"Narcos" (1×01-05): Kokainowe imperium od kuchni
Marta Wawrzyn
30 sierpnia 2015, 16:03
Choć "Narcos" historii telewizji raczej nie odmieni, jest to serial, który tak wkręca, że aż chce się obejrzeć cały sezon za jednym zamachem. Co oznacza, że Netfliksowi znów się udało trafić w dziesiątkę. Możliwe spoilery.
Choć "Narcos" historii telewizji raczej nie odmieni, jest to serial, który tak wkręca, że aż chce się obejrzeć cały sezon za jednym zamachem. Co oznacza, że Netfliksowi znów się udało trafić w dziesiątkę. Możliwe spoilery.
"Narcos" uczy, że nie bez powodu realizm magiczny powstał w Kolumbii. To naród mentalnych Ikarów, których marzenia nie mają żadnych ograniczeń. I właśnie takim człowiekiem jest serialowy Pablo Escobar (w tej roli brazylijski aktor Wagner Moura), szef gigantycznego imperium narkotykowego, najbogatszy kryminalista w dziejach, bez wątpienia zbrodniarz, ale i człowiek z wizją, szalenie przywiązany do swojej ojczyzny i mający ambicje, by stać się nowym Simónem Bolívarem. Marzyciel, bez wątpienia. Tak przynajmniej przedstawia nam go narrator "Narcos", agent DEA Steve Murphy (Boyd Holbrook), który obserwował polowanie na tego człowieka z pierwszego rzędu.
Aby polubić "Narcos", trzeba lubić narratorów. Agent Murphy przemawia do nas bardzo dużo, w każdym odcinku swoją angielszczyzną z amerykańskim akcentem streszczając wydarzenia, które dzieją się w świecie hiszpańskojęzycznym. Jest jednocześnie obserwatorem z zewnątrz, obcym w tym kraju, jak i uczestnikiem zdarzeń, które w latach 80. i na początku lat 90. znalazły się na czołówkach mediów z całego świata. I w które Amerykanie chcąc nie chcąc musieli się wmieszać, bo narkotykowe imperium Escobara nie było tylko wewnętrzną sprawą Kolumbii. Było przyczyną, dla której w Stanach Zjednoczonych znacząco wzrosła nie tylko narkomania, ale i wszelkiego rodzaju przestępczość, a Miami ze spokojnego miasta z przyjemną pogodą zamieniło się w przedsionek piekła.
"Narcos" to tocząca się w rytm latynoskiej muzyki opowieść o zbrodni i karze, o wielkich marzeniach i jeszcze większych szaleństwach, o śmierci, polityce i gigantycznych społecznych implikacjach działalności jednego człowieka. Wszyscy tę historię znamy, przynajmniej fragmentarycznie, wszyscy wiemy, jak wpłynęła ona na współczesne dzieje Kolumbii. Jeden facet zamienił cały kraj w swój prywatny folwark przy pomocy dwóch prostych środków: przekupstwa i morderstwa. Nie chcesz współpracować? Właśnie podpisałeś na siebie wyrok śmierci. Ludzkie głowy w "Narcos" spadają częściej niż w "Grze o tron" i najczęściej są to głowy dobrych ludzi. Młodego ministra sprawiedliwości, który wygnał Escobara z parlamentu. Kandydata na prezydenta, który chciał oczyścić Kolumbię z narkotykowych bossów. Policjantów, którzy byli na tyle głupi, że nie wzięli proponowanej im kasy. Ginie też kot, a moment kiedy agent Javier Peña (Pedro Pascal – Oberyn z "Gry o tron") mówi, że ten kot to DEA i w związku z tym zazna sprawiedliwości, jest jednym z najzabawniejszych w całym serialu.
