"Detektyw" (2×04): Sto jeden żyć Raya Velcoro
Marta Wawrzyn
14 lipca 2015, 21:03
Jesteśmy już na półmetku 2. sezonu i "Detektyw" nie chce stać się ani lepszy, ani inny, ani podobny do zeszłorocznego. Ale wciąż da się w każdym odcinku znaleźć parę plusów, jeśli tylko dobrze się poszuka. Spoilery, a jakże.
Jesteśmy już na półmetku 2. sezonu i "Detektyw" nie chce stać się ani lepszy, ani inny, ani podobny do zeszłorocznego. Ale wciąż da się w każdym odcinku znaleźć parę plusów, jeśli tylko dobrze się poszuka. Spoilery, a jakże.
W tym tygodniu najwięcej komentarzy i kontrowersji wzbudziła ostatnia scena. Ta, w której Ani, Paul i Ray wzięli udział w strzelaninie i jako jedyni wyszli z niej żywi, bo czemu miałoby być inaczej. Jedni porównują scenę do tej fantastycznej 6-minutowej jazdy na jednym ujęciu z 1. sezonu, inni nabijają się, że to jak kiepski hołd złożony kinu i serialom z lat 80. Zapewne nieprzypadkowy, bo to właśnie w tamtym okresie bezpardonowego kiczu w dobrym guście było dawanie na koniec takiego zamrożonego ujęcia bohaterów, którzy wyszli z całej przygody bez szwanku, jakim pożegnał nas w tym tygodniu "Detektyw". "Entertainment Weekly" zebrało tweety na temat całej tej strzelaniny i z tego co widzę ich autorzy są mniej więcej tak skonfundowani jak ja.
That #TrueDetective shootout has me like pic.twitter.com/XayG1YLLSi
— Bustle (@bustle) July 13, 2015
Na pewno końcówka "Down Will Come" trochę kojarzy się i z "Gorączką", i z innymi hiciorami, którymi ekscytowałam się, mając 12 lat i miniaturowy telewizor stojący na bardzo starej komodzie. Na pewno w "Detektywie" udało się i oddać ten klimat, i wnieść trochę emocji w wyjątkowo senny odcinek. Ale czy jestem zachwycona? Nie. Nie jestem. To była po prostu była dobrze zrobiona scena, wypełniona po brzegi akcją, mająca fajny klimat przypominający mi wszystkie produkcje z dzieciństwa, których za nic w świecie nie chciałabym oglądać teraz, ale i nie wnosząca zbyt wiele do fabuły.
W końcu pamiętajmy, że cała ta gigantyczna akcja policji, ekscytująca, bombastyczna i zakończona spektakularną porażką czy wręcz tragedią, związana była z tropem, który pojawił się dopiero w tym odcinku, praktycznie znikąd. Czyli z alfonsem, który wydaje się mieć jakiś związek ze sprawą, ale nie na tyle duży, abyśmy mieli o nim pamiętać za cztery tygodnie. Zaś sama strzelanina pełna była chaosu i wydarzeń, które wydają się nie mieć ani sensu, ani przyczyny, jak tajemnicza eksplozja w budynku, brak wsparcia dla policjantów biorących udział w akcji (choć strzelanina trwała przecież naprawdę długo i miała miejsce w środku miasteczka) czy też fakt, że trójki prawdziwych detektywów kule najwyraźniej się nie imały, mimo że biegali po otwartej przestrzeni dokładnie tak, jak ci, którzy zginęli. Krótko mówiąc – jako odmóżdżająca rozrywka może być. Jako hołd złożony kinu akcji z lat 80. od biedy może być. Jako część serialu, po którym wszyscy oczekujemy czegoś więcej… no cóż.
Na wszystkich innych frontach w zasadzie po staremu. Vince'owi Vaughnowi znów średnio szło nadawanie Frankowi głębi, ale w scenach, kiedy musiał kogoś zaszantażować, po czym włożyć swoje okulary i wyjść, dawał radę. Jako gangster, który bardzo chciał być szanowanym biznesmenem, facet jest wiarygodny. Jako samiec alfa, który koniecznie musi się rozmnożyć – niekoniecznie. Jego obrzydzenie samą myślą, że miałby wychowywać "nie swoje grzechy", nie przekonało mnie nic a nic. Jego żona doprowadza mnie do szału samymi spojrzeniami, jakie rzuca mężowi. A przede wszystkim nie ma w tym choćby cienia oryginalności czy też zalążka ciekawego dramatu. To po prostu jedno wielkie nie wiadomo co, przez które brnę, bo ktoś musi.
Jeszcze gorzej wypada Paul, postać tak strasznie stereotypowa, że patrzenie na niego sprawia mi fizyczny ból. Bynajmniej nie dlatego, że czuję jego emocje i rozumiem jego łzy. Nie. Nie czuję, nie rozumiem, staram się tylko trzymać oczy otwarte, żeby przypadkiem nie przespać czegoś ważnego. Zbolała mina Taylora Kitscha to coś tak strasznego, że brakuje mi słów, aby to opisać. Nie chcę oglądać jego perypetii z dziewczynami, nie chcę oglądać jego perypetii z facetami, bo w ani jednym, ani drugim nie ma zupełnie nic ciekawego. Postać Paula zainteresowała mnie dopiero w momencie, kiedy okazało się, że jako jedyny potrafi zachować zimną krew w czasie strzelaniny i rzeczywiście zrobić użytek z broni. Gdyby nie on, nikt by nie wyszedł z tego żywy – co bardzo dużo mówi o tym człowieku i jego wojskowej przeszłości. Damsko-męskie mary nie mają w sobie nic odkrywczego, trauma wojenna i jego doświadczenia z Iraku, z którymi wiąże się jakaś koszmarna afera, najwyraźniej zawierająca w sobie przemoc wobec kobiet, wypadają dużo lepiej. Zwłaszcza że to drugie zarysowano znacznie subtelniej.
