Serialowa alternatywa: "Love Child"
Mateusz Piesowicz
30 września 2015, 20:03
Rok 1969. Zachód ogarnęła rewolucja obyczajowa, ulice pełne są hippisów i pacyfistycznych demonstracji, a człowiek stawia pierwsze kroki na Księżycu. W cieniu tych przełomowych wydarzeń skrywa się jednak świat, w którym wszelkie odstępstwa od normy są skrzętnie zamiatane pod dywan. Witajcie w Australii, której wstydliwą historię przedstawia serial "Love Child".
Rok 1969. Zachód ogarnęła rewolucja obyczajowa, ulice pełne są hippisów i pacyfistycznych demonstracji, a człowiek stawia pierwsze kroki na Księżycu. W cieniu tych przełomowych wydarzeń skrywa się jednak świat, w którym wszelkie odstępstwa od normy są skrzętnie zamiatane pod dywan. Witajcie w Australii, której wstydliwą historię przedstawia serial "Love Child".
Produkcja stacji Nine Network opowiada wprawdzie fikcyjną fabułę, ale bazuje na autentycznych wydarzeniach, które miały miejsce w Australii w drugiej połowie ubiegłego wieku. Mowa o nielegalnych adopcjach, które były prawdziwą zmorą tamtejszego społeczeństwa i odbijają się szerokim echem do dzisiaj. Wystarczy powiedzieć, że jeszcze w 2013 roku premier Julia Gillard wystosowała ogólnonarodowe przeprosiny do wszystkich, którzy zostali dotknięci nielegalnym procederem.
Polegał on na tym, że noworodki były zabierane od niezamężnych matek i wbrew ich woli przekazywane do adopcji. W proces zamieszani byli lekarze, pielęgniarki i pracownicy społeczni, a dotyczył on najczęściej młodych dziewczyn z konserwatywnych rodzin, dotkniętych społeczną stygmatyzacją ze względu na swój stan. Kobiety, za strachu przed wykluczeniem i porzuceniem przez własne rodziny, były zmuszane do wyrażenia zgody na adopcje. Te zaś niejednokrotnie przeprowadzano nieoficjalnymi kanałami, tak by matki nigdy nie trafiły na ślad swoich dzieci, które zabierano od nich zaraz po porodzie.
Fabuła "Love Child" (tytuł nawiązuje do piosenki grupy The Supremes, który zresztą pojawia się w czołówce) umieszczona jest w samym środku tych wydarzeń i opowiada o pracownikach i lokatorkach Stanton House, czyli domu dla niezamężnych matek przy szpitalu Kings Cross w Sydney. Czytając, na czym polegały nielegalne adopcje, można wywnioskować, że będziemy tu mieć do czynienia z ponurym dramatem obyczajowym, ale nic bardziej mylnego. "Love Child" przedstawia wprawdzie dramatyczne historie, ale robi to w sposób lekki, łatwy i przyjemny, dlatego na pewno nie jest serialem dla każdego. Samemu zajęło mi trochę czasu, żeby przystosować się do użytej przez twórców konwencji i nie zdziwi mnie, jeśli wielu ona odrzuci.
Przedstawione tutaj Sydney w roku 1969 jest dokładnie takie, jak je sobie wyobrażamy. Słoneczne, kolorowe, pełne młodych ludzi w pastelowych sukienkach i pstrokatych koszulach, którzy wyznają ideały wolnej miłości i pacyfizmu. Idylla po prostu. Szybko jednak możemy się zorientować, że to, co widać na pierwszy rzut oka, jest tylko wierzchnią warstwą, a świat konserwatywnych norm i zakazów ma się tak samo dobrze jak zawsze. Z niego wywodzi się większość bohaterek "Love Child" – młodych dziewczyn umieszczonych w Stanton przez rodziców, by tam, w ukryciu przed resztą świata, poczekać, aż końca dobiegnie ich "błogosławiony" stan.
