10 świetnych seriali z 10 różnych krajów Europy
Marta Wawrzyn
2 września 2015, 20:03
Francuski "Mały Quinquin" ("P'tit Quinquin")
Miłośnicy telewizyjnych kryminałów dobrze wiedzą, że pomysłowość fikcyjnych morderców nie zna granic, a ludzkie zwłoki mogą zaskoczyć detektywów dosłownie wszędzie. Ale czy widzieliście kiedyś serial, w którym poćwiartowanych ludzi znajdowano w krowach? We wnętrzach krów, równie martwych co ci nieszczęśnicy, których spotkał tak marny koniec.
Tak właśnie zaczyna się "Mały Quinquin" francuskiego reżysera Brunona Dumonta – prawdopodobnie najdziwniejszy serial w tym zestawieniu i na dodatek jedyny, który był puszczany w polskich kinach. Bo ta produkcja może funkcjonować i jako krótki, 4-odcinkowy miniserial, i po prostu jako dłuższy film. Teraz będziecie mogli go zobaczyć w odcinkach w czwartki o godz. 20:10 w Ale kino+ – począwszy od 3 września.
Dumont zabiera widzów na francuską prowincję, by zaserwować im krwawą farsę w zadziwiająco wdzięcznym, lekko filozofującym wydaniu. Podczas gdy dwójka niezbyt kompetentnych stróżów prawa nie tyle prowadzi śledztwo, co drapie się po głowach, widząc rozgrywającą się na ich oczach wielowątkową makabrę, tajemniczego mordercę tropi także grupka dzieciaków pod wodzą łobuzerskiego Quinquina (świetny Alane Delhaye), chłopca, którego wyróżnia z tłumu zajęcza warga, aparat słuchowy i przesympatyczna relacja z pewną dziewczynką grającą na trąbce.
"Mały Quinquin" to tyle groteski, surrealizmu i absurdu, ile tylko da się zmieścić w niecałych czterech godzinach. Są tu zwłoki w krowich wnętrzach, jest odjechane nabożeństwo żałobne i konkurs piosenki, w którym nie ma większego znaczenia to, czy umie się śpiewać. Ale gdzieś w tym wszystkim zmieścił się także kawał prawdy o życiu, człowieku, naturze zła, współczesnym społeczeństwie francuskim. Podany od niechcenia, bez zadęcia, z komediową lekkością i świeżością. Zobaczcie koniecznie!
Norweski "Układ" ("Mammon")
"Układem" warto zainteresować się nie tylko ze względu na oparty na tym formacie "Pakt" HBO, choć na pewno oba seriale będą ze sobą porównywane. Jak pisałam na Onecie, wiele wątków z norweskiego oryginału można bardzo łatwo przenieść bezpośrednio do polskiej rzeczywistości i pewnie właśnie tak zrobią scenarzyści "Paktu".
Ale nawet gdyby Polacy nie postanowili przerobić go na swoją modłę, "Układ" wciąż byłby ciekawym serialem. Takim, w którym atmosferę można kroić nożem, bohaterom nie brak wyrazistości, a fabuła wkręca od pierwszych minut. Serial opowiada o dziennikarskim śledztwie dotyczącym gigantycznej afery finansowej. A w zasadzie układu, w który uwikłani są biznesmeni, właściciele mediów, politycy najwyższego szczebla, hierarchowie Kościoła, słowem, przedstawiciele szeroko pojętych elit.
Wszyscy łakną kasy, wszyscy wydają się być umoczeni, nikomu nie można ufać. W każdym odcinku padają jakieś trupy i w końcu widz zadaje już sobie tylko pytanie, czy ktokolwiek w ogóle wyjdzie z tego żywy, czy też zwycięży układ i wszystko zostanie zamiecione pod dywan, a jedyny człowiek, który dotarł blisko prawdy, skończy z kulą w głowie.
