialu. Żarty, postacie, pomysł na fabułę… Wszystko było na swoim miejscu. Dopóki nie było. Do tej pory zajmowaliśmy się w tym cyklu wyłącznie dramatami. Dziś pokażę Wam, jak łatwo zabić dobry sitcom.
1. Zakończ serial o trzy sezony za późno. To ogromny problem wielu produkcji – przez chciwość producentów lub władz stacji, a zwykle jednych i drugich, serial jest emitowany tak długo, jak długo zgadza się hajs. Niestety dla widzów, tutaj zgadzał się zbyt długo i już od 6. sezonu było widać spadek formy, o ostatnich trzech seriach lepiej nie wspominać. Raz na jakiś czas zdarzały się momenty, gdy twórcy przypominali sobie, jak się robi dobry serial (choćby w połowie 8. sezonu), dając nam tym samym nadzieję, że jeszcze będzie dobrze. Niestety, większość odcinków to zwykłe zapychacze, które absolutnie nic nie wnosiły do fabuły. W pewnym momencie zupełnie porzucono wątek tytułowej Matki, a Ted, zamiast zbliżać się do niej, pakował się w coraz to dziwniejsze związki, z których nie wynikało absolutnie nic, jedynie dawały one twórcom paliwo na kilka odcinków. Gdy zabrakło go już zupełnie, Matka wreszcie pojawiła się na ekranie w finale 8. sezonu. Niestety, jej wejście do serialu nie zmieniło zbyt wiele, bo pomysłem na 9. sezon twórcy zarżnęli własny serial.
2. Niech cały sezon dzieje się w ciągu jednego weekendu. Umiejscowienie akcji całego sezonu w czasie jednego weekendu mogło wydawać się naprawdę innowacyjne. Owszem, Jack Bauer na każdą ze swoich przygód potrzebował zaledwie 24 godziny, ale w sitcomie nikt takich rzeczy wcześniej nie próbował (poprawcie mnie, jeśli się mylę). Owszem, było trochę skakania po linii czasowej – przenosiliśmy się w przyszłość, przeszłość i do wyobraźni bohaterów, ale to niczego nie zmieniło. Finałowy sezon, czyli ten, który fanom serialu zawsze zapada w pamięci najdłużej, nie nadawał się do oglądania. Potworki takie, jak rymowany odcinek czy ten z gościnnym udziałem Johna Lithgowa, wspominam do teraz. I uwierzcie, nie są to miłe wspomnienia. Oceny tego sezonu, który był zbyt długi, niepotrzebny i nieśmieszny, nie może zmienić uwielbiany przeze mnie finał czy odcinek z Matką w roli głównej. W ostatecznym rozrachunku "How I Met Your Mother" pożegnało się z widzami w najgorszy możliwy sposób.
3. Zbyt długo zwlekaj z rozwiązaniem największej tajemnicy serialu. Chodzi tu oczywiście o zagadkę, kim jest tytułowa Matka. Gdy przyszłość serialu wcale nie była taka jasna, mogła nią być Victoria, później Stella. Twórcy sami przyznali, że nigdy nie było planów, aby została nią Zoey i całe szczęście, bo byłoby skandalem, gdybyśmy tyle czasu musieli czekać na taką Matkę. Raz na pół sezonu (lub rzadziej) rzucono nam jakąś wskazówkę na jej temat – widzieliśmy jej stopę lub żółtą parasolkę, dowiedzieliśmy się, na jakie zajęcia uczęszczała i to tyle. To nigdy nie był serial o Matce, ale wyczekiwanie na nią było jednym z najważniejszych elementów "How I Met Your Mother", tymczasem twórcy zaczęli się zachowywać tak, jakby zupełnie przestała się ona liczyć. Udawajmy, że nic się nie dzieje, a może widzowie nie zauważą, że od jakiegoś czasu robimy ich w konia. Wreszcie, gdy serial podupadał już zupełnie, nie było innego wyjścia – trzeba było ją wprowadzić, bo tylko jej pojawienie się może sprawić, że widzowie przestaną podchodzić do tej produkcji apatycznie czy nawet z niechęcią. I tak oto w finale 8. sezonu w roli Matki pojawiła się cudowna Cristin Milioti. Choć i tutaj nie obyło się bez wpadki, wszyscy pewnie pamiętacie, że CBS zaspoilerowało nam jej występ na Facebooku.
4. A gdy już ją rozwiążesz, zapomnij o niej na długi czas. To była świetna decyzja, aby na ostatni sezon dołączyć Cristin Milioti do głównej obsady. W końcu pokochaliśmy ją praktycznie od razu, gdy tylko miała okazję powiedzieć więcej niż jedno zdanie w premierze finałowego sezonu. Niestety, później twórcy schowali tę postać do szafy i długo z niej nie wyciągali, a nam miała wystarczyć świadomość, że Matka jest już na wyciągnięcie ręki i nawet jeśli jej nie widzimy, to kręci się tuż obok Teda i reszty. Fatalny błąd, bo przyszła żona Teda mogła dać "How I Met Your Mother" drugie życie, a zamiast tego widywaliśmy ją na ekranie sporadycznie, zdecydowanie za rzadko. Najgorsze w tym wszystkim było to, że za każdym razem, gdy widzieliśmy ją na ekranie, mieliśmy nadzieję, że od tego momentu przyjdzie nam widywać ją częściej. Niestety, nic z tego i tak naprawdę do 200. odcinka, który niemal w całości skupiał się na niej, Matka odgrywała rolę trzecioplanową, tylko niewiele ważniejszą od Williama Zabki czy innych wynalazków producentów.
5. Zapomnij, jak się robi dobre żarty. Najważniejsze na koniec. Bo owszem, nawet od sitcomu wymagamy porządnej fabuły czy dobrej gry aktorskiej, ale przede wszystkim chcemy, że sitcom nas bawił. A "How I Met Your Mother" z czasem przestało być zabawne, a zaczęło być śmieszne, w najgorszym tego słowa znaczeniu. Żarty były na żenującym poziomie, który osiągnął swoje apogeum, gdy na świat przyszło dziecko Lily i Marshalla. Ten świetny wcześniej duet stał się zupełnie nie do zniesienia, gdy twórcy zaczęli stosować wobec nich stereotypy nt. młodych rodziców i przedstawiali ich jako wiecznie brudnych i niewyspanych. Żarty o kupie czy rzucanie naleśników na ścianę to coś, co dla wielu "komedii" jest szczytem możliwości, ale gdy przypomnimy sobie początki "How I Met Your Mother" szybko zobaczymy, jak wiele ten serial stracił na przestrzeni lat. Zakochany Barney jest sto razy mniej zabawny o tego, który co odcinek wyrywa inną panienkę. No i chemia między aktorami… W pierwszych sezonach przez ekran przebijała się ta autentyczna radość z tego, co robią, z czasem nie zostało już z niej nic. Trafiliśmy do fabryki, gdzie chyba nikt nie pracował dla przyjemności, ale dlatego, że musi.
Post scriptum. Wiem, że wielu z Was napisałoby tutaj o finale. Niestety, mimo pewnych jego wad (zbyt szybkie przeskoki w czasie), uważam, że był to finał niemal idealny. To dzięki niemu wiele rzeczy, jak powtarzający się w kółko wątek Teda i Robin, nabrało sensu. Jednak nawet jeśli jestem wielkim fanem zakończenia "How I Met Your Mother", nie ma to żadnego wpływu na to, jak postrzegam cały serial. A tutaj, w ostatecznym rozrachunku, ocena jest już bardziej surowa.