"Life in Pieces" (1×01): Rodzinne historie
Marta Wawrzyn
23 września 2015, 20:03
"Life in Pieces" to sympatyczny sitcom w stylu "Modern Family", który ma i fajną obsadę, i pomysł na siebie. Gdyby jeszcze poziom żartów był trochę mniej CBS-owski, mielibyśmy hit.
"Life in Pieces" to sympatyczny sitcom w stylu "Modern Family", który ma i fajną obsadę, i pomysł na siebie. Gdyby jeszcze poziom żartów był trochę mniej CBS-owski, mielibyśmy hit.
Poziom pilotów tej jesieni, jaki jest, każdy widzi. Jedyne, co na razie otrzymało od nas jakiekolwiek pochwały, to "Blindspot", ale nie ulega wątpliwości, że i to nie jest żaden nowy wybitny serial, tylko średniak w stylu "Czarnej listy", który ma szansę zapychać ramówkę przez dłużej niż pół sezonu. Podobnie rzecz się ma z "Life in Pieces", którego pilot, owszem, pokazuje potencjał, ale i uwydatnia kilka wad.
Przede wszystkim "Life in Pieces" bardzo – zdecydowanie za bardzo – przypomina "Modern Family". Poczynając od rodzinnej tematyki, poprzez rozbudowaną obsadę, a skończywszy na sposobie budowania gagów oraz realizacji. Nowa produkcja CBS jest oczywiście kręcona jedną kamerą, a pilotażowy odcinek wyreżyserował Jason Winer, który jest też reżyserem "Modern Family". Twórca "Life in Pieces", Justin Adler, twierdzi, że "Modern Family" nigdy nie widział i inspirował się raczej… "Zwariowanymi melodiami". Trudno w to uwierzyć, bo podczas oglądania pojawia się uczucie deja vu. I bynajmniej nikt mi się tu z królikiem Bugsem i kaczorem Daffym nie kojarzy, za to z Dunphymi – prawie wszyscy.
Tutaj też mamy wielopokoleniową rodzinę, bardzo zaabsorbowaną wszystkimi tymi drobiazgami składającymi się na codzienne życie. Seniorów rodu Shortów, Johna i Joan, grają wspaniali James Brolin i Dianne Wiest, w trójkę ich dzieci – Grega, Heather i Matta – wcielają się odpowiednio Colin Hanks, Betsy Brandt i Thomas Sadoski. Pierwsza dwójka jest żonata/mężata i dzieciata, trzeci syn umawia się z koleżanką z pracy, która mieszka w jednym domu ze swoim byłym narzeczonym, bo nic tak nie wyzwala pomysłowości w twórcach komedii, jak kryzys gospodarczy. Całą obsadę i wszystkich bohaterów trudno na razie spamiętać, ale warto jeszcze dodać, że żonę Grega gra Zoe Lister-Jones, męża Heather – Dan Bakkedahl, zaś Matt umawia się z Angelique Cabral.
To naprawdę solidna obsada, w której od pierwszych chwil pojawia się chemia i zdecydowanie widać, że wszyscy potrafią grać. Nawet dzieciaki – jeden z lepszych momentów to ten, w którym kilkuletnia córeczka Heather i jej męża Tima prowadzi bardzo poważną konwersację, używając dorosłego języka. To stary, sprawdzony patent, ale udaje się tylko jeśli dziecko potrafi grać. Ta dziewczynka jest świetna – naturalna i przeurocza.
Warto też docenić świeży pomysł na opowiadanie rodzinnych historii. Zwykle w sitcomach mamy dwa, trzy wątki, które pokazywane są na zmianę, tutaj zaś postawiono na cztery odrębne, pokazywane kolejno historie, które połączyły się na końcu, kiedy wszyscy spotkali się na dość specyficznym pogrzebie. Niby bzdurka, nie żadna wielka różnica, a od razu ogląda się to inaczej niż wszystkie pozostałe sitcomy.
I byłoby naprawdę świetnie, gdyby nie to, co wypełnia owe rodzinne historie. Znakomita jest tylko jedna z nich – ta z pogrzebem. Nie dość że wypadła świeżo, to jeszcze rzeczywiście mnie rozśmieszyła i na swój sposób wciągnęła. To znaczy patrzyłam i zastanawiałam się: "kurcze, ciekawe, jak to się skończy". Nie najgorsza była też randka Matta, choć puenta do subtelnych nie należała. Ale poród i jego skutek w postaci waginy, na którą nie wolno patrzeć przez sześć tygodni, nadawał się już tylko do jednego – do wycięcia. Zawiodła też historia z wyprawą na kampus, gdzie upchnięto parę żartów poniżej wszelkiej krytyki.
Wydaje się, że "Life in Pieces" dosięgła klątwa CBS, gdzie nawet inteligentna komedia musi mieć niezbędny dodatek w postaci wysublimowanych żartów na temat rzygania, rodzenia, utraty dziewictwa z kanapą i szeroko pojętej sfery seksualnej. Ktoś w CBS wyraźnie myśli, że bez tego nie da się stworzyć komedii, którą ktokolwiek będzie chciał oglądać. I szkoda, naprawdę szkoda, bo przy całej wtórności to mógł być bardzo, bardzo dobry serial. Podobieństwo do "Modern Family" to nie tragedia, w końcu "Przyjaciół" też na początku uważano za kalkę "Seinfelda", bo bohaterami była grupka znajomych, przesiadujących w nowojorskiej knajpie i zajmujących się rozmowami o niczym. A potem się okazało, że oba seriale nie mogłyby być bardziej różne.
Największą wadą "Life in Pieces" jest w tym momencie jakość żartów. Jeśli serial przystopuje z żenującym humorem, a jednocześnie wciąż będzie nas zaskakiwał takimi pomysłami, jak ten z pogrzebem, może się z niego wykluć hit. Rodzina Shortów już po jednym odcinku wydaje mi się fajną zgrają, w której towarzystwie chętnie bym spędzała 20 minut tygodniowo. Tyle że na dłuższą metę to nie wystarczy.
Z pewnością zobaczę jeszcze kilka odcinków "Life in Pieces", zanim podejmę ostateczną decyzję, czy chcę tę przygodę kontynuować, czy niekoniecznie. W tym momencie to i tak jedna z lepszych wrześniowych premier – choć to niestety nie jest wielki komplement.