Pazurkiem po ekranie #91: Kawa, wino, 300polityka
Marta Wawrzyn
17 września 2015, 21:55
Po tygodniu przerwy powraca pazurkowy przegląd seriali, a w nim m.in. "Masters of Sex", "Fear The Walking Dead", "The Bastard Executioner" oraz odkryte po latach "Borgen". Spoilery jakieś pewnie są.
Po tygodniu przerwy powraca pazurkowy przegląd seriali, a w nim m.in. "Masters of Sex", "Fear The Walking Dead", "The Bastard Executioner" oraz odkryte po latach "Borgen". Spoilery jakieś pewnie są.
Tydzień temu przeglądu nie było, bo nie dość że po długim weekendzie w USA nie było czego przeglądać, to jeszcze Orange Polska postanowiło odciąć mnie od świata, znaczy internetu. Przez ostatni tydzień wpatrywałam się w ekran z przerażającym napisem "Blokada windykacyjna", odkrywałam wszelkie możliwe ograniczenia internetu mobilnego w Polsce oraz przesiadywałam w krakowskich knajpach, uparcie nazywając to pracą.
To w zasadzie ciekawa odmiana – można popatrzeć na prawdziwych ludzi migających gdzieś za ekranem, nauczyć się na pamięć kilkudziesięciu haseł wi-fi, zakosztować słońca, kawy, wina, spalin. Ale oglądanie seriali szło mi tak sobie, stąd też odpuściłam sobie komentowanie tego, czego nie widziałam.
Większość wrześniowych wieczorów spędziłam z "Borgen"…
…które w końcu odkryłam, choć niewątpliwie powinnam to była zrobić pięć lat temu. Serial zaczęłam oglądać przy okazji tego rankingu, głównie dlatego, że polecił mi go Nikodem. Wcześniej chyba mi się wydawało, że nie potrzebuję do szczęścia kolejnej produkcji o politykach. Błąd, proszę państwa!
"Borgen" prezentuje się bardzo świeżo w porównaniu z amerykańskimi i brytyjskimi serialami politycznymi, i to przynajmniej z dwóch powodów. Po pierwsze, duński system polityczny jest specyficzny i w niczym nie przypomina ani systemów dwupartyjnych, ani nawet polskiego. Rządy tworzy tam zwykle kilka partii, które muszą jakoś dogadywać się ze sobą, aby być w stanie utrzymać się przy władzy. Efektem są ciągłe przepychanki i brutalne zagrywki, o które chyba mało kto z nas podejrzewa ten mały, spokojny skandynawski kraj.
Po drugie, główną bohaterką jest tu pani premier. Kobieta polityk, której bardzo daleko do Seliny z "Veepa" – sympatyczna, kompetentna, na początku bardzo idealistycznie podchodząca do swojej pracy. I taka z prawdziwą rodziną – kochającym mężem, dwójką dzieci. Jej życie prywatne, w które mamy dość dokładny wgląd, jest równie interesujące, co wiwisekcja duńskiej polityki.
W ogóle "Borgen" zaskoczyło mnie rewelacyjnymi, wyrazistymi kobiecymi kreacjami. W szczególności wyróżnia się młoda dziennikarka o imieniu Katrine, która, owszem, ma ładną buzię, ale na tym jej zalety się nie kończą. Krótko mówiąc – zobaczcie koniecznie, bo to jest coś, co rzeczywiście Duńczykom wyszło. Dwa sezony obejrzane w kilkanaście dni to najlepsza rekomendacja.
Tymczasem w roku 2015…
…mamy zombi, zombi i jeszcze więcej zombi. "Fear The Walking Dead" na Serialowej na początku chwaliliśmy, potem zaczęliśmy się lekko dystansować, a teraz już właściwie sami nie wiemy, czy bardziej jesteśmy na tak, czy na nie. Nie zrozumcie mnie źle – to naprawdę solidny serial. Przemyślany, pomysłowo nakręcony, z dobrze napisanymi postaciami, świetnymi aktorami itp., itd. Zdjęcia zamieszek w mieście, pierwsze spotkania z zombiakami, dylematy moralne, pierwsze widowiskowo pokazane śmierci, Maddy (świetna, świetna Kim Dickens!) z każdym odcinkiem coraz bardziej przypominająca Ricka z "The Walking Dead" – to wszystko są całkiem duże plusy.
