Kity lata 2015: "Detektyw", "Aquarius", "The Brink", "Pod kopułą", "Zoo", "Stitchers"
Redakcja
20 września 2015, 18:02
"Detektyw"
Mateusz Piesowicz: Na samo wspomnienie cotygodniowych męczarni z serialem HBO przechodzi mnie dreszcz. Patrząc jednak na "Detektywa" z pewnego dystansu, nabieram przekonania, że to był jeszcze gorszy sezon, niż mi się początkowo wydawało. Nie grało tu zupełnie nic. Począwszy od scenariusza, który z trudem trzymał się kupy, zapominał o głównym wątku, a w końcu praktycznie go zlekceważył, a skończywszy na obsadzie, w której nawet chwalony przecież również przeze mnie Colin Farrell nie potrafił się odnaleźć.
Zamiast wciągającej fabuły – nadęte i kompletnie nieinteresujące bzdury. Zamiast trzymających w napięciu scen – orgia, o której musiałem doczytywać w internecie, czy na pewno była orgią. Zamiast zmuszających do myślenia monologów – Vince Vaughn przemawiający do plam na suficie. Dramat, o którym chcę jak najszybciej zapomnieć.
Marta Wawrzyn: A mnie jest wciąż strasznie przykro, że to aż tak nie wyszło. Uważam, że Nic Pizzolatto to facet, który potrafi pisać i że tutaj udało mu się po prostu przekroczyć tę cienką granicę, dzielącą dzieło wybitne od totalnego bełkotu. Pomysł na ten sezon sam w sobie nie był zły. Prawdopodobnie z tych samych klocków można by złożyć całkiem porządny serial i gdyby "Detektyw" miał więcej niż jednego scenarzystę, pewnie by się to udało.
Ale niestety. "Detektyw" w 2. sezonie zamienił się w parodię samego siebie. Fatalne dialogi, chaotyczna fabuła, której daleko było do wciągającej, nie najlepsza obsada (choć zgadzam się, że akurat Colin Farrell wypadł tu nieźle) – krótko mówiąc, męczyliśmy się przez te 8 tygodni. Jeśli zastanawiacie się, czy ten sezon nadrabiać, to ja Wam mówię: dajcie sobie spokój. Obejrzyjcie lepiej to dwuminutowe streszczenie, w którym jest wszystko co najważniejsze: mruknięcia, chrząknięcia, siorbnięcia, pociąganie nosem i wszystkie te długie spojrzenia, którymi wymieniali się bohaterowie. A potem jeszcze posłuchajcie Lery Lynn na YouTube. Wszystko inne w zasadzie aż tak istotne nie było.
"The Brink"
Bartosz Wieremiej: To mogła być porządna, okraszona solidną dawką absurdu, rozbrajająco zabawna komedia. Czego tu nie lubić: świat na krawędzi zagłady, dobra obsada i polityczny światek, który przecież nawet w rzeczywistości potrafi być zabawny.
Niestety, "The Brink" nie jest komedią, a jedynie zbiorem losowo dobranych i często nieudanych gagów, które postanowiono ułożyć tak, aby w możliwie najkrótszym czasie udowodnić, że całość nie ma najmniejszego sensu. Wszystko więc dookoła pędzi, budynki wybuchają, rzygowiny rozlewają się na lewo i prawo, a zwroty akcji traktowane są jako niezbędny element każdego kwadransa. Jasne, niektóre rozmowy polityków na szczycie uczyniłyby dumnym niejednego polskiego parlamentarzystę, szczególnie w okresie kampanijnym, ale nie wiem, czy akurat za to powinno się chwalić jakikolwiek serial.
I mniej więcej w połowie tego rozczarowującego debiutanckiego sezonu zdałem sobie sprawę, że twórcy po prostu zapomnieli o widzu. O osobie, dla której owe żarty pisano i która, jeśli trafia do niej tego typu humor, miała się z tych dowcipów śmiać. Szkoda.
Michał Kolanko: To miał być nowy "Doktor Strangelove", ale wyszła niesmaczna papka nieudanych dowcipów i geopolityki na poziomie trzylatka. HBO bardzo mocno przestrzeliło ze swoją nową komedią, która bywa śmieszna tylko dla wyjątkowo wiernych fanów "Hot Shots". Ten serial odstaje poziomem od współczesnych produkcji, a przede wszystkim od "Veepa", którego miał latem zastąpić.