Na odpowiedź długo czekać nie będziecie musieli, bo cały "Układ" to tylko 6 odcinków, utrzymanych w mrocznym klimacie skandynawskich kryminałów. Serial będzie można oglądać w Ale kino+ w środy o godz. 20: 10, począwszy od 9 września, po dwa odcinki tygodniowo.
Brytyjski "Grantchester"
Ksiądz na rowerze rozwiązujący zagadki kryminalne kojarzy się Polakom ze śmigającym po Sandomierzu ojcem Mateuszem, ale "Grantchester" nie ma wiele wspólnego z ulubionym serialem naszych babć. Po pierwsze, to nie tasiemiec. Na razie wyszedł króciutki, bo 6-odcinkowy sezon, oparty na popularnych kryminałach Jamesa Runcie. Po drugie, to zupełnie inny ksiądz, zupełnie inne okoliczności towarzyszące, zupełnie inny klimat i sposób opowiadania historii.
"Grantchester" dzieje się w latach 50. na angielskiej prowincji, niedaleko Cambridge, i łączy w sobie lekkość klasycznych brytyjskich kryminałów z sentymentalnym urokiem opowieści o czasach, które już nie wrócą. James Norton, którego możecie kojarzyć z roli psychopaty w "Happy Valley", gra zaskakująco skomplikowaną postać młodego anglikańskiego duchownego, zmagającego się z traumą wojenną, niespełnionego w miłości, uzależnionego od alkoholu, zasłuchanego w jazzie i często naginającego jedno czy drugie przykazanie dla wyższego dobra.
Krótko mówiąc, to najbardziej ludzki ksiądz na świecie. A do tego niesamowicie przystojny, dowcipny i na dodatek jeszcze obdarzony błyskotliwym umysłem, dzięki któremu zawsze w końcu znajduje tego, kto zabił.
Serial, który zadebiutuje w niedzielę 13 września o godz. 20:10 w Ale kino+, to jedna z przyjemniejszych niespodzianek, jakie mnie ostatnio spotkały. Owszem, to rozrywka lekka, łatwa i przyjemna, ale na najwyższym poziomie. Brytyjczycy są mistrzami kryminału, a "Granchester" pokazuje, z jaką łatwością im to przychodzi. Wyrazisty główny bohater, dobre aktorstwo, logiczny scenariusz, niewymuszony humor, własny klimat – i voila! Mamy kolejny fajny serial kryminalny z Wysp.
Niemiecki "Deutschland 83"
Niemcy podbili tego lata Amerykę – a dokładniej jej skromną część w postaci publiczności SundanceTV – stylowym serialem szpiegowskim w klimatach retro. Rzecz się dzieje w 1983 roku, niedługo po tym, jak Ronald Reagan nazwał Związek Radziecki imperium zła. 24-letni Martin (Jonas Nay) jest częścią tego imperium – mieszka w Berlinie Wschodnim, pracuje dla Stasi i za chwilę zostanie wysłany na Zachód, za Żelazną Kurtynę, by szpiegować Amerykanów i ich sojuszników. Jedzie niechętnie, "tylko ten jeden raz", po to by pomóc chorej matce. A potem sprawy się komplikują i chłopak poznaje świat, jakiego jeszcze nie widział, i staje się częścią awantur, jakie mu się nie marzyły.
"Deutschland 83" łączy w sobie różne gatunki, bo to i opowieść o szpiegach, i o dojrzewaniu, i o czasach, które wielu Niemców wciąż świetnie pamięta. Świetnie zrealizowana, klimatyczna, pełna nostalgicznego uroku i zwykłych, ludzkich emocji zaplątanych w wielką politykę. Bardzo poważna, owszem, ale też niepozbawiona lekkości i humoru. A przede wszystkim diabelnie wciągająca, bo młody agent szybko wplątuje się w spore tarapaty i orientuje się, że aby przeżyć, musi podszkolić się w sztuce szpiegowania.
