"Zoo" (1×01): Lew!… Cóż lew jest?! – Kociak duży!
Marta Wawrzyn
6 lipca 2015, 21:28
Tego lata CBS proponuje serial o dużych koteczkach, którego pilot sprawił, że przypomniał mi się wiersz z dzieciństwa. Więcej pozytywnych skojarzeń niestety na razie nie odnotowałam.
Tego lata CBS proponuje serial o dużych koteczkach, którego pilot sprawił, że przypomniał mi się wiersz z dzieciństwa. Więcej pozytywnych skojarzeń niestety na razie nie odnotowałam.
Serialowe lato 2015 jest tak marne, że coraz częściej zamiast pisać pełne recenzje kolejnych niezbyt obiecujących pilotów mam ochotę ograniczyć się do jednego zdania: "Da się oglądać, ale nie ma po co". Tak właśnie można podsumować ogromną większość serialowych nowości, którymi raczy nas i Wielka Czwórka, i amerykańskie kablówki. I tak też można w skrócie opisać "Zoo".
Pilot serialu CBS, opartego na książce Jamesa Pattersona, opowiadającej o wielkim buncie zwierząt przeciwko ludziom, nie ma w sobie kompletnie nic ekscytującego. Nie jest ani dobry, ani zły, jest po prostu boleśnie przeciętny, nijaki i tak daleki od wciągającego, jak to tylko możliwe. Brakuje rozmachu, klimatu grozy, wrażenia, że rzeczywiście dzieje się coś wielkiego, strasznego i wyjątkowego. Choć w ciągu tego jednego odcinka lwy atakują i na afrykańskiej sawannie, i w miejskiej dżungli Los Angeles, twórcom serialu CBS jakoś udało się sprawić, że nie jest strasznie. Nie czuć zbliżającej się apokalipsy, nie odnosi się wrażenia, że za chwilę świat stanie na krawędzi i że te ataki będą coraz bardziej skoordynowane.
Nie ma żadnych emocji, może z wyjątkiem tych negatywnych, związanych z niektórymi bohaterami. Bo choć jest ich dużo i grają ich aktorzy z przyzwoitym dorobkiem, trudno kogokolwiek polubić na tyle, żeby przejmować się jego losami. Jedni są cudownie szablonowi, inni irytujący, jeszcze inni ledwie przemykają przez ekran.
Głównych bohaterów mamy w zasadzie dwójkę. Jego – Jacksona Oza, mieszkającego od lat w Afryce przewodnika po safari, który nie daje zrobić zwierzakom krzywdy – nie mogę nie lubić, bo wciela się w niego James Wolk z "Mad Men", któremu do twarzy w zaroście i z opalenizną. Ale trudno dopatrzyć się w tej postaci jakiegoś własnego rysu, to tylko wypadkowa dobrze znanych schematów. Jej – Jamie Campbell, młodej dziennikarki walczącej z pasją korporacją – nie cierpię od pierwszej chwili. Kristen Connolly ("House of Cards") gra niestety totalnie sztampową bohaterkę, rodem wyjętą ze snów Aarona Sorkina o tym, jak powinny wyglądać media. Takim bzdurom i takiej naiwności mówię stanowcze "nie". Nie interesują mnie dalsze losy tej pani, bo ona już z założenia jest chodzącym banałem.
Kolejna postać, która irytuje od momentu, kiedy tylko pojawia się na ekranie, to Chloe Tousignant (Nora Arnezeder), niedoszła mężatka z Paryża, spędzająca samotnie miesiąc miodowy. I kobieta zaprojektowana tak, żeby wkurzać – a to bezsensownym panikowaniem pośrodku sawanny, a to głupimi pytaniami, a to pseudofilozoficznymi spostrzeżeniami. Abraham Kenyatta (Nonso Anozie z "Gry o tron") byłby zdecydowanie lepszym towarzyszem podróży Jacksona.
W tle przewija się jeszcze Billy Burke ("Revolution") w roli zwierzęcego patologa, który nie przepada za ludźmi i non stop to podkreśla, a także kilka innych twarzy, które możecie znać z różnych produkcji telewizyjnych.
Gdyby oceniać jakość serialu po aktorach, "Zoo" wypadałoby naprawdę nieźle. Problem polega na tym, że ci aktorzy nie mają czego grać. Praktycznie wszystkie postacie są nudne, nijakie i pozbawione własnego rysu. A na dodatek zachowują się dokładnie tak, jak nakazuje podręcznik początkującego scenarzysty.
Na ekranie niby ciągle się coś dzieje, ale trudno o jakikolwiek szok czy zaskoczenie. Nawet ataki zwierząt nie robią żadnego wrażenia, bo odbywają się poza ekranem. "Zoo" to serial pod każdym względem średni, ugrzeczniony, przeznaczony dla widza lubiącego piosenki, które już słyszał. Nie uświadczycie tu drastycznych scen na ekranie, a średnio interesujący scenariusz, łopatologiczne dialogi i ogólna bylejakość sprawia, że i klimatu nie ma toto żadnego. Jeśli tak ma wyglądać zwierzęca apokalipsa, to ja dziękuję, obudźcie mnie, kiedy się skończy.
"Zoo" to w zasadzie typowy serial CBS na lato – płyciutki, głupiutki, ale oparty na nie najgorszym pomyśle i na tyle przyzwoicie zrealizowany, że pewnie znajdzie swoją publikę. Mnie odstraszył już w pierwszych minutach, kiedy głęboki męski głos z offu postanowił mi zakomunikować, o co w tym wszystkim chodzi. A potem było tylko gorzej. Mimo całej sympatii do Jamesa Wolka i kilku innych osób z obsady, porzucam tę bezzębną CBS-owską sieczkę już po 40 minutach, bo za dużo tu zepsuto na dzień dobry, aby można jeszcze było z tego jakoś wybrnąć.
Jak by to powiedział Pete Campbell, "Not great, Bob!".