"UnReal" (1×10): Najlepszy finał w historii
Marta Wawrzyn
6 sierpnia 2015, 20:00
Tysiąc twistów, niezliczona ilość dramatów, morze wylanych łez – niekoniecznie prawdziwych – i tyle cynicznych rozwiązań, ile tylko dało się zmieścić. Finał "UnReal" zdecydowanie nie zawiódł. Uwaga na duże spoilery.
Tysiąc twistów, niezliczona ilość dramatów, morze wylanych łez – niekoniecznie prawdziwych – i tyle cynicznych rozwiązań, ile tylko dało się zmieścić. Finał "UnReal" zdecydowanie nie zawiódł. Uwaga na duże spoilery.
Nie zawsze lubię "UnReal" tak samo. Czasem już mam dość tych ciągłych intryg i zaczynam myśleć, że może to jednak jest opera mydlana. Ale wtedy oni odpalają coś tak mrocznego, okrutnego i pokręconego, że chcąc nie chcąc znów w to wsiąkam. I znów nie mogę wyjść z podziwu, jak bardzo udała się ta nietypowa satyra na współczesną telewizję, którą rządzą programy przeznaczone dla widzów albo bardzo, ale to bardzo potrzebujących "odmóżdżaczy", albo po prostu nieskażonych krytycznym myśleniem. Czy jakimkolwiek myśleniem.
"UnReal" pokazuje, jak wyglądają kulisy bajkowych programów reality show przeznaczonych dla kobiecej widowni, i choć pewnie zdrowo przesadza z uwypuklaniem wszystkiego co najgorsze, miewa momenty przerażająco prawdziwe. Co prawda nie zawsze za kulisami muszą od razu stać socjopaci w stylu Cheta, Quinn i Rachel, ale na pewno umiejętności manipulatorskie w pracy producenta tego typu programu raczej pomagają niż przeszkadzają.
W finałowym odcinku 1. sezonu "UnReal" nad ekipą "Everlasting" rozpętało się prawdziwe piekło. A właściwie sami je nad sobą rozpętali. Gdyby zechcieć to opisać w paru zdaniach, wyszłoby streszczenie odcinka telenoweli: Adam i Rachel chcą razem uciec, ten w ostatniej chwili rezygnuje za namową złej macochy i oświadcza się ślicznej, choć niestety anorektycznej księżniczce, by żyć z nią długo (znaczy przez rok) i szczęśliwie w pałacu. Rachel, porzucona niedługo później publicznie przez drugiego ze swoich chłopaków, mści się na Adamie, zmuszając go do wyznania, że Anna go wcale nie obchodzi. Ta to słyszy, ucieka sprzed ołtarza, kamery wszystko kręcą, mamy finał stulecia. Fałszywy oczywiście. Coś prawdziwego dzieje się za kulisami, gdzie jedna pani wyznaje miłość drugiej pani i wygląda na to, że obie mają to na myśli.
To było istne szaleństwo, i choć nie każdy z twistów podobał mi się w tym samym stopniu – po co komu była Britney? I czemu Adam cały czas zachowywał się jak nieporadne dziecko? – muszę przyznać, że jestem zachwycona tym, z jaką łatwością rozwalono dosłownie wszystko. Rachel i Adam? No chyba nie wierzycie w bajki! Rachel i Jeremy? Nie po tym, co się wydarzyło pomiędzy Rachel i Adamem. "Royal Renovations"? A gdzie tam, temu panu już dziękujemy! Szczęśliwa Quinn? Nigdy w życiu. Pozytywne zakończenie "Everlasting"? Jeszcze widzowie by usnęli!
Tysiąc cynicznych zakończeń doprawiono tysiącem cynicznych tekstów ("To nie gołębice, to gołębie pomalowane na biało". Albo: "DC to Hollywood dla brzydkich ludzi") i wyszła prawdziwie bombowa mieszanka. Rachel przekroczyła wszelkie możliwe granice. Podobnie zresztą jak Quinn. Razem udało im się wyprodukować kolejny "najlepszy w historii" finał "Everlasting", w którym upokorzono dosłownie każdego, ale żadna z nich zwyciężczynią bynajmniej nie jest. A na dodatek ich wzajemna relacja jest toksyczna i pokręcona do granic możliwości: nietrudno uwierzyć, że Quinn myśli, iż rzeczywiście chroni swoją podopieczną przed całym złem tego świata, a Rachel w gruncie rzeczy ma do niej zaufanie większe niż do własnej matki. Która zresztą za chwilę znów wejdzie do gry…
Krótko mówiąc, kulisy telewizyjnej bajki dla miłośniczek szczęśliwych zakończeń to jeden wielki brud, smród i popapranie. Lata manipulowania "rzeczywistością" przy pomocy prostych sztuczek socjotechnicznych zrobiły z Quinn prawdziwego sępa. A Rachel, obnosząca się ze swoim feminizmem, nienapisaną powieścią i ratowaniem dzieci chorych na AIDS, w niczym jej nie ustępuje. Ona dobrze wie, co robi, nie jest pozbawiona skrupułów, a jednak kiedy przekracza kolejne granice, w jej oku pojawia się błysk, którego nie widać w żadnej innej sytuacji. Jak gdyby pociąganie za sznurki sprawiało jej większą przyjemność niż wszystko inne razem wzięte.
Konstatacja, że miłość jest fajna, ale to nic, wokół czego można zbudować życie, to tak naprawdę myśl przewodnia "UnReal". W tym świecie miłości właściwie nie ma, są tylko przelotne romanse i ustawki przed kamerami. Łatwiej o prawdziwe morderstwo – "Tylko w przyszłym sezonie może tego nie róbmy?" – niż o "żyli długo i szczęśliwie".
I nawet jeśli "UnReal" rysuje to wszystko bardzo grubą, czarną kreską, jest w tym połączeniu opery mydlanej z ostrą satyrą na "dobrą telewizję" coś świeżego i, niestety, prawdziwego. Widz to idiota, którym można manipulować z taką samą łatwością, jak dziewczynami zamkniętymi w raju bez internetu, telefonów i kontaktu z bliskimi. "UnReal" Ameryki nie odkryło, ale przedstawiło nam ją jeszcze raz, z nowej strony i w ostry sposób, nie szczędząc ani inteligentnego czarnego humoru, ani twistów, które są jednym wielkim mrugnięciem w kierunku publiczności. Co może i byśmy zauważyli, gdybyśmy nie byli akurat zajęci zastanawianiem się, czy Rachel powinna być z Adamem, czy jednak z Jeremym.