Dokładnie tak jak "The Americans", "Deutschland 83" patrzy na szpiega jak na człowieka – zakochanego chłopaka, członka rodziny, syna chorej matki. To nie jest żaden jednowymiarowy agent "tych złych", to przede wszystkim zwykły dzieciak wmieszany w coś, co wydaje się go przerastać. I to nie z własnej woli – Martin nie jest dobrze wyszkoloną maszyną do zabijania, wierzącą ślepo w komunizm, jak Jenningsowie z "The Americans". Jest raczej którymś z tych młodzików, werbowanych przez Phillipa i Elizabeth i wysyłanych na pewną śmierć. Pytany, czy zginąłby dla ojczyzny, bez wahania odpowiada, że tak, ale widać, że nigdy specjalnie się nad tym nie zastanawiał. Większe wrażenie niż propagandowe slogany robi na nim widok pełnych półek w supermarkecie po stronie wroga.
"Deutschland 83" to coś więcej niż typowy serial szpiegowski, którego bohater zawsze wychodzi cało z tarapatów. To też inteligentny dramat obyczajowy z polityką międzynarodową i problemami podzielonych Niemiec w tle. Trzymający w napięciu, pełen akcji i nie tak ciężki jak można by się spodziewać, a jednak zostający z widzem na dłużej niż pięć minut po seansie.
Belgijski "Cordon"
O tym, że Belgowie też potrafią robić międzynarodowe hity serialowe, po raz pierwszy dowiedziałam się, kiedy amerykańska telewizja CW zamówiła "Containment" Julie Plec, twórczyni "Pamiętników wampirów". CW, "Pamiętniki wampirów" – wiadomo, jak to brzmi. Nie wydaje mi się, żebym wtedy miała świadomość, jak mocnym, przerażającym i trzymającym w napięciu dramatem jest oryginalny "Cordon". A jest.
Akcja umiejscowiona jest w Antwerpii, która zresztą doskonale prezentuje się na ekranie. W Narodowym Instytucie Chorób Zakaźnych pojawia się tajemniczy wirus, prawdopodobnie zmutowana grypa, która, jak się okazuje, bardzo szybko zabija. I którą bardzo łatwo można się zarazić. Władze szybko muszą podjąć decyzję o odizolowaniu "chorej" części miasta od całej reszty. Na początku wydaje się, że wszystko będzie dobrze – w końcu Belgia to cywilizowany kraj, a kordon sanitarny ma istnieć najwyżej kilka dni, podczas których lekarze opanują sytuację .
Ci, którzy utknęli po niewłaściwej stronie, aż tak się tym nie przejmują. Młodzi pracownicy korporacji traktują zamknięcie jak coś w rodzaju wspólnego wyjścia do knajpy, tyle że na dwa dni. Dzieciak, który został sam w szkolnej bibliotece, wygląda na zadowolonego, że wreszcie wszyscy zostawili go w spokoju. Nastolatka w ciąży bardziej jest przejęta osobistymi problemami niż jakimś tam wirusem. Nauczycielka, która znalazła się w instytucie z wycieczką dzieci, szybko zaczyna panikować, ale nauczycielki tak już mają.
Do tego miksu dochodzi jeszcze rodzina afgańskich imigrantów, z których jeden był pacjentem zero. To oczywiście nie znaczy, że przywiózł choróbsko ze swojego kraju, ale jak przekonać o tym zwykłego mieszkańca Antwerpii, bojącego się o swoje życie? Wszyscy wiemy, jaka atmosfera ostatnio panuje w Europie wokół imigracji, nic więc dziwnego, że i w serialu ci ludzie szybko zaczynają wzbudzać wiele kontrowersji.
