"Detektyw" (2×06): Jak ojciec z synem
Mateusz Piesowicz
28 lipca 2015, 20:00
Po swoistym resecie w zeszłym tygodniu tym razem w "Detektywie" zafundowano nam kilka porcji ojcowskich porad i jedno oczywiste rozwiązanie. Była też orgia. Spoilery ze wszystkiego.
Po swoistym resecie w zeszłym tygodniu tym razem w "Detektywie" zafundowano nam kilka porcji ojcowskich porad i jedno oczywiste rozwiązanie. Była też orgia. Spoilery ze wszystkiego.
Zaczęło się dokładnie tam, gdzie skończyliśmy poprzednim razem, czyli na konfrontacji Raya z Frankiem. Czekałem na tę scenę z niecierpliwością, licząc, że głównie za sprawą mocno wkurzonego Colina Farrella, dojdzie, jeśli nie do eksplozji, to przynajmniej do mocnych wstrząsów. Nic takiego nie miało miejsca, co nie znaczy, że nie posypało się trochę iskier. Przede wszystkim jednak, po raz pierwszy w tym sezonie, zaproponowana przez Pizzolatto alternatywa mi się spodobała. Obyło się bez krzyków, a początkowo mocno wzburzony Ray z każdą chwilą stygł i tracił kolejne argumenty. Trudno mi w to uwierzyć, ale Vince Vaughn wykonał tutaj kawał naprawdę dobrej roboty, potwierdzając tym samym tezę, że przy Farrellu każdy z aktorów wygląda lepiej. Ray był o krok od wybuchu, ale to Frank od samego początku kontrolował rozmowę i to, czy mówił prawdę, czy po raz kolejny umiejętnie skłamał, nie ma tu żadnego znaczenia. Na odchodne rzucił do Raya, że jest jednym z jego ostatnich przyjaciół, wtedy znów mieliśmy okazję się przekonać, że między tymi dwoma jest prawdziwa chemia i w naszym najlepszym interesie leży, by dostali jeszcze trochę wspólnego czasu ekranowego.
Gangsterowi udało się więc uniknąć gniewu detektywa Velcoro, ale jasne było, że ten musi gdzieś eksplodować. Trafiło na gwałciciela jego żony, któremu Ray bardzo obrazowo przedstawił, że lepiej dla niego, by został w więzieniu do końca życia. Na tym jednak nie skończyły się problemy bohatera, bo najbardziej posępny moment miał dopiero nadejść. Nadzorowane spotkanie z synem było krępujące do granic możliwości i stanowiło dla Raya pewien punkt zwrotny. Samo patrzenie na tę dwójkę, tak różną od siebie, jak to tylko możliwe, sprawiało, że miałem ochotę odwrócić wzrok od ekranu. Myśl, że w tej intymnej sytuacji uczestniczy dodatkowo całkiem obca osoba, jest paraliżująca. Nie zdziwiło mnie więc zupełnie, że chwilę później Ray wciągnął nosem wszystko, czego nie mógł wypić, i zdemolował własne mieszkanie. Ale fakt, że potem podjął tak bolesną i trudną decyzję – już tak. "Niech myśli, że jest moim synem" – mówi do byłej żony, a my widzimy człowieka w totalnej rozsypce. Wycofanie się z walki o prawa rodzicielskie to akt ostatecznej kapitulacji. Nie ma już sfrustrowanego Raya Velcoro, gotowego do walki z każdym, kto mu stanie na drodze. Zastąpił go człowiek, który stracił nadzieję na cokolwiek dobrego w życiu. Człowiek, który sam siebie doprowadził do stanu obecnego i w końcu przestał się oszukiwać, że jest inaczej. Gorzkie to bardzo, ale napisane i zagrane na poziomie, jakiego od "Detektywa" oczekujemy.
Z ojcowskimi problemami zmagał się jednak nie tylko Ray – wszak cóż to byłby za odcinek, bez kilku słów mądrości od Franka? Tym razem ich adresatem był syn Stana (jeden z ludzi Franka, zamordowany kilka odcinków temu, gdyby ktoś nie pamiętał). Chłopak dowiedział się m.in., że cierpienie uczyni go lepszym człowiekiem. Pewnie jest w tym sporo prawdy, ale słowa wypowiedziane ze zbolałą miną przez Vaughna płacz mogły wywołać tylko u dziecka. U widzów w najlepszym razie drgawki ze śmiechu. Wątek z ojcowskimi aspiracjami Franka jest wręcz niemiłosiernie ciągnięty za uszy i chyba musimy się pogodzić z tym, że w jego towarzystwie będziemy musieli spędzić i ostatnie dwa odcinki. Szkoda, bo widzieliśmy wcześniej, że mając dobry scenariusz Vaughn potrafi swoje zagrać. Choć i tak w porównaniu do monologu o traumie z dzieciństwa i plamach na suficie jest wyraźny postęp. W dodatku obecność Kelly Reilly ograniczono do minimum, nie będę więc przesadnie narzekał. Bywało gorzej.