Minus jest jeden, ale chyba poważniejszy, niż pierwotnie sądziłam: to nie jest świeże. "The Walking Dead" na początku było jak objawienie, pierwsze sześć odcinków zostawiło nas z opadniętymi szczękami i uczuciem ogromnego niedosytu. I choć bardzo szybko potencjał został zaprzepaszczony, 1. sezon rzeczywiście robił wrażenie. "Fear The Walking Dead" to tylko spin-off – i niestety to widać. Nie jest wyśmienite, jest "solidne" czy też "dobre". Ciekawie przedstawia początki epidemii, ale nie sprawia, że widz przykleja się do ekranu i przez 45 minut się nie rusza. Ma wiele zalet, ale nie ma "tego czegoś". I wydaje mi się, że to się nie zmieni.
Tego lata w ogóle oglądamy jedną wielką paradę przeciętniactwa.
Weźmy takie "Masters of Sex". Znów – kiedyś to było objawienie. Teraz to historia obyczajowa z odrobiną pieprzyku i bohaterami, do których zdążyliśmy się przywiązać. Zdarzają się niezłe wątki – choćby dalsze losy państwa Scully, trójkąt Helen, Betty i Austin albo podwójne życie Libby – ale zwykle trzeba ich szukać na drugim planie. Virginia i Bill kręcą się ciągle w kółko, a scenarzyści za nic nie potrafią z ich historii wyciągnąć niczego świeżego.
Teoretycznie powinien mnie cieszyć występ Josha Charlesa, zwłaszcza że Dan Logan po prostu emanuje seksem, ale i tutaj nie do końca wyszło. Gdyby scenarzyści trzymali się prawdziwej historii, mielibyśmy Hugh Hefnera, imprezy w jego willi i Virginię brylującą wśród celebrytów. Z jakiegoś powodu – być może znów chodziło o kwestie prawne, jak w przypadku dzieci – ograniczono to do minimum i uważam, że serial na tym cierpi. Zwłaszcza że bardzo łatwo przewidzieć, jak się skończą poszukiwania zapachu seksu. To temat na krótki epizod w jednym odcinku, a nie na cały sezon.
Popełniono błąd – by nie powiedzieć: wiele błędów, w końcu wątki z dziećmi też trudno znieść w takiej ilości – a najgorsze jest to, że "Masters of Sex" nie da się po prostu porzucić. Michael Sheen, Lizzy Caplan i reszta obsady wymiatają, nawet kiedy scenariusz niedomaga. Widok płaczącego Billa znów został ze mną na dłużej, choć nie do końca już po kilku dniach pamiętam, czemu płakał. Brnę więc dalej, ale nie ukrywam, że już chętnie bym zamieniła "Masters of Sex" na "Homeland" i "The Affair".
Na szczęście zaczyna się wysyp jesiennych nowości…
…więc za chwilę nie będę musiała narzekać ciągle na te same trzy seriale. Nie widziałam jeszcze "Moonbeam City", ostro potraktowanego przez Mateusza, widziałam za to "The Bastard Executioner", które pewnie równie ostro potraktuje za chwilę Nikodem.
I powiem Wam, że było to moje najgorsze 1,5 godziny od dawna – a przypominam, przez tydzień byłam odcięta od cywilizacji, bynajmniej nie z własnej woli! Recenzja będzie jutro, tymczasem chyba nie mam do powiedzenia wiele więcej niż te 140 znaków poniżej. No, może poza: to najgorszy pilot, jaki widziałam w tym roku, omijajcie szerokim łukiem, chyba że bardzo Was kręci idiotyczna przemoc dla samej przemocy, nie przysypiacie, słuchając drętwych, patetycznych dialogów, i na dodatek jeszcze lubicie głupie, nieskomplikowane scenariusze, w których nie chodzi kompletnie o nic. Coś okropnego.
#TheBastardExecutioner to takie męskie #Revenge. Tylko bardziej kiczowate, z jeszcze głupszą intrygą i drewnianym aktorem w roli głównej.
— Marta Wawrzyn (@pazurkiem) September 16, 2015
A co Was spotkało w tym tygodniu? Piszcie, komentujcie i koniecznie zaglądajcie do nas na Twittera, bo tam dzieje się najwięcej. Do następnego!