Kity tygodnia: "Scream Queens", "Minority Report", "Limitless", "Heroes Reborn"
Redakcja
27 września 2015, 18:32
"Limitless" – sezon 1, odcinek 1 ("Pilot")
Bartosz Wieremiej: Pilot, którego twórcom przydałaby się jedna tabletka… albo od razu kilka, bo to, co pokazali widzom przed skorzystaniem z możliwości, jakie daje NZT-48, do niczego się nie nadawało.
Obecność na ekranie Jake'a McDormana przypomniała mi jedynie, jak przyjemną produkcją było "Greek". Z kolei większość scen z Jennifer Carpenter równie dobrze można by było wyciąć. Jasne, grany przez wspomnianego McDormana Brian Finch budzi sympatię, lecz co po niej widzowi, kiedy nic się za nią nie kryje i gdy okazuje się, że największą krzywdą, jaką można zrobić temu bądź co bądź głównemu bohaterowi, jest spotkanie z Bradleyem Cooperem, znaczy Eddiem Morrą. Po tego typu zderzeniu trudno, aby podniosła się jakakolwiek kartonowa, choć urocza, postać.
Ostatecznie dostaliśmy więc odcinek niebudzący żadnych emocji, traktujący widza mniej więcej tak, jak producenci kreskówek obchodzą się z licznym gronem rozkojarzonych trzylatków.Marta Wawrzyn: CBS-owska sieczka w najgorszym wydaniu. Nijaki chłopaczek udający głównego bohatera, tysiąc bezsensownych wydarzeń na minutę i na dodatek jeszcze ta łopatologia wylewająca się z ekranu potężnym strumieniem. Nie, nie i jeszcze raz nie. I nawet mimo pięknych oczu Bradleya Coopera – nie.
"Scream Queens" – sezon 1, odcinki 1 i 2 ("Pilot" i "Hell Week")
Mateusz Piesowicz: Próbował Ryan Murphy, próbował i w końcu się doigrał. Zrobił serial dokładnie dla nikogo. Ani to śmieszne, ani straszne. Jak włączyłem z beznamiętną miną, tak półtorej godziny i kilka trupów później pozostałem kompletnie niewzruszony. Parę dobrych pomysłów (SMS-y z mordercą!) utonęło w powodzi prymitywnych, bazujących na banalnych stereotypach dowcipów.
Radosna zabawa kiczem, którą twórca "Glee" w swoich najlepszych momentach doprowadzał do perfekcji, tutaj przekroczyła wszelkie granice. Pewnie, że Murphy nigdy nie był mistrzem subtelności, a zamiast mrugania okiem do widza preferował walenie go w głowę łopatą, ale miało to swój urok. W "Scream Queens" wyparował on jednak, jeszcze zanim na dobre ucichł pierwszy z licznych wrzasków. Niestety, ku mojej wielkiej rozpaczy, nawet bardzo autentyczna w roli zołzy Emma Roberts nie jest wystarczającym powodem, by oglądać to dalej.
Marta Wawrzyn: W zasadzie mogę się tylko pod tym podpisać, dodając, że jestem bardzo, ale to bardzo rozczarowana. Kompletnie absurdalne połączenie "Glee" i "American Horror Story" w cukierkowym wydaniu przed premierą wydawało mi się naprawdę fajnym pomysłem. A tu taka nuda! Nie dość że fabuła się nie klei, to jeszcze nie ma powodów ani do śmiechu, ani do strachu, zaś postacie napisano chyba na kolanie.
To prawda, że "Scream Queens" ma niezłą obsadę – przede wszystkim bardzo pasującą do swojej roli Emmę Roberts – i zabawne momentami dialogi, ale to jednak nie wystarczy. Serial jest puściutki, pozbawiony jakiejkolwiek treści i bardzo, ale to bardzo daleki od wciągającego. Przez większość czasu całe to idiotyczne bieganie, zarzynanie i piszczenie sprawia wrażenie wymuszonego. A mieliśmy się tak dobrze bawić…
"Rosewood" – sezon 1, odcinek 1 ("Pilot")
Andrzej Mandel: Kiedy oglądałem pilota "Rosewood", miałem nieodparte wrażenie, że ktoś postanowił wrzucić do tego serialu wszystko, co wydało mu się fajne i nie zastanowił się nad proporcjami. Mamy więc tu prywatnego patologa, który nie dość że jest wyszczekany i bezczelny, to jeszcze ma specjalne stosunki ze śmiercią (umiera na raty), mamy policjantkę po tragedii, mamy tępego policjanta, mamy jeszcze siostrę głównego bohatera, która jest lesbijką i ma dziewczynę-geeka. Do tego dodano lśniące monitory z bezsensownymi wykresami, oczywistą zagadkę kryminalną i drętwe dialogi oraz niskich lotów humor. Już odpadliście? Ja musiałem to obejrzeć w całości!!!