Wiem, że wszyscy równie mocno jak ja czekaliście na rozwinięcie prywatnych wątków Paula, a tu niespodzianka. Może Pizzolatto zorientował się, jak źle napisana to postać, może zwrócił mu uwagę sam cierpiący na ekranie Kitsch, a może to po prostu boska interwencja – tak czy siak, oficer Woodrugh w tym odcinku brał udział tylko w czynnościach służbowych. Poszukiwane przez niego błękitne diamenty okazały się skradzione ponad 20 lat temu podczas zamieszek w Los Angeles. Jakie to ma znaczenie, jeszcze nie wiemy, ale biorąc pod uwagę, że powiązane jest z tym podwójne morderstwo i (nie mogło być inaczej) dziecięca trauma, na pewno jakieś ma. Póki co sprawa jest niezbyt zajmująca, ale ciągle ciekawsza niż seksualne problemy Paula. Cieszmy się tym, co mamy, bo za tydzień zapewne wszystko wróci do normy.
Największą atrakcją odcinka była zapowiadana już od kilku miesięcy scena orgii. Ci, którzy oglądali "Detektywa", czekając tylko na nią, czują się pewnie teraz oszukani, bo czytając internetowe pogłoski, można było sobie wyobrażać nie wiadomo co. Prawda jest taka, że obejrzeliśmy dobrze pomyślaną i zrealizowaną scenę, gdzie jednak nie było niczego szczególnie szokującego. Pomysł, żeby skupić kamerę na twarzy Ani, tylko krótkie momenty poświęcając otoczeniu i jeszcze mieszając to z halucynacjami po ecstasy, sprawił, że całe miejsce otaczała mgiełka złowrogiej tajemnicy. Do tego dobrze dobrana muzyka, ciemnoczerwona kolorystyka – piekielne aluzje są raczej mało subtelne, ale trzeba przyznać, że ciągle potrafią efektownie wyglądać. Odnalazła się w tym otoczeniu Rachel McAdams, która prócz tego, że świetnie wyglądała, dobrze przedstawiła zagubienie i rosnącą panikę Ani, zazwyczaj przecież tak opanowanej i chłodnej. Ogólnie przy całej tej sekwencji postawiłbym niewielki plus, gdyby nie jedno "ale".
W recenzji jednego z poprzednich odcinków Marta pisała o tym, jak Nic Pizzolatto nie potrafi tworzyć kobiecych postaci. "Church in Ruins" udowadnia, że potrafi – stereotypowo, banalnie i posługując się najbardziej utartymi ekranowymi schematami. Wiem, że Ani już do tej pory miała sporo wad, że na pewno nie była postacią szczególnie udaną, ale jednak dawała się lubić. Przełykając co bzdurniejsze wygłaszane przez nią tezy, można było znaleźć kilka rzeczy, które czyniły tę bohaterkę w miarę ciekawą. Ot, choćby jej przeszłość. Niestety, Pizzolatto jednym posunięciem, przedstawiając jej tragiczną historię z dzieciństwa, pozbawił ją nawet tych szczątkowych wyróżników. Może przemawia przeze mnie kompletna znieczulica, ale czy to naprawdę było konieczne? Przecież oczywiste było, że Ani coś spotkało przed laty. Czy nie można tego było zasnuć mgiełką tajemnicy? Zostawić jakiekolwiek niedopowiedzenie? Nic z tych rzeczy. Widz ma sobie wbić do głowy, że Ani jest twardą kobietą! Z nożem! A to wszystko dlatego, że została zgwałcona w dzieciństwie.
Po tak zmasakrowanym kolejnym już wątku naprawdę niewiele trzyma dalej przy "Detektywie". Sprawa morderstwa Caspere'a zeszła gdzieś zupełnie na drugi plan, a szkoda, bo jest nadzieja, że coś tu wreszcie ruszy. Zeznanie Iriny Rulfo o wysokim rangą, białym policjancie dobrze wpisuje się w przedstawioną na Serialowej teorię z Reddita, a jeśli dodamy do tego skutki wyprawy trójki bohaterów na opisaną wyżej orgię, to wygląda na to, że w ostatnich odcinkach akcja może wreszcie przyspieszyć. Oby tylko miało to więcej sensu niż wycieczka Raya i Paula na teren "pilnie" strzeżonej posiadłości. Choć absurdów w tym sezonie jest aż nadto, ta bondowska w stylu akcja zdecydowanie się wyróżnia. Brakowało w niej tylko kominiarek.
"Detektyw" traci atuty z tygodnia na tydzień. Tym razem zniknęły rozmowy w barze i Lera Lynn. Zakończyło się również oczekiwanie na orgię. W dodatku wąsy uparcie nie chcą odrosnąć. Strach się bać, czego pozbawią nas następnym razem.