Każda z postaci ma oczywiście inną historię i pochodzenie, łączy je jednak wspólny problem i wcale nie jest to niechciana ciąża, lecz brak akceptacji społecznej. "Love Child" najlepiej sprawdza się właśnie w takich momentach, gdy na pierwszy plan wychodzą osobiste historie każdej z bohaterek wpisujące się w ogólny obraz rodzących się w bólach przemian obyczajowych. Porzucenie przez rodziców, odizolowanie od świata zewnętrznego, traktowanie niczym trędowate – Viv, Annie, Martha i Patricia przechodzą przyspieszony kurs dojrzewania, pozostając jednak przy tym wszystkim tylko nastolatkami, którym nieraz wpadnie do głowy jakiś głupi pomysł. To powoduje, że zarówno im, jak i nam bardzo łatwo czasem zapomnieć o tym, w jak trudnej sytuacji się znalazły. Zawsze jednak znajduje się ktoś lub coś, by przypomnieć, że to jednak nie bajka, choć często tak wygląda.
"Love Child" posiada na tyle dużo bohaterów, że trudno ich wszystkich wymienić, tym bardziej, że scenariusz jest jednak dość nierówny i nie wszystkich traktuje z jednakową uwagą. Na pierwszy plan najczęściej wysuwa się Joan Millar (Jessica Marais), pielęgniarka, która po zawirowaniach w życiu osobistym trafia do Stanton, by odkryć, że tamtejsza rzeczywistość znacznie różni się od jej poglądów na życie. Jej przybycie zwraca uwagę dr. McNaughtona (Jonathan LaPaglia) i wątek tej dwójki szybko staje się motorem napędowym serialu. Na szczęście nie idzie najbardziej oczywistym, romansowym tropem i szczególnie w drugim sezonie obiera bardzo intrygujący kierunek.
Najciekawszą postacią jest jednak kierująca Stanton Frances Bolton (świetna Mandy McElhinney). Surowa przełożona sprawia wrażenie osoby pozbawionej wszelkich przejawów ciepłych uczuć, jednak pod grubą skórą okazuje się ona skrywać sporo sekretów i tak naprawdę jej jednoznaczna ocena jest niemożliwa. Dzięki temu staje się remedium na największy problem "Love Child", czyli jednowymiarowość postaci. Większość przewijających się przez ekran bohaterów jest bowiem bardzo stereotypowa, pozbawiona szczególnej głębi. Chwilami ma się wrażenie, że zostali wciśnięci do fabuły tylko po to, by wypełnić ekran swoją obecnością i pchnąć fabułę do przodu. Za to twórcom należy się bura, bo taka siermiężność psuje pozytywny obraz całości.
"Love Child" bliżej więc do kategorii guilty pleasure niż do wybitnego serialu. Jednym widzom nie będzie odpowiadał jego przesadnie kolorowy, może nawet tandetny styl, innych mogą zniechęcić płycizny scenariuszowe. Można jednak spojrzeć na to inaczej i zachwycić się wręcz bajkowym światem przedstawionym, czy docenić fabułę, która prostymi sposobami potrafi wywołać pożądane emocje. Twórcy zabrali się za bardzo trudny temat, a widać, że chcą go opowiedzieć w taki sposób, by trafić do szerokiego grona odbiorców. Choć oprócz nielegalnych adopcji pojawiają się tu również kwestie równouprawnienia kobiet czy rasizmu, nie ma się wrażenia przesytu problemami. Lekkość scenariusza równoważy bowiem poruszane przez niego problemy i sprawia, że "Love Child" jest jak cukierek – może wstydliwą, ale jednak przyjemnością.
***
Za dwa tygodnie alternatywa zawita do znacznie nam bliższej Irlandii. "Moone Boy" to na poły autobiograficzny serial Chrisa O'Dowda, w którym ten gra wyimaginowanego przyjaciela 12-letniego chłopaka.