Zero subtelności mają w sobie sceny w aucie – wszystkie podobne do siebie, jak gdyby wycięto je z jednego szablonu, wymyślonego, zdaje się, przez Cary'ego Fukunagę, którego w ekipie "Detektywa" już nie ma – ale w porównaniu z całą resztą nie wypadają one aż tak źle. Samochód to miejsce, w którym wszyscy po kolei poznają wszystkich, rzucają głębokie komentarze na temat e-papierosów i jakimś cudem pomagają sobie nawzajem przetrwać kolejne dni. Te ich rozmowy czasem są absurdalne, czasem zupełnie niepotrzebne, ale czasem zdarza im się trafiać w punkt.
W "Down Will Come" Ray woził nieszczęsnego Paula i w krótkiej rozmowie udało mu się chłopakowi wyjaśnić, że wcale nie musi słuchać tych, którzy mówili mu, kim ma być i jaki ma być. A tam, gdzie Ray nie dał rady, pomocny okazał się porządny łyk gorzały. Podoba mi się, że w "Detektywie" alkohol jest odpowiedzią na wszystko. To bardzo życiowe podejście. Zero złudzeń, czysta dekadencja. Nic Pizzolatto dobrze robi, mówiąc, że po pijaku wszystko jest trochę bardziej znośne.
Bo widzicie, kiedy już sięgnęłam po wino, żeby jakoś przebrnąć przez "Detektywa", usłyszałam, że Colin Farrell ma naprawdę wielką aurę. Wielką i czarno-zieloną. I że musiał przeżyć już ze sto żyć. Przysięgam, kiedy Colin odpowiedział tym swoim zmęczonym głosem, że nie wydaje mu się, aby mógł znieść kolejne, poczułam coś na kształt zachwytu. Na szczęście szybko to minęło, zanim zdążyłam się zorientować, co się w ogóle dzieje. Teraz nie jestem już pewna, czy taka scena rzeczywiście była, czy tylko mi się wydawało. Uff…
Opatrzyły mi się już trochę sceny z Lerą Lynn w barze – w tym tygodniu mieliśmy Raya, Franka i "It Only Takes One Shot" – ale wciąż doceniam klimat neo-noir 2. sezonu "Detektywa", bo zawsze lepiej doceniać to niż nic. Gigantyczne autostrady, kominy i wysypiska też mnie jeszcze kręcą. Kpiny kpinami, ale w tym klimacie rzeczywiście coś jest. Całkiem serio uważam, że Nic Pizzolatto odrobił lekcję i pokazał nam kawał prawdy – oczywiście prawdy skażonej tym, jak on wszystko postrzega – o miejscu, któremu bardzo daleko do raju. Vinci wzorowane jest na prawdziwym kalifornijskim miasteczku, które dzięki "Detektywowi" zaczyna właśnie wzbudzać coraz większe zainteresowanie. Zobaczymy, do czego to doprowadzi.
Całe to skundlenie lokalnych polityków może być albo zasłoną dymną, albo odpowiedzią na wszystkie sto jeden pytań, w tym to najważniejsze – kto i dlaczego zabił Bena Caspere'a. Ani – która zresztą została właśnie zawieszona za seks z podwładnym, ale nie odsunięto jej od śledztwa ws. Caspere'a – odkrywa, niejako przypadkiem, że psychiatra, którego gra Rick Springfield i który kojarzy jej ojca, jest najwyraźniej odpowiedzialny za koszmarny koniec pierwszej żony burmistrza Chessaniego. Okazuje się, że i Caspere, i Chessani kiedyś mieli związki z Panticapaeum.
Światek Vinci jest naprawdę mały, wszyscy mają związki ze wszystkimi i prawdę mówiąc, nie zdziwiłabym się, gdyby okazało się, że ze śmiercią Caspere'a wiąże się jakiś większy spisek, który jest połączony ze znikającymi kobietami. Co oznaczałoby przynajmniej częściową powtórkę z 1. sezonu, minus metafizyka. Na Reddicie można nawet poczytać teorie, że oba sezony "Detektywa" są ze sobą połączone i że źli politycy z Luizjany są jakoś powiązani ze złymi politykami z Kalifornii. Dowodem mają być m.in. poroża, którymi udekorowany był dom denata.
Tak jak w 1. sezonie uganialiśmy się wszyscy za Królem w Żółci, tak teraz próbujemy uganiać się za… czymś. Prawdopodobnie za sensem i logiką. I nie wiem, czy je znajdziemy. Na pewno 2. sezon "Detektywa" bardziej przypomina "zwykły" kryminał, a to oznacza, że wiele będzie zależało od końcowego rozwiązania. Jeśli uda się nas pozytywnie zaskoczyć w finale, pewnie wiele temu sezonowi wybaczymy. Na razie jednak nic na to nie wskazuje. Główni bohaterowie sprawdzają tropy, które mogą do czegoś prowadzić, ale nie muszą. Za nami już pół sezonu, a naprawdę niełatwo jest wysnuć jakąkolwiek sensowną teorię poza "zabił ktoś, kto chciał się dobrać do kasy Franka" albo "któraś z szalonych imprez poszła nie tak".
The Hollywood Reporter zwraca uwagę, że najnowszy odcinek "Detektywa" został napisany nie przez jednego autora, a dwóch. Nica Pizzolatto wspomagał kolega, też literat, Scott Lasser. Razem udało im się stworzyć najsłabszy odcinek w historii serialu. Już się boję tego, co nas czeka za tydzień.