"Limitless" (1×01): Limitowana imitacja
Bartosz Wieremiej
24 września 2015, 12:32
"Limitless" nie zbawi serialowego świata. Nie spowoduje telewizyjnej rewolucji. Tak naprawdę to niczego nie zmieni. Ot, przez jakiś czas będzie zalegać na swoim miejscu w ramówce, dostarczając w najlepszym przypadku stałych dawek monotonnej przeciętności. Spoilery.
"Limitless" nie zbawi serialowego świata. Nie spowoduje telewizyjnej rewolucji. Tak naprawdę to niczego nie zmieni. Ot, przez jakiś czas będzie zalegać na swoim miejscu w ramówce, dostarczając w najlepszym przypadku stałych dawek monotonnej przeciętności. Spoilery.
Bez dwóch zdań doszliśmy do momentu, w którym ludzka kreatywność dobiła do dna. Trudno twierdzić coś innego, skoro okazało się, że twórcy telewizyjnego "Limitless" postanowili wykorzystać znany z filmu o tym samym tytule niesamowicie potężny środek zwany NZT-48 oraz, już senatora, Eddiego Morrę (Bradley Cooper) tylko po to, aby przygotować dla swojego bohatera ciepłą posadkę konsultanta. Serio, setki możliwości, a na samym końcu odcinka Brian Finch (Jake McDorman) zostaje konsultantem i królikiem doświadczalnym. Gratulacje, panie Finch?
Pomyśleć, że w filmie po ledwie kilku tabletkach Eddie nie tylko widział świat w cieplejszych barwach, ale i zanotował parę osiągnięć. Miał też zarys porządnego planu, a niekiedy wykazywał się zadziwiającą fantazją, a także, cóż, bezwzględnością. Jego telewizyjnemu następcy wiele do niego brakuje, a najlepiej oddaje to scena, w której obydwaj panowie znajdują się naprzeciw siebie w jednym pomieszczeniu.
Z kronikarskiego obowiązku, tak jak wspomniany już obecny senator Morra, na początku Brian ma niezbyt zdrowy sposób na życie. Jest niespełnionym muzykiem, bez sukcesów, ale za to z liczną rodziną, której członkowie, jeśli chodzi o zwykłe życie, chyba mają wszystko wykombinowane. Stan ten zostaje zakłócony chorobą patriarchy rodu, a w tym momencie żal zamęczać opisem dalszych wydarzeń.
Żal, ponieważ wiele z rzeczy scenarzyści po prostu wzięli z filmu i przycięli do swoich preferencji. Jest więc wygodna klamra, którą spięto część fabuły oraz dużo paplania zza kadru. Jest bohater o nieżyciowym zawodzie i na życiowym zakręcie, któremu dawno niewidziany znajomy/przyjaciel/członek rodziny (niepotrzebne skreślić) wręcza NZT-48. Jest nawet morderstwo znajomego/przyja… (wiadomo) i przerzucenie całej historii na zupełnie nowe tory.
Oczywiście dodano kilka nowych elementów wymyślonych również na potrzeby kolejnych odcinków. Istotną rolę w pilocie miała agentka FBI Rebecca Harris (Jennifer Carpenter). Jej motywacje były jednak słabe, a emocjonalny monolog na końcu odcinka wzbudził taką reakcję, jaką zazwyczaj wywołują tego typu wynurzenia w pierwszej godzinie przygody – w najlepszym wypadku zerową. Z drugiej strony i tak wypadła lepiej niż reszta pracowników agencji, którzy szybko zlali się w bezkształtną masę.
Po powyższych akapitach nietrudno się domyślić, że pilot pozostawia wiele do życzenia. Zawodzi ubogą wizją, sposobem potraktowania filmowego materiału i słabością niektórych istotnych elementów. Równocześnie nie jest to produkcja denerwująca czy irytująca – o wywoływaniu jakichkolwiek silniejszych reakcji scenarzyści chyba nawet nie śnią. Więcej, nie zdziwiłoby mnie, gdyby ktoś stwierdził, że całość przyzwoicie się ogląda.
Pomimo wszystkich potknięć, jest to całkiem sprawnie zrobiony odcinek. Główny bohater budzi sympatię. Niektóre ujęcia i sceny są ciekawe, a przejścia między nimi wydają się sensowne. Nikt nie próbuje silić się na sztuczną tajemniczość. Widza prowadzi się za rączkę do kolejnych punktów przygody i nie ma możliwości, aby ktokolwiek się zgubił po drodze lub coś przegapił. W ostatecznym rozrachunku nie zmienia to negatywnej oceny odcinka.
"Limitless" jest po prostu serialem, dla którego tzw. eight deadly words mogłyby być komplementem, a nawet więcej – celem, do którego dążyć mieliby tak twórcy, jak i stacja telewizyjna. W końcu przynajmniej w trudnym dziele wypełniania treścią słynnego zdania: "I don't care what happens to these people" już w samym pilocie poczynione zostały istotne kroki na drodze do sukcesu.
Odkładając jednak żarty i dalsze pastwienie się na bok, wypada wspomnieć o jeszcze jednej sprawie. Jeśli "Limitless" dopisze szczęście, to przynajmniej przez jakiś czas produkcja ta zapewni przyzwoitą widownię, sprzeda trochę reklam, a części miłośników przesiadywania przed ekranami – szczególnie tych z misją nawracania świata na oglądanie jedynie rzeczy wybitnych – dostarczy to kolejnych powodów do znienawidzenia wszystkiego, co związane z CBS.
Cóż, widać również po to tworzy się seriale.