Serialowa alternatywa: "Southcliffe"
Mateusz Piesowicz
5 sierpnia 2015, 22:02
W poszukiwaniu serialowych alternatyw tym razem wybierzemy się do małomiasteczkowej Wielkiej Brytanii. Choć tamtejsze pejzaże sprawdzają się idealnie jako tło mrocznych kryminałów, w "Southcliffe" służą ukazaniu grozy jeszcze bardziej przejmującej, bo bezsensownej i dotykającej przypadkowych ludzi.
W poszukiwaniu serialowych alternatyw tym razem wybierzemy się do małomiasteczkowej Wielkiej Brytanii. Choć tamtejsze pejzaże sprawdzają się idealnie jako tło mrocznych kryminałów, w "Southcliffe" służą ukazaniu grozy jeszcze bardziej przejmującej, bo bezsensownej i dotykającej przypadkowych ludzi.
Tytułowa miejscowość, choć fikcyjna, wykazuje wiele podobieństw do prawdziwych miasteczek. Te, na co dzień niewidzialne i wypełnione anonimowymi mieszkańcami, miejsca rzadko kiedy stają się świadkami wydarzeń, o których mówi cały kraj. "Takie rzeczy się tu po prostu nie dzieją" – zauważa burmistrz Southcliffe, jak gdyby chciał, by była to prawda. Podobne zdania mogli wypowiadać mieszkańcy Cumbrii, Dunblane, Hungerford czy Monkseaton, czyli brytyjskich miasteczek, w których na przestrzeni ostatnich 30 lat miały miejsce głośne masowe morderstwa.
O takim właśnie wydarzeniu opowiada czteroodcinkowy miniserial stacji Channel 4 z 2013 roku. Mylilibyście się jednak, sądząc, że mamy tu do czynienia z kryminałem. W "Southcliffe" nie ma detektywa, śledztwa czy polowania na mordercę. To nawet nie tyle jest historia masakry, co raczej ludzi, którzy zostali nagle pozbawieni kogoś bardzo im bliskiego. Historia bardzo intymna, momentami tak osobista, że chce się odwrócić wzrok od ekranu, by nie przeszkadzać bohaterom w prywatnym przeżywaniu tragedii.
Pierwszy odcinek stanowi swego rodzaju wprowadzenie i może być mylący względem tego, co zobaczymy w kolejnych. Skupia się bowiem na postaci Stephena Mortona (nagrodzony BAFTĄ za tę rolę Sean Harris), mieszkającego z umierającą matką lokalnego dziwaka, nazywanego żartobliwie przez miejscowych "Dowódcą", ze wzglądu na swoją wojskową przeszłość. Jego losy łączą się z młodym żołnierzem, Chrisem (Joe Dempsie, czyli Gendry z "Gry o tron"), który właśnie wrócił do Southcliffe pomiędzy kolejnymi misjami. Wydaje się, że relacje tych dwóch związanych z wojskiem ludzi będą siłą napędową serialu i pozwolą wyjaśnić, co skłoniło Stephena do tego, by 2 listopada 2011 roku wyjść z domu i zabić 15 przypadkowych osób, raniąc kolejne 20.
Nic z tych rzeczy. Następne odcinki nie tylko nie rozwijają wątku morderstwa, ale wręcz cofają się do niego, prezentując kolejne ofiary. Poznajemy starające się o dziecko małżeństwo Claire i Andrew Salterów (Shirley Henderson i Eddie Marsan), a także Paula Goulda (Anatol Yusef), odpychającego playboya, udającego przykładnego męża i ojca. Wszyscy oni zostali w jakiś sposób dotknięci tragedią, która w diametralny sposób zmieniła ich życie. Na tym skupia się w głównej mierze "Southcliffe", ukazując z chwilami nieludzką dokładnością, jak te przypadkowe osoby próbują odnaleźć się w obliczu przytłaczającego mroku. Ich reakcje na tę odrealnioną sytuację, tak brutalnie przerywającą zwykłą, nudną codzienność, są przeróżne. Czasem zrozumiałe, czasem bardzo odległe od normalnych (jeden z najdziwniejszych pogrzebów, jakie widziałem na ekranie). Żaden jednak nie dziwi, bo ogrom tragedii, sprawia, że trudno oczekiwać logicznych zachowań. Wszystko to zaprezentowane jest w sposób tak naturalny i dogłębnie przeszywający, że podczas oglądania trudno nie podzielać bijącego z ekranu poczucia przejmującej bezradności.
