"Detektyw" (2×03): Elvisie, krocz ze mną…?
Marta Wawrzyn
7 lipca 2015, 20:03
W tym tygodniu "Detektyw" odpłynął w Lynchowskie klimaty i znów – gdyby nie kilka solidnych potknięć, to mógłby być niezły odcinek. Uwaga na duże spoilery: piszemy, czy wąsy Colina Farrella przeżyły!
W tym tygodniu "Detektyw" odpłynął w Lynchowskie klimaty i znów – gdyby nie kilka solidnych potknięć, to mógłby być niezły odcinek. Uwaga na duże spoilery: piszemy, czy wąsy Colina Farrella przeżyły!
Drugi sezon "Detektywa" darzę póki co ambiwalentnymi uczuciami i wydaje się, że to się nie zmieni już do końca. Serial już rok temu subtelnością nie grzeszył, ale dopiero teraz, kiedy zawodzi część obsady aktorskiej, rzeczywiście widać, jak ciężkie pióro miewa Nic Pizzolatto. Pomiędzy scenami fajnymi, przemyślanymi i intrygującymi w każdym odcinku musi znaleźć się coś, co budzi dokładnie odwrotne odczucia, niż chciałby autor.
W odcinku "Maybe Tomorrow" mniej irytował mnie absurdalny feminizm Ani – choć nie da się ukryć, że porzuciła tego biednego wąsacza tak, jak playboye z telenowel rzucają kolejne panienki – na czoło znów wysunęli się Frank i Paul. Ten pierwszy zdecydowanie nie jest Tonym Soprano. Nie przeszkadzałoby mi, gdyby tylko przechadzał, walił ludzi po pyskach i pozbawiał ich uzębienia – a jednak twórca "Detektywa" uparł się, żeby nadać mu głębi. Męczy się więc Vince Vaughn, zaś widzowie męczą się razem z nim, oglądając jego zbolałą minę, a to kiedy nie chce mu stanąć w klinice, choć żona padła przez nim na kolana i gimnastykuje się, jak tylko może (czemu wszyscy muszą mieć w "Detektywie" problem z seksem!?), a to znów kiedy ona by chciała porozmawiać, a on jej rzuca po bardzo długim zastanowieniu oschłe "może jutro". To ostatnie potknięcie jest tym większa, że "może jutro" stało się tytułem odcinka, co wręcz zachęca do analizowania tych słów w tę i we w tę. Jak gdyby było tam coś do analizowania, poza fatalnym aktorstwem Vaughna!
Taylor Kitsch swojej postaci aż tak spektakularnie nie kładzie, ale teraz, kiedy już mamy potwierdzenie tego, czego spodziewaliśmy się od początku – że to gej, ale taki w stylu tych z filmów sprzed 20, 30 lat, stereotypowy, schowany w szafie, walczący ze swoją naturą – możemy wreszcie powiedzieć głośno: jak można było go tak napisać!? Takich bohaterów było już w popkulturze zatrzęsienie. Nic Pizzolatto powielił schematy, których w 2015 roku nie powinno się już powielać, choćby dlatego, że świat poszedł do przodu i jeśli się mieszka w Kalifornii, a nie pipidówie w Pasie Biblijnym, nie ma powodu wstydzić się swojej orientacji seksualnej. Paul zachowuje się absurdalnie i ktoś powinien mu o tym powiedzieć. Może Ani, która go chyba przyjemnie zaskoczyła, mówiąc, co myśli o aferze z aktoreczką?
Tyle jest w tym "Detektywie" postaci, które za nic nie chcą być takie, jakie być miały, że naprawdę mnie cieszy, iż pozwolono żyć dalej temu jednemu, jedynemu bohaterowi, do którego nie mam większych zastrzeżeń. Choć oczywiście sam cliffhanger był okropny – taka tania, banalna sztuczka, mająca na celu wywołanie większego zainteresowania wokół serialu. Co zresztą się nie udało – gdyby dziennikarzom wcześniej nie pokazano trzech odcinków, być może ktoś dałby się nabrać. Ale pokazano i efekt jest taki, że nikt nawet nie próbował udawać w recenzjach, że zastanawia się, czy Ray Velcoro przeżyje. Budowanie wokół tego, co spotkało Raya, wielkiego suspensu od początku było skazane na niepowodzenie, a styl, w jakim to zrobiono, bynajmniej nie czyni serialu większym w moich oczach.
Mimo to – dobrze, że nikomu nawet przez myśl nie przeszło, żeby uśmiercać postać graną przez Colina Farrella. On tutaj po prostu pasuje. Nawet nie musi specjalnie się starać, gra Raya trochę mimochodem, a to patrząc na cały ten "świat, na który zasługujemy" spode łba, a to rzucając zdrowo przegiętym, ale jednak dalekim od rażącego tekstem. "Ile pijesz?". "Tyle, ile się da". To działa, nawet jeśli takie sceny to największy banał pod słońcem.
