"Żona idealna" (7×01): Taniec z diabłem
Marta Wawrzyn
6 października 2015, 20:02
W premierze 7. sezonu "Żona idealna" zrobiła dokładnie to samo, co robi od lat. Czyli zakręciła, zamieszała i tysiąc twistów później obudziliśmy się w nowej rzeczywistości, która jednocześnie jest rzeczywistością dobrze nam znaną. Aż trudno uwierzyć, że to wciąż działa – ale działa! Spoilery.
W premierze 7. sezonu "Żona idealna" zrobiła dokładnie to samo, co robi od lat. Czyli zakręciła, zamieszała i tysiąc twistów później obudziliśmy się w nowej rzeczywistości, która jednocześnie jest rzeczywistością dobrze nam znaną. Aż trudno uwierzyć, że to wciąż działa – ale działa! Spoilery.
Stało się już tradycją, że "Żona idealna" sporo miesza w pierwszych odcinkach nowych sezonów, czasem stawiając na głowie dotychczasowy porządek, a czasem przyznając po cichu, że te wszystkie cliffhangery z maja były jedną wielką zmyłką. Tak jak w zeszłym roku domyślaliśmy się, że Alicia będzie startować w wyborach, tak teraz wiedzieliśmy, że w końcu wesprze kampanię męża. I to właśnie uczyniła, a ważniejsze od przyczyn tej decyzji są jej skutki.
Bo oto nastąpiło trzęsienie ziemi w relacji Peter – Eli, i to tuż po tym, jak ten drugi przerzucił się na smoothies i zaczął z optymizmem spoglądać w przyszłość. Peter, któremu, co zrozumiałe, najbardziej zależy na mocnym wyniku w prawyborach, postanowił zatrudnić Ruth Eastman (Margo Martindale), spin doktorkę, potrafiącą ponoć zdziałać cuda w Iowa. A wiadomo, że jak uda się w Iowa, to potem już z górki. Jego wiernego doradcę poniosły nerwy, kiedy dowiedział się, że Ruth została przyjęta za jego plecami, i w efekcie mamy wątek, który pewnie da duże pole do popisu dla Alana Cumminga.
Przedsmak mieliśmy już teraz – odtwórca roli Eli Golda był prześwietny, niezależnie od tego, czy akurat się wściekał, czy zanurzał w dość specyficznych filmach, czy też knuł i wcielał w życie szalone plany. A ponieważ Eli właśnie został szefem personelu małżonki kandydata – czyli Alicii – można się spodziewać, że nie zabraknie tarć, wojenek i okazji do wykazania się, zarówno dla Cumminga, jak i Margo Martindale.
Ta ostatnia zresztą miała świetne wejście. Ruth nie wygląda jak typowy doradca polityczny, ale by w nią uwierzyć, wystarczy posłuchać, z jaką stanowczością oznajmia, czego chce. Chce dyscypliny, nie chce, by żona kandydata decydowała sama o sobie. Sądząc po minie, jaką zrobiła w limuzynie, nie mieści jej się w głowie, że jakakolwiek małżonka mogłaby tak po prostu nie wspierać kampanii męża. To będzie jazda bez trzymanki, a Martindale, która od pierwszej chwili jest bardzo wyrazista, pewnie znów zostanie obsypana nagrodami.
Mimo że polityka znów wysunęła się w "Żonie idealnej" na czoło, w odcinku "Bond" udało się zmieścić całą masę innych rzeczy. Przede wszystkim zobaczyliśmy, jak teraz wygląda kariera prawnicza głównej bohaterki. Nie wygląda. Dostaliśmy kolejny dowód na to, jak specyficzny system prawny mają Amerykanie – sąd zajmujący się tylko i wyłącznie ustalaniem wysokości kaucji oraz sędzia mający 90 sekund na jedną sprawę przebili swoim absurdem wiele kuriozalnych zdarzeń z różnego rodzaju sądów i instytucji o podobnym charakterze, jakie mieliśmy okazję zobaczyć przez sześć sezonów. Do tego dorzucono jeszcze przypominającą farsę sprawę spadku i związaną z nią paradę coraz dziwniejszych i coraz bardziej poważnych ekspertów, próbujących rozgryźć prawdziwe losy pewnej karteczki samoprzylepnej, która miała czelność się odkleić i wylądować na podłodze.
