10 seriali spoza USA, które warto obejrzeć (mimo że mają amerykańskie wersje)
Marta Wawrzyn
19 lipca 2015, 15:03
Francuskie "Les Revenants"
Francuska produkcja "Les Revenants", opowiadająca o zmarłych, którzy nagle, bez wyraźnego powodu, powrócili do życia i nie postarzeli się ani o jeden dzień, to jeden z najlepszych towarów eksportowych tego kraju. Serial jest świetnie napisany, klimatyczny, przepełniony tajemnicą i grozą, a przy tym bardzo, bardzo subtelny. Koncept jest prosty: w przepięknym francuskim miasteczku w górach pewnego razu zmarli powracają do świata żywych. Wyglądają dokładnie tak jak w dniu, kiedy go opuścili, różnica między nimi a "zwykłymi" ludźmi jest tylko taka, że nie mogą spać i non stop są głodni.
Z biegiem czasu wychodzą na jaw kolejne tajemnice i dostajemy coraz pełniejszy obraz tego, co się dzieje. "Les Revenants" skupia się na ludzkich emocjach, w których pajęczynie porusza się z wielką pewnością siebie i wnikliwością. Choć dzieją się tu rzeczy przerażające i niepojęte, bohaterowie serialu nie krzyczą, nie histeryzują, nie wygłaszają patetycznych przemów o życia i śmierci. Po cichu starają się dostosować do nowej sytuacji i zaakceptować to, co niepojęte.
Z każdym kolejnym odcinkiem przekonujemy się coraz bardziej, jak dobrze napisany jest scenariusz i jak misternie posplatane są losy bohaterów tej francuskiej perełki. Ale nie tylko postacie i ich emocje czynią serial wielkim, równie ważny jest niepokojący nastrój budowany nie tylko przez słowa, ale i miejsce akcji, zdjęcia, muzykę. "Les Revenants" z jednej strony mówi wiele o człowieku, życiu i całej reszcie, z drugiej – potrafi nieźle przestraszyć. Nie tracąc przy tym nic ze swojej subtelności.
Wybaczcie, że powtarzam w kółko słowo "subtelność", ale to właśnie tego najbardziej zabrakło w "The Returned", amerykańskim remake'u zrobionym przez A&E (który na szczęście szybko został skasowany). Amerykanie, tworząc swoją wersję, niewiele dodali od siebie, za to zabrali to wszystko, co stanowi o wielkości oryginału – gęsty klimat, wspaniałą lokalizację no i właśnie tę rzecz na "s".
Na szczęście "Les Revenants" tej jesieni – po prawie trzech latach przerwy! – powróci na antenę francuskiego Canal+ z 2. sezonem.
Duńskie "Forbrydelsen"
Polacy uwielbiają amerykańskie "The Killing", duński oryginał aż takich emocji u nas nie budzi. A szkoda, bo "Forbrydelsen" to jeden z seriali, dzięki którym świat zakochał się w telewizyjnych kryminałach ze Skandynawii. Produkcja zgarnęła brytyjską nagrodę BAFTA, miała też nominacje do Emmy.
Klimat jest tutaj jeszcze gęstszy i bardziej depresyjny niż w amerykańskim remake'u, zbrodnie jeszcze bardziej mroczne, a swetry detektyw Sarah Lund (Sofie Gråbøl) to coś, co zasługuje na osobny pean. Warto obejrzeć, nawet jeśli widziało się "The Killing" AMC, bo choć początek obu seriali jest identyczny, po paru odcinkach ich drogi się rozchodzą. Sama zbrodnia co prawda jest bardzo podobna, okoliczności jej towarzyszące też, ale mordercą okazuje się ktoś inny. A w kolejnych sezonach obie produkcje mają jeszcze mniej wspólnego ze sobą.
"The Killing" to jeden z tych rzadkich przypadków, kiedy i oryginał, i remake da się oglądać z przyjemnością. Najlepiej jeden po drugim.
Australijskie "The Slap"
To zrozumiałe, że po okropnym amerykańskim remake'u, w którym grała m.in. Uma Thurman, tytuł "The Slap" pewnie nie kojarzy Wam się najlepiej. A jak Wam powiem, że scenariusz obu seriali nie różni się właściwie niczym, bo Amerykanie po prostu przekopiowali australijski oryginał, przejdziecie pewnie od razu na kolejną stronę w poszukiwaniu czegoś lepszego. I stracicie znakomity, kameralny miniserial, który zasłużenie został obsypany nagrodami.