Ostatnim z głównych bohaterów serialu jest niezamieszany bezpośrednio w sprawę dziennikarz – David Whitehead (Rory Kinnear). Pochodzący z Southcliffe reporter wraca do rodzinnego miasta, co rozbudza w nim dawne wspomnienia. Jak łatwo sie domyślić, nie dotyczą one szczęśliwego dzieciństwa. Stopniowo odkrywane fakty pozwalają dostrzec podobieństwa między morderstwem, a sytuacją z przeszłości Davida. Sytuacją, do której on sam wróci, wkładając kije w szprychy z trudem odbudowującej się społeczności. Wystosowane względem mieszkańców oskarżenie jest jednocześnie pytaniem skierowanym do całej widowni – czy mogliśmy zrobić więcej? Czy w podobnej sytuacji można w ogóle cokolwiek zrobić? Twórcy nie dają łatwych odpowiedzi, nie sprowadzają sprawy do postaci Stephena Mortona. Zabójca nie jest tu groteskowym potworem. Ma ludzką twarz i należy traktować go jak każdego innego człowieka. Takie podejście mocno angażuje widza. Nie chodzi o to, by rozgryźć kto zabił, ale dlaczego. Tutaj odpowiedzi może być wiele i żadna nie wydaje się w stu procentach pewna.
Nieco gorzej od pierwszych trzech odcinków oceniany jest finał historii. Rzeczywiście, różni się w pewnym stopniu od tego, co widzieliśmy na początku, ale według mnie stanowi logiczną kontynuację i spina opowieść rozsądną klamrą. Choć nie robi takiego wrażenia, jest pewnym wytchnieniem od ciężkiej atmosfery poprzednich odcinków. Przypomina stopniowo wyciszany utwór muzyczny, wcześniej rozbrzmiewający pełną mocą, by na koniec ukoić słuchaczy łagodnymi dźwiękami gitary T E Morrisa.
Tym, co na pierwszy rzut oka wyróżnia "Southcliffe", jest rwana, nielinearna narracja. Na pewno nie ułatwia ona odbioru już przecież i tak trudnego serialu, ale jej użycie ma sens. Historia sprawia wrażenie pociętej przez szalonego montażystę, swobodnie przeskakując z miejsca na miejsce, nie trzymając się ani chronologii, ani jednego, konkretnego bohatera. By poukładać wszystkie elementy na swoich miejscach, potrzebujemy czasu – niektóre sceny widziane na początku serialu zyskują znaczenie dopiero później. Takie rozwiązanie potęguje jednak doznanie chaosu i nierealności, jaką w uporządkowaną społeczność Southcliffe wniosły zabójstwa. Poza tym serial jest na tyle dobrze napisany, zagrany i wyreżyserowany, że przy odrobinie skupienia nie sposób się pogubić.
Reżyser Sean Durkin (autor znakomitego filmu "Martha Marcy May Marlene") i scenarzysta Tony Grisoni ("Las Vegas Parano") stworzyli serial trudny, z pewnością nie dla każdego i nie na każdą okoliczność. Dla jednych będzie nudny, bo akcja jest tu szczątkowa. Pomimo rodzaju opowiadanej historii, nie ma tu wielu krwawych czy dynamicznych scen. Innych może rozczarować to, że w kulminacyjnych momentach więcej niż jest powiedziane w dialogach, mówią tu wstrząsająca cisza i kamera uważnie śledząca każdy gest i ruch. Jednak dla odważnych i wymagających widzów "Southcliffe" może być prawdziwym przeżyciem. Na pewno nie lekkim i przyjemnym, ale poruszającym i skłaniającym do zadumy.
***
Za dwa tygodnie pozostaniemy w Europie i mrocznych klimatach, a to oznacza podróż do Skandynawii. "Jordskott" wyjaśni, czy Szwedzi opanowali trudną sztukę połączenia kryminału z fantastyką.