Jedno i drugie połączone zostało osobą Lukki Quinn (Cush Jumbo), młodej prawniczki, która nie dość że jest miła, rozrywkowa i wygadana, to jeszcze zakasowała wszystkich znajomością prawa. Ach, ten szok na twarzach Davida Lee i Diane Lockhart! Alicia wyraźnie już chce z tą dziewczyną pracować i naprawdę mnie to nie dziwi. Mnie też Cush Jumbo przekonała do siebie w zaledwie kilkanaście minut.
Zaczyna mnie też przekonywać wizja współpracy Alicii i Louisa Canninga (Michael J. Fox), choć w większych dawkach jego postać potrafi mnie porządnie zirytować. Ale nie mam wątpliwości, że pomiędzy tą dwójką jest świetna, naturalna chemia, a ich dziwna przyjaźń, której elementem jest totalny brak zaufania i ciągłe kopanie dołków pod sobą nawzajem, sprawdza się na ekranie. "Po raz pierwszy w życiu nie muszę przed nikim odpowiadać. Jestem tylko ja" – mówi Alicia, odmawiając na początku Canningowi. I choć to brzmi pięknie, a ja jak najbardziej jestem za emancypacją serialowych bohaterek, to jednak sytuacja tej konkretnej bohaterki jest zbyt skomplikowana, by to mogło dalej trwać w tym kształcie. Zarabianie na życie w sądzie dla tych, których stać na prawnika, ale marnego, na dłuższą metę nie ma sensu. A żadna szanująca się firma w Chicago nie zatrudni teraz skandalistki, która próbowała wygrać wybory przy pomocy oszustwa. Wyjście jest jedno i nazywa się ono "taniec z diabłem".
Gdzieś na marginesie w tej premierze pałętał się Cary Agos, którego wątek poprowadzono niestety z subtelnością młota pneumatycznego. W zeszłym sezonie był gwiazdą i jednocześnie najbardziej poszkodowanym prawnikiem, jakiego ziemia nosiła, teraz jego największy problem stanowi to, że jest za młody, by spędzać czas z partnerami z firmy, i zbyt utytułowany, by móc pić w barze z młodzieżą. Nie było to niestety ani zabawne, ani interesujące – ot, temat na anegdotkę opowiadaną gdzieś na marginesie, a nie główny wątek ważnej postaci.
Generalnie jednak obyło się bez potknięć. "Bond", jak niemal każda premiera sezonu "Żony idealnej", był dynamiczną, pełną fantazji i niewymuszonego humoru podróżą przez świat, który dobrze znamy, połączoną z udaną próbą położenia fundamentu pod wszystko to co nowe. Mamy więc całkiem smakowitą zapowiedź współpracy Alicii z panem Canningiem, mamy dwie świetne nowe postacie i mamy wreszcie początek ostrej kampanii prezydenckiej, w której małżonka kandydata weźmie udział, ale na pewno nic nie pójdzie tu pięknie i gładko.
Mimo że coraz trudniej jest dostrzec w "Żonie idealnej" świeżość – wręcz przeciwnie, sztuczki, które stosują Kingowie, stają się coraz bardziej przewidywalne – na tle nowych seriali z amerykańskiej telewizji ogólnodostępnej ta produkcja wciąż wypada znakomicie. To znaczy jest inteligentnie napisana, rewelacyjnie zagrana, a przede wszystkim stanowi najlepszy serialowy komentarz do wszystkiego tego, o czym się mówi w mediach. W tym roku będziemy mieć kampanię prezydencką – tę prawdziwą, z prawdziwą Hillary Clinton – i choćby dlatego sezon zapowiada się ciekawie.
Ale najlepiej by było, gdyby to już był sezon ostatni, dokładnie tak jak pierwotnie planowali twórcy. Bo to że tym razem przestawienie wszystkiego do góry nogami znów się udało, nie znaczy, że za rok też wyjdzie. Po siedmiu sezonach może już po prostu nie być czego przestawiać.