5 powodów, przez które "Scream Queens" jest klapą
Marta Rosenblatt
5 października 2015, 15:03
Ryan Murphy po raz kolejny wyruszył na podbój srebrnego ekranu. Niestety, tym razem nie jest to udana szarża. Zanim przestaniemy oglądać "Scream Queens", podsumujmy krótko, co tu nie wyszło.
Ryan Murphy po raz kolejny wyruszył na podbój srebrnego ekranu. Niestety, tym razem nie jest to udana szarża. Zanim przestaniemy oglądać "Scream Queens", podsumujmy krótko, co tu nie wyszło.
1. Ten serial nie ma sensu. Nie zrozumcie mnie źle, doskonale rozumiem konwencję i specyficzne poczucie humoru Murphy'ego. Wiem, że to miał być pastisz. Tyle że w "Scream Queens" nic się nie klei. Zwłaszcza fabuła. Trup ściele się gęsto, bohaterowie padają jak muchy – pytanie tylko po co. Kiedy widzimy kolejne zmasakrowane ciało, kompletnie nie robi to na nas wrażenia. Ilość absurdu przygniata. Dla odmiany przydałoby się trochę porządku w fabule, bo niedługo poziom zagmatwania dorówna temu z 6. sezonu "Pretty Little Liars".
Przypomina mi to trochę sytuację w ostatnich sezonach "Glee", w których serial zjadał swój własny ogon. A za nami dopiero 3 odcinki pierwszej serii…
2. Nieudany miszmasz gatunków. Żonglerka konwencjami jest jak chodzenie po linie – jeden fałszywy ruch i lecisz w dół. Zwłaszcza jeśli wybierasz sobie dwa najtrudniejsze gatunki filmowe. Głównym problemem "Scream Queens" jest to, że nie jest ani straszny, ani zabawny. W efekcie powstał niejaki serial. Owszem, kilka zagrań było nawet błyskotliwych (głucha Taylor Swift!), ale to wciąż za mało by powtórzyć sukces "Glee".
3. Nieciekawi bohaterowie. Seriale Murphy'ego słyną z zarysowanych grubą kreską postaci. W "Glee", "American Horror Story" czy "Popular" mieliśmy ich całą masę. Kogo mamy w "Scream Queens"?
Emmę Roberts w roli (niespodzianka) zołzowatej queen bee. Leę Michele w roli szkolnej frajerki (znowu). Oprócz tego Skyler Samuels, czyli Marley bis, martwą Arianę Grandę, prawie martwego Nicka Jonasa i chłopaka z meksykańskiego "Rebelde". Właściwie jedyną postacią, która wybija się ponad przeciętność, jest grana przez niezawodną Jamie Lee Curtis dziekan Cathy Munsch. No, może jeszcze postać Chada Radwella daje radę.
Całą resztę już gdzieś widzieliśmy. Wyszczekana Afroamerykanka? Nic nowego. Dziwię się tylko, że i tym razem nie zagrała jej NeNe Leakes. Lea Michele znowu robi głupkowate miny 'a la Rachel Berry. Emma Robert w każdej produkcji gra dosłownie tę samą postać. Przysięgam, że jeśli jeszcze raz zobaczę jej bitch face, to wyrzucę telewizor przez okno.
4. Nuda. To nie lada osiągnięcie, żeby w serialu, w którym co chwila ktoś ginie, wiało nudą. Psychopatyczny morderca to za mało. Podczas pilota zdarzało mi się patrzeć na zegarek i kusiło, aby przewinąć odcinek. Niestety, oprócz chaotycznego biegania z piłą mechaniczną serial nie ma nam nic do zaoferowania. Gdyby wyjąć ze "Scream Queens" wszystkie "straszne" wątki, mielibyśmy przeciętną komedię o college'u, nic ponadto.
5. Brak suspensu. Czyli chyba najważniejszej rzeczy w tego typu produkcjach. Podstawowym warunkiem tego, żeby serial z seryjnym mordercą odniósł sukces, jest napięcie. Widz musi być wciąż zaskakiwany. Niestety, w tym serialu ciągle kogoś tną na kawałki, więc siłą rzeczy kolejna śmierć nie robi już żadnego wrażenia. A kto ukrywa się pod maską uniwersyteckiej maskotki? Licho wie, jakoś nie spędza mi to snu z powiek. Muszę przyznać, że nawet postać A z momentami groteskowego "Pretty Little Liars" wzbudziła we mnie więcej emocji.