Pazurkiem po ekranie #92: Nie wszystko marność
Marta Wawrzyn
24 września 2015, 21:40
Cóż to jest za tydzień! Jedna okropna premiera goni drugą okropną premierę i końca tej męki nie widać. Ale za to można od razu łaskawszym okiem spojrzeć na takie produkcje jak "Masters of Sex" czy "Fear The Walking Dead", które przy różnych "Raportach miernoty" wydają się serialami niemalże wybitnymi. Spoilery pewnie jakieś są.
Cóż to jest za tydzień! Jedna okropna premiera goni drugą okropną premierę i końca tej męki nie widać. Ale za to można od razu łaskawszym okiem spojrzeć na takie produkcje jak "Masters of Sex" czy "Fear The Walking Dead", które przy różnych "Raportach miernoty" wydają się serialami niemalże wybitnymi. Spoilery pewnie jakieś są.
Ten tydzień zaczął się paskudnie, bo już po 5. rano w poniedziałek przyszła wiadomość, że nie ma Emmy dla "Mad Menów", teraz na fali są smoki, cycki i "martwy znaczy martwy". Im dłużej o tym myślę, tym bardziej dochodzę do wniosku, że coś jednak z tymi nagrodami jest mocno nie tak. Ale na szczęście tak właściwie nie mam czasu o tym myśleć, bo nagle wróciły seriale, i to w ilości hurtowej. Co jeden to gorszy: "Minority Report", "Blindspot", "Limitless", "Scream Queens"… Ze świecą tu szukać czegoś choćby przeciętnego.
Sytuację ratują muppety, które jednak ciężko pracowały na swoją pozycję od lat 70. Wymyślenie czegoś fajnego zupełnie od zera najwyraźniej przerasta Wielką Czwórkę. Co każe się zastanowić, jak długo jeszcze mamy to ciągnąć. Przez ile lat jeszcze mamy każdej jesieni oglądać dziesiątki fatalnych pilotów, tylko po to by ostatecznie i tak przychodził jakiś jeden skromny serial z telewizji kablowej i zgarniał wszystkie pochwały? Przecież te porażki naprawdę da się przewidzieć, przecież ta sieczka nijak nie przystaje do współczesnej telewizji.
Być może to przez ten drastyczny kontrast…
…ale w tym tygodniu bardzo mi się podobało i "Downton Abbey", i "Masters of Sex", i "Fear The Walking Dead". O "Masters of Sex" w niedzielę rozegrała się wielka wojna – ja krzyczałam, że kit, a Mateusz zawzięcie bronił. I cieszę się, że obronił, bo oto zostaliśmy nagrodzeni bardzo dobrym odcinkiem, który w zasadzie można nazwać butelkowym. To znaczy bohaterowie byli zamknięci w kilku pomieszczeniach i skupili się na własnych emocjach i frustracjach.
Zarówno to, co się działo u Libby w St. Louis, jak i nowojorska kolacja Mastersów i Loganów, wypadła bardzo, bardzo dobrze. Libby jest świętą kobietą i wspaniale napisaną postacią, chyba nikt nie ma co do tego wątpliwości. I właśnie dlatego było tak strasznie przykro patrzeć, jak jeszcze raz rezygnuje z osobistego szczęścia, bo uważa, że to właśnie zrobić powinna. Siła, jaką emanuje ta kobieta, jest niesamowita, a najlepsze jest to, że tego nie widać na początku. Powierzchowny obserwator musi ją uznać za cichą, zahukaną, zdradzaną żonę genialnego doktora Mastersa – i jakże to jest krzywdzące! Zwłaszcza że ona to wie i z tym żyje, i dokonuje świadomych wyborów, biorąc pod uwagę coś więcej niż własny interes. Wspaniała kobieta i już.
Tymczasem w Nowym Jorku wznoszono toast za ludzkie niedopasowanie seksualne, Dan i Bill grali w szachy, żona Dana (Judy Greer, którą zawsze miło widzieć, choć oczywiście i tak zawsze będzie mi się kojarzyć z "Arrested Development") szła na całość, a Virginii otwierały się oczy. Ogólnie wyszedł nieźle rozegrany dramat z udziałem czterech osób, z których żadna nie opuściła tej restauracji zadowolona, ale Virginii przynajmniej udało się coś zjeść. Jest już trochę za późno, by uratować ten sezon, w tym również wątek pani Johnson, nie da się jednak ukryć, że to był bardzo dobry odcinek. Pierwszy taki w tym sezonie. Końcowy cliffhanger nie był tak naprawdę cliffhangerem – łatwo się domyślić, że Josh Charles znów wyląduje na bezrobociu – ale w połączeniu z francuską piosenką to wyszło zgrabnie. Po prostu.
Tymczasem w "Fear The Walking Dead" Lou Reed śpiewał…
…że mamy po prostu idealny dzień, zdaje się, że nie po raz pierwszy w tym tygodniu. Tym razem kultowy utwór użyty został do tego, by uśpić naszą czujność. Oto apokalipsa się skończyła, kontrolę przejęło wojsko, wszystkich zdrowych ludzi odgrodzono płotem od złego świata, można się pluskać w basenie, uprawiać jogging albo siedzieć z kamerą na dachu. Minęło zaledwie 9 dni, a zmieniło się wszystko. Tylko… czy aby na pewno?
W przeciwieństwie do bohaterów, my wiemy, że nie, będzie tylko gorzej. I ponieważ ta wiedza daje nam przewagę nad tymi "głupimi" ludźmi z serialu, "Fear The Walking Dead" nie trafi do wszystkich widzów. Bo w tym nie chodzi o akcję, chodzi tu o emocje, o drobne obserwacje na temat tego, co się dzieje, o narastający klimat paranoi. O rzeczy, które nie przyciągną przed ekran 15 milionów widzów "The Walking Dead". Ale sposób, w jaki pokazano życie w tym dobrym, spokojnym świecie za płotem w najnowszym odcinku, przekonał mnie, że warto przy tym serialu trwać.
Może i będzie cały czas w kratkę, ale w każdym odcinku pokazują coś, co zapada w pamięć. Jak ta długa, długaśna ściana ze zdjęciami, którą zobaczyła Maddy. Albo to światełko, które pojawiło się tam, gdzie nikt nie ma prawa żyć. Owszem, akcja rozwija się tutaj bardzo wolno, ale to, co obserwujemy, i perspektywa, z jakiej to obserwujemy, jest niezwykła. Czy przydałoby się więcej? Pewnie. Ale kiedy porównuję takie produkcje jak "Fear The Walking Dead" z bezmyślną sieczką w stylu "Limitless" albo "Minority Report", staje się oczywiste, czemu ostatnio to kablówki rządzą.
A co Was spotkało w tym tygodniu? Piszcie, komentujcie i koniecznie zaglądajcie do nas na Twittera, bo tam dzieje się najwięcej. Do następnego!