"The Slap" oparty jest na bestsellerowej książce Christosa Tsiolkasa i opowiada historię zupełnie zwyczajnych ludzi – po części greckich imigrantów, co ma znaczenie, bo Grecy to temperamentni ludzie – zamieszanych w incydent, który wydarzył się podczas imprezy urodzinowej. Nieznośnemu dziecku wymierzony został siarczysty policzek – ale nie przez rodziców, a przez mężczyznę, który w ogóle nie jest z nimi spokrewniony. Niefortunne zdarzenie przewróciło do góry nogami życie uczestników imprezy.
W amerykańskiej wersji jest to nieoglądalne, pretensjonalne, spłycone, opakowane banałami, w australijskiej – cudowne, świeże, lekko surowe i diabelnie inteligentne. Oryginalny "The Slap" jest bardzo dobrze napisany, opiera się na subtelnościach i długo buduje napięcie, zanim dochodzi do najmocniejszych wybuchów. Znaczenie ma tu każdy gest, każde spojrzenie, każde słowo. Małe i większe dramaty z każdym odcinkiem coraz bardziej wciągają, zaskakując bogactwem emocji, które po prostu tutaj buzują. A aktorzy, których pierwszy raz wtedy widziałam na oczy, odwalają dużo lepszą robotę niż amerykańskie gwiazdy.
Oba seriale dzieli mniej więcej taka przepaść jak "Broadchurch" i "Gracepoint", mimo że – dokładnie tak samo jak w przypadku brytyjskiego kryminału zepsutego przez Amerykanów – punktów wspólnych jest bardzo, bardzo dużo, a na dodatek ta sama aktorka (Melissa George) gra tę samą postać. Cóż, diabeł zazwyczaj tkwi w szczegółach. A Amerykanie jak tego nie rozumieli, tak nie rozumieją.
Brytyjskie "House of Cards"
Do amerykańskiego "House of Cards" stosunek mam ambiwalentny, brytyjskie kiedyś wychwalałam na Onecie i zdania nie zmieniam. Jest krótsze (całość to 12 godzinnych odcinków), bardziej spójne i pozbawione bezsensownych wypełniaczy. Miniserial oparty jest bezpośrednio na książkach Michaela Dobbsa, doradcy Margaret Thatcher, który odszedł z polityki, po tym jak ta sprawiła mu ogromny zawód.
Wszystkie swoje żale i frustracje przelał na karty powieści, tworząc postać polityka o inicjałach FU – Francisa Urquharta – i każąc mu dokonać zemsty na partyjnych kolegach, którzy pozbawili go zasłużonych zaszczytów. Szekspirowska wizja polityki, mocne zwroty akcji, zakulisowe smaczki z brytyjskiej polityki, ogromna charyzma grającego główną rolę Iana Richardsona – to wszystko złożyło się niezwykle wciągający serial, który nawet teraz, kiedy mamy dla porównania nowocześnie zrealizowaną amerykańską wersję, potrafi zachwycić.
Brytyjskie "House of Cards" to, w przeciwieństwie do swojego następcy, serial raczej teatralny niż rozbuchany, dziejący się przez większość czasu w kilku zaledwie wnętrzach, przywiązujący wielką wagę do każdego słowa i imponujący świetnie napisanymi, pełnymi okrutnego sarkazmu dialogami i – przede wszystkim – monologami głównego bohatera. Kiedy Ian Richardson przemawia, zwierzając się widzowi ze swoich potwornych zamiarów, człowieka rzeczywiście przechodzą ciarki. A dodatkowo można poczuć się jak wspólnik zbrodni.
Kevin Spacey, choć świetny, nigdy nie był w stanie aż tak mnie przerazić i aż tak wciągnąć do swojego świata. Wszystko dlatego, że szyte często grubymi nićmi intrygi Franka Underwooda pozbawione są tej teatralności, którą przepełniony jest oryginał. Francis Urquhart jest dużo bardziej diaboliczny, a przy tym elegancki i wyrafinowany. Brytyjczycy mówią jasno: nie opowiadamy tu o rzeczywistości, polityka to teatr, wszystko jest dozwolone, wszystkie chwyty mogą się udać. I właśnie dlatego wygrywają z amerykańskimi twórcami, którzy próbują udawać, że to, co pokazują, nosi znamiona realizmu. W efekcie ściągając na swoje głowy gromy ze strony dziennikarzy politycznych.
