"Arrow" (4×01): Nowe imiona i pozorne zmiany
Bartosz Wieremiej
9 października 2015, 12:32
Naprawdę chciałbym móc napisać, że zły sen zwany 3. sezonem był przypadkiem i nic takiego tym razem nam nie grozi. O ile jednak sam premierowy odcinek nowej serii był całkiem niezły, to wciąż nie mogę pozbyć się wrażenia, że w najbliższych tygodniach coś pójdzie nie tak. Spoilery.
Naprawdę chciałbym móc napisać, że zły sen zwany 3. sezonem był przypadkiem i nic takiego tym razem nam nie grozi. O ile jednak sam premierowy odcinek nowej serii był całkiem niezły, to wciąż nie mogę pozbyć się wrażenia, że w najbliższych tygodniach coś pójdzie nie tak. Spoilery.
Jeśli ktokolwiek nie pamięta, na koniec poprzedniego sezonu Oliver (Stephen Amell) i Felicity (Emily Bett Rickards) odjechali w stronę zachodzącego słońca. Po kilku miesiącach okazało się, że cywilne życie im nie służy, bo wystarczył moment, aby zostali wciągnięci w sam środek potężnej zawieruchy. Zanim jednak ulubiona para wielu fanów powróciła do miasta, nazywającego się na cześć Raya Palmera Star City, ich podmiejska egzystencja obfitowała w pełne napięcia zdarzenia. Poranny jogging, zmagania panny Smoak z gotowaniem i rozmowy o dzieciach – przerażające. A właśnie, mam nadzieję, że już nigdy nie usłyszę zdania: "Felicity Smoak, you have failed this omlet".
Tymczasem wspomniane Star City prawdopodobnie nigdy nie było w tak złym stanie, jak obecnie. Tak mówimy o mieście po trzęsieniu ziemi, licznych zgonach burmistrzów, inwazjach naszprycowanych bandytów, potencjalnych epidemiach itp. Nie można powiedzieć, że przyczyną był brak zainteresowania pozostającego w mieście tria bohaterów. Diggle (David Ramsey), Lauren (Katie Cassidy) i Thea (Willa Holland) zwyczajnie przegrywają walkę o ukochane miasto. Duża w tym zasługa Damiena Darhka (Neal McDonough), którego obecność i działania spowodowały, że przyszłość metropolii znów stoi pod znakiem zapytania.
Ponowne spotkanie było więc nieuniknione, tak jak oczywista wydawała się pierwsza konfrontacja z Damienem i jego "duchami". Ponadto padła ważna nazwa: H.I.V.E. – i znowu zgodnie z planem. Wrócono do trzymania tajemnic wewnątrz drużyny, a zanim to nastąpiło, wykorzystano jeszcze pokaźny zasób negatywnych emocji z poprzedniego serii. Oczywiście nie zabrakło retrospekcji, a Amandzie Waller (Cynthia Addai-Robinson) należą się brawa za wysłanie Queena ponownie na wyspę. Zanim pokazano napisy końcowe, przeskoczyliśmy o kolejne 6 miesięcy do przodu – prosto na czyjś pogrzeb. Może to akurat na razie zostawmy.
Najogólniej "Green Arrow" oglądało się całkiem nieźle. Odcinek obfituje w dobre momenty i ciekawe pomysły. Podobało mi się, że Quentin Lance (Paul Blackthorne) na chwilę obecną współpracuje z naszym złoczyńcą sezonu. Chcę się dowiedzieć, czy prowadzi podwójną grę. Podobał mi się również pojedynek w pociągu. McDonough jako Damien Darhk wypada nieźle – nawet gdy zatrzymuje strzały w powietrzu. Na marginesie, po tych kilku latach zawsze przyjemnie się ogląda, gdy ktoś spuszcza łomot głównemu bohaterowi. Nie przeszkadzała także krótka wizyta Barry'ego Allena w scenie na cmentarzu. Mam też nadzieję, że coś wyjdzie morderczych zapędów najmłodszej członkini Team Arrow, czyli Red Arrow lub po prostu Speedy. Zombie Thea mordująca co popadnie – to by było coś.
Równocześnie pomimo udanych momentów i scen, kilka rzeczy utrudnia oswojenie się z myślą, że w ten sezon będzie lepszy. Przede wszystkim dalej wszelkie napięcia i konflikty wewnątrz Team Arrow są prowadzone w toporny sposób. Motywacje Diggle'a wypadają głupio, a pogadanki rodzeństwa Queenów zwyczajnie irytują. Nie rozumiem też, dlaczego scenarzyści uparli się na szukanie ciemności lub jej braku wewnątrz swoich bohaterów. Przecież to tylko nowa nazwa na zestaw frazesów, którym posługują się od samego początku istnienia serialu. Ile można? I co wszystkich w serialowej piaskownicy nagle wzięło na zajmowanie się ciemnością?
Jest jeszcze jedna rzecz, za którą należy zganić premierę sezonu i możliwe, że trochę teraz przesadzę. Niemniej, już nigdy nie chciałbym zobaczyć w tym serialu odezwy do narodu, znaczy do mieszkańców. Rozumiem, że chciano jakoś obwieścić światu, iż gość w zielonym kubraczku nazywa się nieco inaczej. Jednak patrząc po wyczynach z ostatniej serii, naprawdę bardzo łatwo wykpić tę niefortunną dezyzję.
Zresztą spróbujmy. Pogadanka zielonego kapturka – wersja alternatywna. Cześć, nazywam się Green Arrow i lubię zielone kapturki. Mam podobny kubraczek do poprzedniego faceta ze strzałami, ale ja jestem dobry, a on był zły. Mam kolor swojego kapturka w imieniu, a on nie, więc jestem nawet lepszy. Nie wiem, dlaczego nie miał koloru w imieniu, przecież bardzo dobrze to brzmi. Teraz obiecuję, że was nie zdradzę i nie będę uciekać po takich obwieszczeniach i nikogo nie zamorduję – no, prawie. Najważniejsze, że jestem dobry, i to nie ja obiecywałem, a potem uciekłem. To był ten drugi – zły. To nic, że wyglądamy tak samo. Zaraz, wróć, to byłem ja, ale ciiii nie mogę o tym mówić przed kamerami. Uwierzcie mi, chcę dla was dobrze… Widzicie? Bez końca można ciągnąć ten absurdalny monolog.
Zostawmy jednak na boku moje chwilowe wyzłośliwianie się – w końcu pastwię się częściowo z powodu idiotyzmów serwowanych nam przez długie miesiące. Uznajmy w tym momencie, że "Green Arrow" to pod wieloma względami udana, a nawet dobra premiera nowego sezonu. Te ciekawe 40 minut jednak nie uspokoi ani nie przekona wszystkich zrażonych końcówką ubiegłej serii. Trudno przecież, aby choćby najlepszy odcinek szybko naprawił to, co psuto przez długie miesiące.