Eufemistycznie rzecz ujmując, bo już w drugim, trzecim odcinku emocje staną się tak szalone, a stawki tak wysokie, że słowo "kontrowersje" nijak tu nie pasuje. To jest po prostu bezpardonowa walka o przetrwanie – taka, w której przyzwoici ludzie przekraczają kolejne granice, aby przeżyć. Jeśli to oznacza odebranie życia komuś innemu, cóż, zdarza się. Bardzo szybko wszyscy pozbywają się skrupułów w obliczu zagrożenia śmiertelną chorobą, którą można zarazić się nawet przez przelotny kontakt fizyczny.
"Cordonowi" na początku trzeba dać trochę czasu, bo powoli buduje napięcie i nastrój wszechogarniającej paranoi. Ale kiedy wszystko już wybucha, wybucha z całą mocą. Belgijski serial to i prawdziwa plątanina dobrze pokazanych ludzkich emocji, i bezlitosny komentarz na temat współczesnych społeczeństw europejskich, imigracji, zmieniającej się roli mediów. Zaserwowany w prosty sposób, poprzez historie zwykłych ludzi, bez łopatologii, bez patosu. Często nie trzeba w ogóle słów, wydarzenia mówią same za siebie – kiedy dostarczanie zamkniętym osobom jedzenia zaczyna przypominać operację wojenną, wiadomo, że eskalacja jest blisko.
Belgijski serial to prawdopodobnie najmocniejszy, najbardziej dający do myślenia i najtrudniejszy do oglądania tytuł w tym zestawieniu. Zobaczcie go koniecznie, bo Amerykanie pewnie niedługo tę historię zmasakrują i wszyscy zapomną, jak świetny jest oryginał.
Hiszpański "El tiempo entre costuras" (angielski tytuł "The Time in Between")
Jedna z najcudowniejszych niespodzianek w tym zestawieniu. Do "El tiempo entre costuras", serialowej adaptacji powieści Maríi Dueñas, podeszłam z otwartą głową i z zerową wiedzą, czego w ogóle się spodziewać. Kiedy w pierwszej scenie zobaczyłam młodą Hiszpankę próbującą schować kilkanaście sztuk broni pod ubraniem, byłam przekonana, że – biorąc pod uwagę, iż rzecz się dzieje w 1936 roku – za chwilę znajdę się w środku hiszpańskiej wojny domowej. A gdzie tam!
Owszem, w "El tiempo entre costuras" jest i wojna, i wątek szpiegowski, ale pojawia się to dopiero w środku sezonu. Na początku poznajemy śliczną krawcową z Madrytu o imieniu Sira, która ma przed sobą całe życie i za bardzo nie wie, czego chce. Ani kogo kocha – czy przemiłego chłopca o imieniu Ignacio, który pragnie się z nią ożenić, czy ognistego Ramira, który chciałby z nią uciec na koniec świata. Kogo wybierze, gdzie się znajdzie, dlaczego za parę lat będzie przemycać broń?
Nie wiem, jak wiele mogę Wam zdradzać – trailer powyżej zawiera bardzo dużo spoilerów, ale niewątpliwie wygląda zachęcająco – powiem więc tylko, że hiszpański serial to przepyszne połączenie "Downton Abbey", "Mr. Selfridge'a", romantycznych powieścideł i wielkiej przygody. Jest tu miejsce na miłość, wojnę, szpiegowskie awantury i silne kobiety, które nie boją się żadnych wyzwań. I na pokaz mody retro, bo główna bohaterka nigdy nie porzuca szycia. To też kawał historii Hiszpanii, która w owych czasach miała jeszcze kolonie, w tym Maroko, gdzie ląduje młodziutka i głupiutka Sira.
"El tiempo entre costuras" z zadziwiającą lekkością przedstawia jej koleje losu na tle burzliwej historii Hiszpanii. Serial ma w sobie coś i z przygodowych powieści, i z sentymentalnych romansideł, a do tego potrafi świadomie bawić się nawiązaniami do popkultury. Fabuła niesamowicie wciąga, ale największym skarbem serialu jest Adriana Ugarte, śliczna hiszpańska aktorka, która najdziwniejsze perypetie swojej bohaterki potrafi uczynić wiarygodnymi.