Brytyjski "Prime Suspect"
Pamiętacie "Prime Suspect" NBC z Marią Bello? Bardzo chciałam, żeby ten serial się udał – wszystko dlatego, że był rok 2011 i takich bohaterek, jak grana przez Marię det. Jane Timoney, jeszcze w telewizji brakowało. To była taka ostra, silna babka z charakterem, która zachowywała się czasem jak facet, bo ciągle zmagała się w pracy z seksizmem. Naprawdę fajna postać, serial niestety dużo mniej fajny.
Dopiero po jego zakończeniu sięgnęłam po brytyjski oryginał z Helen Mirren w roli głównej i zrozumiałam, jak mało udany był jego remake. Helen Mirren w zmaskulinizowanym świecie walczyła o swoje jak lwica, prezentując się przy tym jak bogini. Serial miał klimat, pomysł na siebie, nawet sprawy zostawały z człowiekiem na dłużej niż minutę po obejrzeniu odcinka. A i sam pomysł, byśmy oglądali kobietę na wysokim stanowisku w policji, która na co dzień musi znosić seksistowskie uwagi ze strony wszystkich dookoła, w latach 90. miał jednak większą rację bytu niż w roku 2011.
Mimo że przy dzisiejszych brytyjskich kryminałach "Prime Suspect" trąci już trochę myszką, warto go zobaczyć dla Helen Mirren, która na początku lat 90. stworzyła portret policjantki jak z dzisiejszych seriali. Grana przez nią det. Jane Tennison piła jak marynarz, nie potrafiła wytrzymać w stabilnym związku, miała mnóstwo bardzo ludzkich słabości i była równie skomplikowana pod względem psychologicznym jak dzisiejsi gliniarze. A przy tym szalenie skuteczna i skoncentrowana, kiedy przychodziło do ścigania przestępców.
Serial emitowano od 1991 do 2006 roku, ale to nie znaczy, że będziecie go oglądać miesiącami. Sezony są typowo brytyjskie, kilkuodcinkowe, przerwy między nimi długie, a całość spójna i dobrze napisana. Amerykański "Prime Suspect" to przy tym jeden wielki bałagan – zwykły, banalny procedural, który nie wyróżnia się w zasadzie niczym.
Brytyjskie "The Office"
Fanów "The Office" z grubsza można podzielić na dwie kategorie. Jedni uwielbiają amerykańską wersję, ze Steve'em Carellem, inni mówią, że tylko brytyjska i Ricky Gervais. Mało kto siedzi pośrodku, więc pozwolicie, że właśnie tam się usadowię. Obie wersje mają swoje plusy dodatnie i ujemne – amerykańskiej na pewno nie zaszkodziłoby skrócenie o jedną trzecią, zaś brytyjskiej wydłużenie o parę długości, bo 13 odcinków to jednak bardzo, bardzo mało. Świetnie zapowiadające się postacie nie dostały wystarczająco dużo czasu, by w pełni rozwinąć skrzydła.
Ale ponieważ całość to tylko 12 odcinków i odcinek świąteczny, jak najbardziej warto poświęcić te kilka godzin na obejrzenie oryginału. Dla fenomenalnego Ricky'ego Gervaisa, dla Martina Freemana z czasów przed wielką sławą, dla humoru, jakiego poza Wyspami nie znajdziecie. I dlatego, że wtedy – w 2001 roku – to było świeże, pod każdym względem. Gdyby nie ten serial nie byłoby amerykańskich perełek zrobionych w stylu mockumentary. Nie byłoby Michaela Scotta, nie byłoby Leslie Knope i Rona Swansona, nie byłoby "Współczesnej rodziny".
Izraelskie "Hatufim"
"Hatufim" – po angielsku "Prisoners of War" – to izraelski serial, na podstawie którego powstało popularne, obsypane nagrodami "Homeland". Serial niby podobny, oparty na tym samym pomyśle, ale jednocześnie zupełnie inny, bo stawiający raczej na pokazywanie ludzkich emocji i psychicznych spustoszeń wywołanych przez wojnę, niż dzianie się i szalone zwroty akcji.