Mateusz Piesowicz: A miało być tak pięknie – chciałoby się rzec. Polityczna satyra, która miała aspiracje stać się wakacyjnym "Veepem" w obsadzie m.in. z Timem Robbinsem i Jackiem Blackiem, okazała się być po prostu obrzydliwą, niestrawną papką, jaką prawdopodobnie nawet telewizje ogólnodostępne wstydziłyby się pokazać. Ciężki dowcip to mało powiedziane – po jednym odcinku byłem zmęczony, jak po przebiegnięciu maratonu, a w kolejnych stężenie "żartów" na temat seksu, genitaliów, wymiotów i wszelkiego rodzaju używek przekroczyło wszelkie normy.
Gdyby odrzucić całą tę sztubacką otoczkę, "Świat w opałach" może i miał na siebie jakiś pomysł. Gdzieś tam głęboko ukryła się historia przerysowanej do granic możliwości wielkoświatowej polityki i jej niedojrzałych kreatorów sprowadzających świat na krawędź zagłady w imię absurdalnych przekonań. To mogło się udać, gdyby tylko twórcy nie zapomnieli wyjść z podstawówki. Niestety zostali tam, a ponadto pociągnęli za sobą tłum rewelacyjnych aktorów. Za to powinno się karać, a nie nagradzać kolejnym sezonem!
Marta Wawrzyn: Podziwiam kolegów wyżej, którzy z jakiegoś powodu przebrnęli przez cały sezon. Ja poddałam się, kiedy HBO zafundowało mi półgodzinny lot obrzyganym samolotem, oczywiście z przewrotkami, oraz na dokładkę jeszcze piękne zbliżenie na penisa do kolan. Nie wiem, kto i dlaczego to postanowił wypuścić – a potem jeszcze zamówić 2. sezon! – ale chyba nigdy jeszcze nie widziałam czegoś równie okropnego pochodzącego od HBO.
Kompletnie nie rozumiem, co tutaj robią wszyscy ci świetni aktorzy. Naprawdę Pablo Schreiber woli tarzać się w rzygach, niż grać Pornstache'a w "Orange Is the New Black"? A Tim Robbins i Jack Black to już chyba nie mieli żadnych propozycji – inaczej decyzji o występie w takim koszmarku wyjaśnić nie jestem w stanie.
"Aquarius"
Marta Wawrzyn: Bardzo przykra wtopa, bo przecież jest tu i David Duchovny, i mocna z założenia historia (polowanie na Charlesa Mansona), i klimat retro. A jednak nie wyszło nic, zupełnie nic. Z każdego kadru "Aquariusa" wyziera straszliwa przeciętność i oszczędności budżetowe. Choć rzecz się dzieje w fascynujących pod wieloma względami – ze względu na zmiany społeczne, nowe idee, modę, muzykę itd. – latach 60., klimatu w serialu nie ma żadnego, jest tylko jakiś paskudny filtr do kamery. W efekcie zamiast retro jest tu bieda-retro.
A do tego strasznie spłycono historię jednego z najbardziej interesujących morderców w dziejach Ameryki. Charles Manson, którego tutaj gra Gethin Anthony, jest kompletnie nijaki, podobnie zresztą jak prawie cała obsada. Tylko David Duchovny wypada tu stosunkowo nieźle – jest wyrazisty, ciągle mrukliwy i sarkastyczny, nawet z najgorszych tekstów potrafi coś wyciągnąć. Odwala kawał dobrej roboty, ale i to nie pomaga, bo w "Aquariusie" nawala wszystko – scenariusz, dialogi, realizacja, aktorstwo.
Nie rozumiem, po co NBC zamówiło 2. sezon, skoro pierwszy miał kiepską oglądalność, a na dodatek jeszcze zawiódł eksperyment z wrzuceniem od razu całego sezonu do internetu. Uwolnić Davida Duchovny'ego, on naprawdę nie zasługuje na to, żeby spędzić kolejny rok, grając w czymś takim!
"Pod kopułą"
Andrzej Mandel: Ten serial już od samego początku był słaby (nadal się dziwię, że Stephen King się pod nim podpisał zamiast krzyczeć, że niszczą jego literaturę), ale w 3. sezonie twórcy "Pod kopułą" radośnie zapukali w dno od spodu, po czym zeszli głębiej. Mimo prób wykazania, że mają jakąś myśl przewodnią, serial jeszcze mocniej niż wcześniej przypominał zbiór luźno połączonych scen, a postacie prowadzone były dość dziwnie i niekonsekwentnie.