To w ogóle znamienne, że mimo bardzo trudnej tematyki "Narcos" do ciężkich seriali nie należy. Kolejne odcinki ogląda się tak, jak kiedyś czytało się przygodowe powieścidła. Historia Escobara i polowania Amerykanów na niego opowiadana jest w klasyczny sposób, bez żadnych udziwnień, bez silenia się na oryginalność. I to działa. Jak widać, mocna historia wystarczy, by serial wciągał widza bez reszty.
Tego, co się dzieje w kolejnych odcinkach, nie ma sensu streszczać, zwłaszcza że wystarczy otworzyć Wikipedię, aby zapoznać się z całą historią. Serial momentami przypomina dokument – zwłaszcza kiedy twórcy prezentują na ekranie prawdziwe zdjęcia i materiały źródłowe – a momentami przeniesioną na ekran powieść któregoś z popularnych latynoskich pisarzy, z lekkością opisujących burzliwe i przerażające losy swoich krajów. Fakty mieszają się z fikcją, a postacie serialowe z postaciami historycznymi, tworząc razem miks, któremu trudno się oprzeć. "Narcos" to czysta rozrywka, nie ulega to wątpliwości, ale rozrywkowy charakter serialu wcale nie umniejsza wagi tematu. Ogrom zbrodni popełnionych przez Escobara – kreującego się na "biedaka z pieniędzmi", współczesnego Robin Hooda – jest dla widza oczywisty.
A jednocześnie Wagner Moura kreuje tutaj skomplikowaną postać serialowego antybohatera, którego nie zawsze da się jednoznacznie ocenić. Piablo Escobar z "Narcos" to self-made man, czyli typ bohatera, do którego Amerykanie niejako intuicyjnie mają poczuć sympatię. To bogacz, któremu marzy się posada prezydenta Kolumbii, z pobudek przynajmniej częściowo patriotycznych. To morderca, który nieomal płacze nad zwłokami psa. To niewątpliwie inteligentny i kreatywny człowiek, z wizją i marzeniami. To jeden z tych Ikarów, którzy wznieśli się za wysoko. Krótko mówiąc – chcąc nie chcąc, odrobinę sympatii do drania się czuje. Bo tak go przedstawia agent Murphy, który z jednej strony gardzi tym człowiekiem i widzi, jak straszne skutki niesie ze sobą jego działalność, a z drugiej – podziwia jego spryt i czuje coś na kształt dumy, że został oddelegowany do tak ważnego zadania.
Czy dałoby się to zrobić lepiej, ambitniej, jeszcze ciekawiej? Pewnie tak. Serial rozpoczyna się od wyjaśnienia, że realizm magiczny nie bez powodu narodził się w Kolumbii, ale sam nawet nie próbuje zainspirować się czy to literaturą, czy to kinem artystycznym. Nie próbuje być magiczny, nie poświęca specjalnie uwagi faktowi, że oto rzeczywiście w zupełnie zwyczajnej scenerii dzieje się coś, w co trudno uwierzyć. Opowiada w prosty sposób mocną historię – i choć to wystarczy, aby pochłonąć pięć odcinków w jeden wieczór, aż chciałoby się więcej, głębiej, bardziej.
Najsłabszym ogniwem "Narcos" wydaje mi się agent Murphy, który nie ma w sobie żadnego charakterystycznego rysu, choć miewa ciekawe spostrzeżenia jako narrator. Ale pewnie i tak miało być. "Narcos" nie udaje ani czegoś, czym nie jest, ani też "czegoś więcej". To solidna rozrywka, bez zadęcia. To też po prostu kawał porządnie napisanej historii, ze świetnym, enigmatycznym i nie do końca jednoznacznym głównym bohaterem, z wyrazistym agentem Peñą, całkiem sporą dawką humoru, fantastycznymi zdjęciami, własnym klimatem.
Ogląda się to bardzo dobrze i z całą pewnością nie miałabym nic przeciwko, aby takich seriali – będących skutkiem otwierania się Netfliksa na zagranicę, w tym przypadku kraje latynoskie – powstawało więcej.