Głównymi bohaterami są izraelscy żołnierze, którzy 17 lat temu zostali złapani podczas tajnej misji w Libanie i od tego czasu byli przetrzymywani w niewoli. Po latach negocjacji mężczyźni mogą wreszcie wrócić do domu, do swoich rodzin i do życia w społeczeństwie, które ledwie już pamiętają. I to właśnie na ich przeżycia tutaj jest kładziony nacisk, akcja i intrygi szpiegowskie są na drugim planie.
Jeśli wydaje Wam się, że "Homeland" w pierwszym sezonie rozwija się wolno, jesteście w błędzie. To od początku serial, w którym akcja liczyła się bardziej od psychologii. "Hatufim" jest bliższe prawdziwego życia, podczas gdy "Homeland" cały czas ma w sobie coś z "24 godzin". Ścieżki obu seriali dość szybko się rozeszły, więc nie ma sensu wskazywać tutaj, co jest lepsze. To po prostu dwie bardzo różne produkcje, oparte na tym samym pomyśle. Obie warte obejrzenia.
Duńsko-szwedzki "Most nad Sundem"
"Most nad Sundem" to mroczny, przesiąknięty gęstą atmosferą serial kryminalny, wyprodukowany wspólnie przez Szwedów i Duńczyków. To też jedna z najlepszych rzeczy, jakie dała nam Skandynawia w ostatnich latach. Serial doczekał się już dwóch remake'ów – amerykańskiego "The Bridge" i brytyjsko-francuskiego "The Tunnel". I choć oba coś w sobie mają, szczerze żałuję, że moją przygodę z tym formatem rozpoczęłam od wersji amerykańskiej, znacznie od oryginału słabszej. W ten sposób nie jestem w stanie docenić "Mostu nad Sundem" tak, jak on na to zasługuje, bo większość wątków po prostu już znam. Błąd, duży błąd.
Ale nawet jeśli zna się z innej wersji sam zarys śledztwa i postacie z 1. sezonu, a także dziwactwa dwójki głównych detektywów, wciąż "Most nad Sundem" ogląda się świetnie. Nie da się przebić tego klimatu, nie da się nie uśmiechnąć, patrząc na trudną momentami współpracę dwóch bardzo różniących się narodów – Duńczyków i Szwedów – nie da się wreszcie nie docenić Sagi i Martina.
Ten duet to jedna z najlepszych par serialowych detektywów z ostatnich lat. Przede wszystkim rewelacyjna jest Sofia Helin jako Saga, szwedzka policjantka, która ma problemy z relacjami społecznymi, ale i znakomity, analityczny umysł. Niezbyt uważnemu obserwatorowi może się wydawać, że ta kobieta działa jak robot i za nic ma ludzkie emocje. Ale prawda o niej jest oczywiście dużo bardziej skomplikowana.
Z kolei Kim Bodnia gra Martina Rohde, sympatycznego, ciepłego, otoczonego rodziną Duńczyka, który zawsze znajdzie czas na krótką pogawędkę o niczym i nawet wyciągnięty z łóżka o świcie nie zapomni wpaść do piekarni kupić drożdżówki dla współpracowników. Oczywiście i on z czasem okazuje się być dużo bardziej złożonym bohaterem, niż wydaje się na początku.
Para policjantów z "Mostu nad Sundem" wymiata, ale imponuje też budowa scenariusza. Amerykański "The Bridge" wygląda przy tym jak sen pijanego scenarzysty, w którym ładu i składu starczyło na kilka pierwszych odcinków. Oryginał jest wciągający i logicznie skonstruowany – i pewnie nikomu nie uda się tego pobić, nieważne, ile wersji jeszcze powstanie.
Australijski "Rake"
Bardzo chciałam polubić amerykańskiego "Rake'a" z Gregiem Kinnearem, ale choć teoretycznie niczym nie różnił się od australijskiego oryginału, po prostu nie dało się go oglądać. To częsta przypadłość w amerykańskiej telewizji – biorą scenariusz zagranicznego, często anglojęzycznego serialu, niewiele w nim zmieniają i każą swoim aktorom grać to samo. Z jakiegoś powodu cudowna, świeża historia zamienia się w totalny bełkot. "Rake", "The Slap", "Gracepoint", "Skins" – przykłady można by mnożyć.