Czeskie "Aż po uszy" ("Až po uši")
Lekki czeski serialik w reżyserii Jana Hřebejka, wyprodukowany przez HBO Europe. "Aż po uszy" to nie żadne dzieło wybitne, to tylko przyjemna bzdurka, który udowadnia, że niskim kosztem można zrobić coś fajnego także w Europie.
A jednak jest to bzdurka, którą chce się obejrzeć w jeden wieczór (i jak najbardziej możecie to uczynić, na HBO GO znajdziecie cały sezon). O związkach, przyjaźni, samotności. O świecie trzydziestolatków z wielkiego miasta – w tym przypadku wspaniałej Pragi – którzy porobili kariery, ale kompletnie gubią się, kiedy mają do czynienia z płcią przeciwną. Albo tą samą, bo w "Aż po uszy" nie brak także wątków lesbijskich.
Jedni, jak śliczny rudzielec o imieniu Šárka, to wieczni single, inni, jak niegrzesząca urodą Ema, uciekają przed samotnością, gdzie się da, jeszcze inni, jak Milan, odkrywają po latach, że średnio nadają się do małżeństwa. "Aż po uszy" to serial leciutki, bezpretensjonalny, trochę nierówny, ale zaskakująco przyjemny. Coś, co Czesi – w przeciwieństwie do Polaków – mogli zrobić, bo oni nie podchodzą do takich spraw ze śmiertelną powagą.
Jeśli lubicie czeski typ humoru i szukacie czegoś lekkiego na ostatnie letnie wieczory, "Aż po uszy" będzie jak znalazł.
Włoska "Gomorra"
Największy włoski hit ostatnich lat. Tematycznie "Rodzina Soprano", realizacyjnie "The Wire". Na początku będziecie się gubić, bo wątków i bohaterów jest tu sporo, a na dodatek twarze włoskich mafiozów są do siebie podobne. Warto jednak przez ten trudny początek przebrnąć, bo tak mocnego, realistycznego wglądu we włoską mafię prawdopodobnie na małym ekranie jeszcze nie było.
Z jednej strony "Gomorra" przedstawia nam kolejną telewizyjną rodzinę mafijną, klan Savastano, z drugiej, zabiera nas na ulicę, do najbiedniejszych dzielnic Neapolu, gdzie wojna toczy się każdego dnia i gdzie łatwo można stracić życie, skręcając w nie ten zaułek co trzeba.
Dokładnie tak jak "The Wire", włoski serial skupia się na mechanizmach działania, w tym przypadku mafii, i na skutkach społecznych. Pokazuje, jak to wygląda na różnych szczeblach wtajemniczenia – widzimy gigantyczne fortuny tych, którzy są na szczycie, wojny między klanami, korumpowanie polityków. Ale widzimy też bardzo dokładnie, jak żyje się biednym ludziom w systemie, w którym rządzi mafia. Bogate, kiczowate wyposażenie domów mafijnych rodzin kontra brud, smród i narkotyki na ulicy – na tym kontraście opiera się włoski hit. I to działa.
"Gomorra" jest mocna w swojej wymowie, bardzo dobrze napisana i zrealizowana. Ma klimat, którego nie da się podrobić, aktorów, którzy potrafią grać, choć ich twarzy znikąd nie znacie, i ciekawy soundtrack. Jest też barwna, pełna ciekawostek, które zaskakują widza przyzwyczajonego do amerykańskich seriali i amerykańskich obyczajów – jak teatralne rozmodlenie wszystkich tych bandytów czy silna rola kobiet. Nawet jeśli znacie wszystkie filmy o mafii, gwarantuję Wam, że czegoś takiego jeszcze nie widzieliście.
