"Blindspot" (1×01): Spiski i tatuaże
Bartosz Wieremiej
23 września 2015, 12:03
"Blindspot" nie jest złym serialem. Ma swoje mocne i słabe strony, a także potencjał, by jednych zadowolić, a innych porządnie rozczarować. Z pewnością więc znajdzie się grupa widzów, która z zapartym tchem odkrywać będzie kolejne spiski i zbrodnie – tatuaż po tatuażu. Spoilery.
"Blindspot" nie jest złym serialem. Ma swoje mocne i słabe strony, a także potencjał, by jednych zadowolić, a innych porządnie rozczarować. Z pewnością więc znajdzie się grupa widzów, która z zapartym tchem odkrywać będzie kolejne spiski i zbrodnie – tatuaż po tatuażu. Spoilery.
Rzadko kiedy na samym początku serialu główny bohater bądź bohaterka na ekranie pojawia się w torbie. Cóż, sam pakunek relatywnie łatwo dostarczyć w preferowane miejsce, odpowiednio oświetlić, a potem przestraszyć biednego policjanta, ale i tak nieczęsty to widok. "Blindspot" rozpoczyna się właśnie w taki sposób, a pierwsze wspomnienie, jakiego przy okazji dorobiła się Jane Doe (Jaimie Alexander) po wyczyszczeniu pamięci, zapewne wybudziłoby w nocy niejednego widza.
Potem niestety przyszedł czas na wbijanie igieł, rozbieranie biednej Jane, pstrykanie zdjęć, marudzenie, narzekanie i tłumaczenie nam, po co w ogóle po ekranie kręci się niejaki Kurt Weller (Sullivan Stapleton). Nieźle to świadczy o współczesnym świecie, gdy po znalezieniu kogoś, kto ewidentnie potrzebuje pomocy; kogo całe ciało zakryte zostało, zrobionymi w jednym czasie (auć!), tatuażami i kto nie pamięta, kim jest, odgórnie postanawia się, iż ów osobnik znajduje się na drabinie bytów niżej niż zaprawiony w bojach szczur laboratoryjny.
Na szczęście chwilę później akcja ruszyła do przodu, jeden z tatuaży przyniósł wymierne korzyści i od razu zrobiło się ciekawej. Sprawa chińskiego terrorysty przebiegła szybko, sprawnie i płynnie. Sceny walki oglądało się nieźle, choć w co najmniej jednym momencie, wzorem nieodżałowanego Chucka, liczyłem, że Jane zakrzyknie: "Guys, I know Kung Fu".
Podobało mi się również, jak rozegrano te kilka chwil w metrze – kto by pomyślał, że zabawy plasteliną w przedszkolu mogą być tak przydatne w dorosłym życiu. Cieszyło również, że wszystko, co związane z eksperymentowaniem na bohaterce znalezionej w torbie, przez moment zeszło na dalszy plan. Zresztą finałowa potyczka nie zawiodła i tylko dała nadzieję, że z produkcją NBC da się żyć – choć chyba nie chciałbym być w skórze kogoś, kogo występki kryją się pod jednym z tatuaży na ciele Jane.
Jednak po powyższych zdaniach widać, że "Blindspot" wywołuje raczej mieszane reakcje. Z jednej strony doceniam polowanie na terrorystę pierwszego tygodnia, z drugiej większość scen, w których bohaterowie próbują wyrazić jakiekolwiek emocje, wypada słabo. Może po prostu niektóre rozmowy, gesty wydarzyły się zbyt szybko?
Spróbujmy kontynuować: z jednej strony, to dobrze, że już teraz w FBI motywacje co najmniej jednej osoby odróżniają się od reszty. Z drugiej szkoda, że reszta agentów jest tak bezbarwna i że nawet rzucane przez nich żarty nie wywołują najmniejszej reakcji. Poważnie, nie wiem, dlaczego miałbym się interesować losami np. Tashy (Audrey Esparza) czy Ramireza (Rob Brown)?
Idąc dalej tym tropem, to naprawdę świetnie, że osobą, która w tatuażach znalazła coś dotyczącego swoich działań, była akurat Bethany Mayfair (Marianne Jean-Baptiste), tylko dlaczego zdarzyło się to tak szybko? Tyle potencjalnie groźnych danych i za pierwszym podejściem ktoś trafia akurat na siebie – niefortunna decyzja.
Jest też jeszcze coś, co może ostudzić zapał. Po prostu sama intryga w dłuższej perspektywie może okazać się przeciętna. Jak na razie trudno powiedzieć, czy wielka tajemnica kryjąca za stanem głównej bohaterki rozwijać się będzie dostatecznie interesująco. Jasne, chcę się dowiedzieć, kim jest pewien brodaty osobnik (Johnny Whitworth), ale czy aby na pewno aż tak bardzo?
Pilot "Blindspot" nie jest więc koszmarnie zły, ale po prostu nierówny. Trudno do końca określić, jakie są intencje twórców, a i emocje, które wywołuje ów serial, jak widać po powyższych akapitach, bywają raczej sprzeczne. I niezależnie jak dobrać argumenty, zawsze pojawia się to nieszczęsne "ale", które uniemożliwia dalsze chwalenie. Nawet odpowiedź na proste pytanie: "czy Jaimie Alexander zaliczyła udany występ?", brzmiałaby: tak, ale…
Tak czasem jednak bywa i pamiętajmy, że znajdą się widzowie, którzy będą w stanie żyć z tego typu produkcją.