Wciąż też działa i staje się coraz ciekawsza relacja Raya i Ani. Ona teoretycznie powinna na niego donosić swojej szefowej. On powinien jej utrudniać śledztwo. Nic takiego jednak się nie dzieje, pomiędzy nimi pojawiła się jakaś nić porozumienia, która nie tylko każe bez zastanowienia ruszać na pomoc, kiedy któreś prawie wpada pod ciężarówkę, ale też ratować sobie tyłki we wszystkich innych sytuacjach. Ona – przynajmniej na razie – na niego nie kabluje i nie manipuluje nim, bo chyba rzeczywiście uważa, że to po prostu zmęczony człowiek i wypalony glina. Jego nie obchodzi to śledztwo na tyle, żeby miał komukolwiek w nim przeszkadzać. Poza tym pamiętajmy, że przecież Frank chce od Raya czegoś zupełnie innego niż lokalni politycy, bo utopił w tym dealu całe swoje pieniądze.
Na tym etapie śledztwo jest na tyle pogmatwane i wielowątkowe, że trudno oddzielić to co ważne od zasłony dymnej. Duże wrażenie na mnie robi sposób – też mało subtelny, ale o to właśnie chodzi – w jaki pokazano w "Detektywie" totalne zepsucie lokalnej władzy. Burmistrz mieszkający w domu, będącym skrzyżowaniem pozłacanego pałacu i burdelu, z zapitą blondyną u boku – taki obrazek można sobie wyobrazić nie tylko w jakimś fikcyjnym Vinci, ale też chociażby na polskiej prowincji. A i o ekscesach seksualnych wąsatych panów, którzy tworzą w Polsce prawo, można czasem w "Fakcie" to i owo poczytać. Polityka kocha seks i pieniądze, a "Detektyw" znalazł sposób, żeby całe to zafajdanie i zezwierzęcenie ludzi, którzy myślą, że są bogami, pokazać. Bez subtelności, ale i bez pardonu.
Tyle że cała ta obrzydliwa lokalna polityka, choć na swój sposób atrakcyjna, może być jedynie zasłoną dymną. W tle majaczy się choćby wątek znikających dziewczyn. Z kolei Frank podejrzewa, że sprawa jest bardzo prosta – to skok na kasę. Jego kasę. Być może stoi za nim Osip, być może ktoś inny, jego ludzie mają go znaleźć i doprowadzić przez oblicze sprawiedliwości. Którym to obliczem jest sam Frank. Na tym etapie byłabym skłonna zgodzić się z gangsterem, ale zapowiedź kolejnego odcinka pokazuje, że śledztwo w "Detektywie" wciąż będzie tak samo pogmatwane i wielotorowe. A ponieważ Nic Pizzolatto nie jest mistrzem w tworzeniu logicznych intryg kryminalnych – patrz "Detektyw", sezon 1 – uważam, że zdarzyć się może absolutnie wszystko.
Trudno powiedzieć, w jakim kierunku zmierza całość, ale – mimo kilku ewidentnych potknięć – fajne detale, których w "Maybe Tomorrow" nie brakowało, potrafią wiele wynagrodzić. Tym razem w barze śpiewała nie Lera Lynn, a fałszywy Elvis (a właściwie fałszywy Conway Twitty), w scenie z "zabitym" Rayem i jego ojcem, która mocno przypominała majaki agenta Coopera z "Twin Peaks".
Ale to nie jedyne skojarzenie z Lynchem, bo te kalifornijskie, pijackie odloty mają też w sobie coś z "Mulholland Drive". Widać, że Nic Pizzolatto oglądał, widać, że się inspirował i choć ta inspiracja jest bardzo oczywista, w zasadzie mi to nie przeszkadza. Surrealistyczny, lekko odjechany "Detektyw" jest najlepszy, nawet jeżeli nie da się nie zauważyć, jak bardzo to wszystko zostało wykalkulowane.
Małych rzeczy, które cieszą, było zresztą w tym odcinku więcej. Film "Opowieści o detektywie" z lat 50. z Kirkiem Douglasem, w który wpatrywał się zapijaczony, a jakże, ojciec Raya. Plan filmu postapokaliptycznego, który bardzo, ale to bardzo przypominał "Mad Maxa" (zaś jego reżyser bardzo, ale to bardzo przypominał Cary'ego Fukunagę – i zapewne nie był to przypadek). Świetnie zrealizowana scena pościgu za człowiekiem w masce (Ray nieźle biega jak na niedoszłego truposza!). Wciąż nie brak powodów, aby tym nowym "Detektywem" się zachwycać. Tak jak nie brak powodów, aby go ganić. A bilans plusów i minusów każdemu z nas pewnie wychodzi troszkę inny.
Na "Maybe Tomorrow" kończą się odcinki, które widziałam przedpremierowo, a ponieważ na razie nikt mi nie chce pokazywać kolejnych, dalej oglądam "Detektywa" razem z Wami, nie wiedząc co przede mną. I nie będąc pewna, czy ja go właściwie jeszcze lubię, czy już nie. A jak Wasze odczucia po trzech tygodniach spędzonych w towarzystwie policjantów z małomiasteczkowej Kalifornii?