Rumuńskie "W cieniu" ("Umbre")
Kolejny dowód na to, że dobre seriale potrafią już robić wszyscy – oprócz Polaków. "W cieniu" to kolejna europejska produkcja HBO, pochodząca z Rumunii. Oparta na australijskim serialu "Small Time Gangster", ale to w zasadzie bez znaczenia, bo akurat w tym przypadku zagraniczny format świetnie udało się przenieść na własne podwórko.
"W cieniu" to historia Relu Oncesca (Șerban Pavlu), w dzień zwykłego taksówkarza z Bukaresztu, wieczorami pomagiera szefa lokalnej mafii. Relu robi wszystko, co mu zostanie zlecone, a jego metody oczywiście zbyt subtelne nie są. Jego szef i współpracownicy z przestępczego światka uważają go za bezwzględnego cyngla, ale prawda o nim jest dużo bardziej skomplikowana. To zwykły facet, momentami nawet wrażliwy, który ma żonę, dzieci i zupełnie zwyczajne życie. Oczywiście gangsterzy na początku nic nie wiedzą o rodzinie, a rodzina nic nie wie o drugiej pracy Relu.
Mimo iż opis bynajmniej nie wskazuje, że "W cieniu" to coś nowego, Rumunom z dobrze znanych schematów udało się poskładać zaskakująco świeży serial, mocno osadzony w lokalnej rzeczywistości. Klimatyczny, z gęstą atmosferą, sporą dawką czarnego humoru i postaciami, które nie są kalkami bohaterów z popularnych filmów. Nic tylko oglądać!
Duński "Rząd" ("Borgen")
Jeden z najlepszych politycznych seriali ostatnich lat pochodzi z Danii – wiecie, takiego małego skandynawskiego kraju, którego większość z nas pewnie nawet nie podejrzewa o ostre wojny polityczne. A jednak polityka wszędzie śmierdzi tak samo, Duńczycy też czytali Machiavella, a bohaterowie "Borgen" potrafią być równie bezwzględni co Frank Underwood.
Mimo to duński serial dość mocno różni się od produkcji brytyjskich czy amerykańskich o podobnej tematyce. Na początku widza zaskakuje tamtejszy system polityczny, pozwalający dać misję stworzenia rządu szefowi partii, która wcale nie jest największa. Ale nie ma co narzekać na brak realizmu, w duńskim systemie taka historia jak ta z Birgitte Nyborg w roli głównej naprawdę mogłaby się zdarzyć – jednego dnia jesteś żoną, matką i szefową partii środka, jeżdżącą do pracy na rowerze, drugiego uczysz się liczyć do dziewięćdziesięciu i stajesz się najsilniejszą kobietą w kraju.
To właśnie główna bohaterka – grająca do tej pory w drugiej lidze, z natury uczciwa kobieta, która jednak nie jest pozbawiona charyzmy – czyni "Borgen" wyjątkowym. Kiedy staje na czele rządu, ledwie utrzymującego większość w parlamencie, wydaje się, że to długo nie potrwa. Birgitte albo za chwilę wyleci z polityki z hukiem, albo stanie się taka jak wszyscy – ostra, cyniczna i pozbawiona skrupułów. Rzeczywistość okazuje się jednak dużo bardziej skomplikowana.
W "Borgen" w ogóle zobaczycie dużo skomplikowanych prawd, jak ta o kulisach działania mediów. Dziennikarka sypiająca z doradcą premiera? Nic nadzwyczajnego. Tak jak żadnym zaskoczeniem nie są ustawione wywiady i rozmaite kompromisy, bez których nie byłoby newsa.
Cyniczny świat polityki i mediów sam w sobie odkrywczy nie jest, ale świetnie napisana główna bohaterka czyni go świeżym i fascynującym. Pani premier Nyborg to jedna z najciekawszych i najsilniejszych serialowych kobiet w ostatnich latach, która w polityce zdecydowanie nie gra tak, jak grałby na jej miejscu facet. A jednak udaje jej się wygrywać… Przynajmniej do czasu.