Przez pierwsze odcinki 3. sezonu jednak dało się to jeszcze oglądać, przy założeniu że równocześnie robi się coś innego, bo całość ratowały postacie Julii i Dużego Jima. Jednak uroda Rachel Lefevre i charyzma Deana Norrisa nie wystarczyły. Nagromadzenie idiotyzmów sprawiło, że w połowie sezonu większość widzów dała sobie spokój. Podobnie jak ja.
"The Astronaut Wives Club"
Marta Wawrzyn: Kolejny dowód na to, że samo osadzenie serialu w latach 60. nie wystarczy. W przeciwieństwie do "Aquriusa", "The Astronaut Wives Club" nie jest ani biedne, ani źle zagrane. Dlatego wytrzymałam chyba z sześć odcinków, a nie trzy. Ale dalej oglądać się po prostu nie dało – chyba że kogoś fascynuje to, jak można schrzanić świetną historię. Bo słowo daję, trzeba mieć ogromny talent, żeby tak fatalnie napisać serial o pierwszych lotach w kosmos i żonach astronautów, którzy wyprawiali się w nieznane.
"The Astronaut Wives Club" mogłoby być soczystym dramatem o samotności, romansach, miotaniu się pomiędzy wielkim strachem i jeszcze większą ekscytacją. O wielkich marzeniach, feminizmie, o tym, co kobiety mogły, a czego nie mogły w latach 60. Niestety, to wszystko jest tutaj strasznie zbanalizowane, fabuła gubi się gdzieś pomiędzy stylowymi kieckami i makijażami.
Owszem, serial ABC wizualnie wypada więcej niż przyzwoicie. Scenografia, makijaże czy kostiumy nie odbiegają poziomem od podobnych produkcji telewizji kablowych. Ale pod względem fabularnym to ugrzeczniona bajeczka – ładniutka, płyciutka i kompletnie nic niewnosząca. I właśnie stąd ten kit.
"Stitchers"
Bartosz Wieremiej: W "Stitchers" jest dosłownie wszystko. Mamy tajną rządową organizację o niejasnych celach, w której, przy równie tajnym projekcie, pracują geniusze w wieku rzekomo idealnym dla docelowej grupy widzów. Jest też wielka tajemnica oraz główna bohaterka z tragiczną przeszłością i z dziwnym zakresem zawodowych obowiązków – naprawdę nie wiem, jak inaczej określić regularne wycieczki do mózgu tygodnia.
Dodajmy, że ów zestaw zdolniachów dość często przypomina o swoim geniuszu, a wszyscy legitymują się zbiorowym potencjałem emocjonalnym na poziomie rezolutnego czterolatka. Nie zapominajmy też o kręcących się dookoła podejrzanych typach, mordercach, spiskach i coraz dłuższej liście ofiar. Nie zapominajmy, ale nie przejmujmy się zbytnio – w końcu samym bohaterom za bardzo to nie przeszkadza w realizacji kolejnego wyjątkowo głupiego planu.
Można by pomyśleć, że ta dziwna mieszanka nie będzie działać i będzie się miało racje. Jednak nie to jest największym problemem produkcji emitowanej na antenie ABC Family. "Stitchers" nie da się oglądać, ponieważ wydarzenia dramatyczne bawią, elementy komediowe załamują, motywacje bohaterów bywają durne, a wszystko zostało zrobione z tak deprymującym brakiem konsekwencji, że w jednym z odcinków po prostu kibicowało się grypie.
Tak, grypie. Przecież scenarzyści nie mogli sobie odmówić odcinka z morderczym wirusem w roli głównej, nie?
Marta Wawrzyn: Mnie od "Stitchers" odstraszyły zasadniczo dwie rzeczy. Po pierwsze, popkulturowe klisze. W tym serialu nie ma ani jednej oryginalnej myśli, a to, co zerżnięto z innych produkcji, zmiksowano ze sobą w tak fatalny sposób, że aż zęby bolą.
