"Humans" (1×08): Jesteśmy ludźmi, chcemy pracy!
Marta Wawrzyn
4 sierpnia 2015, 20:03
"Humans" kupiło widzów ciekawym pomysłem na siebie i choć nie wszystko w tych ośmiu odcinkach było genialne i najlepsze na świecie, udało się zachować w miarę równy poziom aż do końca sezonu. Uwaga na spoilery!
"Humans" kupiło widzów ciekawym pomysłem na siebie i choć nie wszystko w tych ośmiu odcinkach było genialne i najlepsze na świecie, udało się zachować w miarę równy poziom aż do końca sezonu. Uwaga na spoilery!
"Humans" to nie serial science fiction ani żadna dystopia. To opowieść o świecie bardzo w gruncie rzeczy podobnym do naszego, z tą tylko różnicą, że każda rodzina czy też firma może zaoszczędzić na ludzkiej pracy, kupując użyteczny gadżet o nazwie synth. Gadżet wygląda jak człowiek, mówi jak człowiek, robi to co człowiek, ale nie ma w nim tego, co najważniejsze. Duszy, człowieczeństwa, samoświadomości.
Ze zrozumiałych względów bardzo szybko tworzy się szeroka strefa moralnej szarości, którą twórcom "Humans" udało się pokazać w sposób drobiazgowy, ciekawy i niebanalny, choć przecież prosty. Przyznam, że fabuła brytyjskiego serialu momentami mnie wciągała bardziej, momentami mniej, ale te detale, zwykle pojawiające się mimochodem – ktoś coś powiedział w codziennej konwersacji, ktoś nie pomyślał, ktoś potraktował syntha jak przedmiot, ktoś tak po prostu uznał go za człowieka – sprawiły, że nie mogłam oderwać się od ekranu.
Podziwiam pomysłowość twórców i drobiazgowość, z jaką odmalowano emocje obu stron. Nie dość że nie było w tym ani jednej fałszywej nuty, to jeszcze bardzo łatwo można dostrzec korelacje pomiędzy tym, jak ludzie z "Humans" reagują na synthów, a współczesnym społeczeństwem – choćby brytyjskim – w którym coraz większą rolę odgrywają imigranci, najpierw wykonujący najbardziej podłe prace, a potem pnący się po drabinie społecznej i wywołujący zrozumiałe (albo i nie) zaniepokojenie. Aktywiści We Are People i przedstawiane przez nich hasła i argumenty ("Praca dla ludzi!") to wypisz, wymaluj ruchy antyimigracyjne w dzisiejszej Europie Zachodniej. A sceny takie jak ta, w której piątce niezwykłych synthów udało się uciec dzięki wtopieniu się w niechętny im tłum, mają niesamowitą moc.
Choć wraz z kolejnymi odcinkami "Humans" zaczęło już się powtarzać, kiedy w finale Laura oznajmiła, że syntetyczni ludzie to tylko własność i w związku z tym nie da się argumentować w sądzie po ich stronie, to zabrzmiało rzeczywiście okrutnie. Mimo że przecież wiedzieliśmy już wcześniej, jak to jest. Tyle że tym razem dotyczyło to nie jakiejś nieznajomej kobiety, która postanowiła walczyć o prawa człowieka dla swojego humanoida, a piątki bohaterów, których zdążyliśmy dobrze poznać i polubić. I którzy cały czas zachowywali się jak ludzie, czuli jak ludzie i myśleli jak ludzie – bo tak zostali zaprogramowani przez genialnego czy może szalonego naukowca.
Ale to nie jest tak, że fabuła "Humans" stanowi tylko pretekst do wygłaszania prawd o kondycji i strachach dzisiejszej ludzkości. Sam Vincent i Jonathan Brackley stworzyli dobry, przemyślany scenariusz, w którym wszystkie elementy na końcu wskoczyły na swoje miejsce. A dzięki umiejscowieniu akcji w domu na przedmieściu, w którym mieszka zupełnie zwyczajna rodzina, udało się pokazać szerokie spektrum ludzkich reakcji na coś, co wydawało się technologiczną nowinką, a okazało się istotą specjalnie nie różniącą się od człowieka.
Najdłuższą drogę przeszła Laura – wyśmienicie zagrana przez Katherine Parkinson – od zaniepokojonej samą obecnością obcego elementu żony i matki do walecznej kobiety, która rozróżnia dobro od zła i nie boi się niczego. To właśnie jej determinacja okazała się finale kluczowa, kiedy przyszło do ratowania piątki synthów. A przy okazji dzięki Anicie/Mii udało jej się zmierzyć z marami z przeszłości i znaleźć spokój. Ona najlepiej teraz wie, że syntetyczni służący to coś więcej niż szczytowe osiągnięcie naukowców zajmujących się sztuczną inteligencją. Tak jak Laura pomogła uratować rodzinę Mii przed śmiercią bądź wyjątkowo okrutną formą niewolnictwa wymyśloną przez Hobbsa, tak Mia pomogła uratować rodzinę Laury przed niechybnym rozpadem.
Po drugiej stronie cały czas znajdowała się Karen czy też Beatrice, matka Leo i syntetyczna osoba, której nowe życie szczęścia nie dało. Przynajmniej na razie. Ona najchętniej zabiłaby i samą siebie, i swoje dzieci, byle tylko nikt nie musiał dłużej znosić koszmaru, jakim jest bycie synthem obdarzonym samoświadomością. Ale koniec końców i Karen podejmuje jedyną decyzję, która mogła sprawić, że zobaczymy ekipę "Humans" w tym samym składzie w 2. sezonie.
Miejmy nadzieję, że kiedy serial wróci w przyszłym roku, nie zmieni się ani trochę. Wiadomo, stawki w grze muszą wzrosnąć, fabuła musi się skomplikować, a akcji musi być wystarczająco dużo, by dało się zatrzymać przed ekranem widza, który niekoniecznie od razu szuka głębokich rozpraw psychologicznych. Wiele seriali potyka się w momencie przejścia od kameralnego dramatu z twistem, rozgrywającego się w paru domach, do opowieści o większym, wielopoziomowym spisku. "Humans" ma na tyle mało odcinków i na tyle dobrze skonstruowaną strukturę, że nie powinno wpaść w tę pułapkę.
W finale 1. sezonu nie zabrakło niczego – ani "dziania się", ani emocji. Byliśmy świadkami szczęśliwych zakończeń i miłych początków, zaskakujących decyzji i nieoczekiwanych pożegnań. Na potencjalnie najciekawszą bohaterkę kolejnego sezonu wyrosła Niska, która postanowiła zacząć swoje własne, nowe życie i zdaje się, że ma ze sobą program Elstera. Choć w ciągu pierwszych ośmiu odcinków wiele się wyjaśniło, pytań wciąż jest więcej niż odpowiedzi. I właśnie to pozwala mieć nadzieję na równie udany kolejny sezon.