Nie mam bladego pojęcia, jak "Rosewood" dostało się do ramówki. Być może ktoś w FOX uznał, że to pastisz albo miał bardzo słaby dzień. W każdym razie jedyne, co z tym serialem można zrobić, to omijać łukiem. Bardzo szerokim łukiem. Podobnie jak większość nowości tej jesieni.
Marta Wawrzyn: Absolutnie najgorsza rzecz, jaką widziałam od dawna. Pod każdym względem – nawet muzyka była straszna.
"Heroes Reborn" – odcinki 1 i 2 ("Brave New World" i "Odessa")
Michał Kolanko: Tim Kring nie przedstawia nic nowego, czego byśmy już nie widzieli przed prawie dekadą. W Heroes Reborn" mamy nieświeże pomysły i płaskie postacie, zaś grafika 3D zastosowana w kilku scenach nie sprawia, że serial staje się wielowymiarowy. Przy tak silnej konkurencji na rynku, nowi "Herosi" zdecydowanie odstają poziomem, chociaż nadal wykonani są bardzo ładnie.
Marta Wawrzyn: "Heroes Reborn" ma ten problem co wiele serialowych reaktywacji – nie oferuje niczego świeżego, a świat zasiedlony niegdyś przez świetnych bohaterów zamienia na coś niby bardzo podobnego, ale tak naprawdę znacznie gorszego. Rzeczywiście tylko Zachary Levi i, powiedzmy, jego mordercza partnerka są w stanie kogokolwiek zainteresować, reszta postaci to jakieś nieporozumienie.
Dwuodcinkowego pilota oglądałam chyba przez 6 albo 7 godzin – tak źle się patrzy na tych ludzi. Stereotypowi są wszyscy, ale najbardziej chyba daje po oczach idiotyczny wątek z Tokio. Michał pisał, że tylko fanatyczni miłośnicy oryginału znajdą tu coś dla siebie. Ja uważam, że jest dokładnie na odwrót – dawni fani będą od tego uciekać z krzykiem, prędzej skuszą się ci, którzy oryginału nigdy nie widzieli. Ale i tak NBC zaliczy porażkę, również oglądalnościową.
"Minority Report" – sezon 1, odcinek 1 ("Pilot")
Mateusz Piesowicz: Jak przemienić klimatyczne science fiction w plastikowy futurystyczny procedural? Wystarczy kilka prostych kroków. Po pierwsze, zamień chłodną, odpychającą wizję świata przyszłości na kolorową, ociekającą kiczem i banałem. Po drugie, pozbądź się charyzmatycznych bohaterów i zastąp ich postaciami, których imion nie sposób zapamiętać podczas oglądania. Po trzecie, intrygującą i skłaniającą do zadawania pytań fabułę przemiel przez proceduralne sito, a kwestie dotyczące moralności wsadź w usta bohaterów, by widz przypadkiem nie musiał używać mózgownicy.
Nie zapomnij o dodaniu na koniec tajemnicy i sugestii romansu między głównymi bohaterami. Całość podepnij pod znany tytuł i żeruj na jego popularności, dopóki widzowie nie zorientują się, jaki kit im wciskasz.
Marta Wawrzyn: W tym przypadku zorientowali się jeszcze przed premierą, sądząc po oglądalności. Najbardziej mi szkoda Meagan Goode, która biega w obcisłych wdziankach, bo ktoś ją najwyraźniej uznał za obiekt seksualny – a nie dobrą aktorkę, którą jest. Ten serial to fabularna bieda z nędzą, tacy aktorzy jak ona powinni trzymać się od tego z daleka.