Po drugie, okropna główna bohaterka. Emma Ishta to bardzo ładna dziewczyna i bardzo marna aktorka. Grana przez nią Kirsten cierpi na rzadką chorobę, która sprawia, że choć jest diabelnie inteligentną osobą, to jednak z ludzkich emocji nie rozumie nic a nic i zachowuje się często jak robot. Nie jest jednak przy tym interesująca ani nietypowa, jest sztuczna, drętwa i nieprzekonująca. Oglądanie jej wiecznie tej samej miny szybko zaczęło mnie nudzić – i po paru odcinkach pożegnałam się z przyszywaczami mózgów.
"Blunt Talk"
Mateusz Piesowicz: Długo czekaliśmy, żeby ponownie zobaczyć Patricka Stewarta na małym ekranie w głównej roli. Tym większa szkoda, że ten powrót przydarzył się akurat w serialu, który w żaden sposób nie odpowiada ambicjom takiego aktora. "Blunt Talk" jest nudne, pozbawionego jakiegokolwiek uroku i zwyczajnie bez sensu. Trudno wzbudzić w sobie sympatię do głównego bohatera, a innych trudno w ogóle zapamiętać. Ktoś powinien przypomnieć panom Amesowi i MacFarlane'owi, że czasy gdy poważnych aktorów obsadzało się w głupiutkich rólkach i zaśmiewano przy tym w głos, już dawno minęły.
Marta Wawrzyn: Kolejny w tym sezonie dowód na to, że kablówki też potrafią bez większego trudu osiągnąć komediowe dno, jeśli tylko mają na to ochotę. "Blunt Talk" to przedziwna hybryda. Z jednej strony mamy niestrawny, przekombinowany bełkot w stylu "Happyish", w którym nie ma za grosz oryginalności i nic się nie klei. Taką przeintelektualizowaną papkę, którą na dodatek postanowiono wymieszać z żartami rodem z kloaki. Brawo – udało się stworzyć w ten sposób wyjątkowe okropieństwo.
Nie wiem, co skłoniło Patricka Stewarta do przyjęcia roli Blunta, ale naprawdę przykro patrzeć na kolejne żenujące gagi z jego udziałem. Nie ma ani jednego powodu, by oglądać "Blunt Talk", a jeśli Waszym powodem – tak jak moim – byłby tu Patrick Stewart, to naprawdę sobie to darujcie. Ta rola to coś, z czym zdecydowanie nie powinien być kojarzony.
"Zoo"
Marta Wawrzyn: Apokalipsa, dzikie zwierzęta pożerające ludzi, książka Pattersona, madmenowy Bob Benson – jakiż to miał być hicior! Skończyło się na paru wyleniałych kocurach, najbardziej denerwujących bohaterach pod słońcem, fabularnych dziurach i szybko pojawiającym się przeświadczeniu, że jakieś to wszystko małe i nijakie. A przede wszystkim zabrakło klimatu i wrażenia, że oto świat stoi na krawędzi, a my będziemy świadkami czegoś, czego jeszcze nie widzieliśmy.
"Zoo" to w zasadzie dość typowy CBS-owski serial letni – do kotleta się nada, ale jeśli marzy Wam się coś więcej, to jednak wypadałoby poszukać tego w produkcjach kablówek. I tylko Jamesa Wolka szkoda. "Not great, Bob!".
"Falling Skies"
Andrzej Mandel: Piąty i zarazem już finałowy sezon "Falling Skies" bez wątpienia zasługuje na kit lata. Spadający gdzieś od 3. sezonu poziom serialu tu sięgnął dna. A na sam koniec zapukał w nie od spodu.
W ostatnich odcinkach "Falling Skies" dało o sobie znać wszystko to, co serial psuło – zamiłowanie do koncentracji akcji wokół rodziny Masonów i jej rozlicznych problemów, głównie sercowych; duża ilość nic niewnoszących dialogów i zwroty akcji pochodzące najwyraźniej z kapelusza. Szczególnie w ostatnich odcinkach pomysły scenarzystów sprawiały, że oglądałem "Wrogie niebo" z rosnącym przekonaniem, że pisał to jakiś stażysta bez nadziei na wpis do portfolio.
Szczególne mocno widać to było po najciekawszej postaci, jaką był Pope. Scenarzyści wymyślili, że znów będzie czarnym charakterem i w absurdalnie bezsensowny sposób pozbyli się innej ciekawej postaci – Sary (niezła akurat Mira Sorvino).
Jedyne, co w całym 5. sezonie udało się twórcom "Falling Skies", to scena, w której Pope podsumowuje przed śmiercią cały serial, mówiąc Tomowi Masonowi, że jest "wrzodem na tyłku".