Tymczasem australijski "Rake", którego Nikodem niedawno polecał w "Serialowej alternatywie", jest po prostu super. Richard Roxburgh gra prawnika, który jest tak niepoukładany, niegrzeczny i pełen chłopięcego uroku, jak to tylko możliwe. Bohater jest pijakiem, kobieciarzem, ma słabość do hazardu, nie płaci podatków i generalnie grzeszy na wszelkie możliwe sposoby. A do tego ma porządnie pokręcone relacje z byłą żoną, synem, najbliższymi przyjaciółmi, pewną śliczną prostytutką i generalnie wszystkimi wokół. Choć wydaje się, że takie życie musi być wykańczające, Cleaverowi ciągle udaje się jakoś trwać dalej, nie zmieniając się ani trochę.
Serial ma w sobie sporo z (czarnej) komedii, ale ma też bardzo dobrze napisane wątki dramatyczne. Wesołe życie autodestrukcyjnego głównego bohatera ma swoje plusy i minusy, a twórcom serialu udaje się całą tę złożoność jego sytuacji świetnie pokazać, bez popadania w autoparodię (jak to uczynili Amerykanie).
Jak już pisał Nikodem, Richarda Roxburgha nikt nie jest tutaj w stanie przyćmić, ale "Rake'a" warto też zobaczyć dla gwiazd gościnnych. W serialu pojawiają się m.in. Hugo Weaving, Rachel Griffiths, John Noble, Aden Young, a nawet Cate Blanchett, która wciela się w aktorkę grającą filmową wersję głównego bohatera.
Jeśli szukacie nietypowego serialu prawniczego z wyrazistym głównym bohaterem i pokręconymi sprawami, nie zastanawiajcie się dłużej i sprawdźcie "Rake'a".
Brytyjskie "The Thick of It"
Wiem, wiem, "Veep" to nie remake "The Thick of It". Ale oba seriale są wymyślone przez tego samego twórcę – Armanda Iannucciego – i zasadniczo opierają się na tym samym pomyśle. Chodzi o to, by pokazać straszno-śmieszne kulisy polityki z punktu widzenia kogoś, kto zaszedł na tyle daleko, że prawie ma realną władzę, a jednocześnie nie czuje się swoją pozycją usatysfakcjonowany. W "Veepie" tą osobą jest wiceprezydent Selina Meyer, w "The Thick of It" – rzucający jeszcze lepszymi wiązankami fucków niż Selina Malcolm Tucker, spec od wizerunku, który gnębi pracowników ministerstwa zajmującego się sprawami socjalnymi i obywatelskimi. I któremu przydałoby się jakieś szkolenie z panowania nad sobą albo parę wizyt u psychologa.
A najlepsze jest to, że Tuckera gra Peter Capaldi, który wtedy jeszcze nie marzył o własnej TARDIS. W "The Thick of It" również pozwolono mu zachować szkocki akcent, co sprawia, że jego przekleństwa – a Tucker jest pod tym względem prawdziwym wirtuozem – jeszcze bardziej bawią i są jeszcze bardziej odjechane niż te z "Veepa".
Na początku o serialu mówiono, że to współczesne "Yes, Minister" – potem te porównania gdzieś znikły, bo jednak "The Thick of It" pozwala sobie na dużo, dużo więcej, pokazując brytyjską politykę na szczeblu rządowym jako totalny chaos, by nie rzec: burdel, a jej graczy jako idiotów, hipokrytów i cyników. Jest to też serial trudniejszy w odbiorze niż "Veep", bo zupełnie niczego nie tłumaczy, nie mówi, kto jest kim i za co odpowiada, tylko wrzuca widza w środek, krzycząc "Orientuj się!". Zanim się do tego przyzwyczaicie, minie pewnie parę odcinków, w trakcie których zdążycie się w tym szorstkim wcieleniu Capaldiego totalnie zakochać.
Szkoda tylko, że całość liczy zaledwie 24 odcinki (czyli pełne brytyjskie 4 sezony!). Bez problemu pochłoniecie je wszystkie w kilka wieczorów – i będą to dobrze spędzone wieczory. Choć uwielbiam "Veepa", uważam, że "The Thick of It" jest jeszcze lepsze. Jeszcze ostrzejsze, jeszcze bardziej niegrzeczne, absurdalne i bezczelne. Warto, warto i jeszcze raz warto.