Bartosz Wieremiej: W pilocie "Minority Report" udało się zmasakrować materiał źródłowy na niespotykaną skalę. Nie tylko nie zostało nic z atmosfery, jaka towarzyszyła nam przez cały film Spielberga. Nie tylko grono interesujących bohaterów tak z wersji filmowej, jak i z opowiadania Philipa K. Dicka zastąpiono grupą wybitnie nieciekawych person oraz popsuto te postacie, które znaliśmy już z filmu. Najgorsze jest to, że pozwolono, aby działania i motywacje Dasha (Stark Sands) przeczyły wszystkiemu, co kojarzy się z "Raportem mniejszości".
To po prostu straszne, że przesunięcie akcji o dekadę spowodowało, iż ze znanego nam świata, którego filmowa wizja przetrwała próbę czasu, nie zostało zupełnie nic. To równie przerażające, że ktokolwiek z twórców pomyślał, iż dobrym pomysłem będzie zaludnienie tej wykastrowanej rzeczywistości dwuwymiarowymi postaciami znanymi z setek produkcji z policjantami w rolach głównych. To z kolei niesamowite, że wystarczą 43 minuty, aby tak zirytować widza swoją wadliwą kontynuacją bardzo dobrego filmu.
Nic nie uratuje "Minority Report". Po prostu nic.
"The Bastard Executioner" – sezon 1, odcinek 3 ("Effigy / Delw")
Marta Wawrzyn: Po okropnym pilocie, w którym sztuczna krew lała się strumieniami i żadne wydarzenia nie miały większego sensu, mogłam już sobie odpuścić 3. odcinek. A jednak go obejrzałam i strasznie tego żałuję, bo nikt mi tych 50 minut życia nie odda. Gdybyście się zastanawiali – wciąż jest tak samo. "The Bastard Executioner" wciąż jak nie nudzi, to poraża głupotą. W tym odcinku trochę mniej było idiotycznej przemocy, bo tym razem postanowiono skupić się na drętwych, marnie napisanych rozmowach.
Kurt Sutter stworzył kiczowatą, bezjajeczną papkę, która nie ma prawa przypaść do gustu nikomu, nawet miłośnikom bezsensownego ciachania wszystkiego mieczem. "The Bastard Executioner" jest tani, tandetny, źle napisany i okropnie zagrany (tu specjalne ukłony dla Stephena Moyera). Kariera aktora, który gra główną rolę i jest w tym wyjątkowo fatalny – wybaczcie, nie chce mi się nawet zapamiętać nazwiska – skończyła się równie szybko, co zaczęła. Nie wiem, kto w FX to zatwierdził – czegoś tak złego ta stacja nie miała chyba jeszcze nigdy.
"The Player" – sezon 1, odcinek 1 ("Pilot")
Mateusz Piesowicz: Czasem serial zaczyna się w taki sposób, że brakuje słów, by to opisać. Pierwsze minuty jednej z jesiennych nowości od NBC to właśnie taki przypadek. Oniemiałem, uświadomiwszy sobie, jaką głupotę próbuje się nam sprzedać pod płaszczykiem przyjemnego zabijacza czasu. "The Player" poza aż nazbyt wartką akcją nie posiada żadnych atutów, które pozwalałyby go tytułować dobrą rozrywką.
Ma za to postaci, których charakterystyki można zawrzeć w równoważnikach zdań. Jest też scenariusz wywołujący spazmy śmiechu w teoretycznie dramatycznych momentach i nieudolnie podkradający pomysły od konkurencji. Na dodatek cała żenująca intryga polega na bieganiu z punktu A do punktu B i strzelaniu w międzyczasie, niespecjalnie wiadomo po co i do kogo. Ach, pojawił się też Wesley Snipes i… to właściwie wszystko, co można jego temat powiedzieć. Jeśli to nie jest kpina w żywe oczy, to nie wiem, jak inaczej nazwać dzieło NBC. Najbardziej tandetne akcyjniaki miewają więcej polotu.
Marta Wawrzyn: A ja myślę, że z "The Player" może i coś by mogło wyjść, gdyby inaczej rozłożyć akcenty. Sam pomysł z obstawianiem przestępstw nie jest zły, a i całą tę "głupiutkość" można by sprzedać. Ale taki serial aż się prosi o odrobinę humoru i lekkości, a tymczasem oni to zrobili na serio, jak superpoważny dramat. Efekt rzeczywiście jest komiczny – i to nie w dobrym znaczeniu tego słowa.