Co warto oglądać? Oceniamy nowości z września
Redakcja
10 października 2015, 23:47
"Blindspot"
Bartosz Wieremiej: "Blindspot" to poprawny serial – wciąż jeszcze nie wpadłem na lepsze określenie. Jednak docenić należy, że w ostatnich tygodniach zanotowano postęp we wszystkich sferach, w których zawiódł pilot serialu.
Agenci FBI wydają się nieco mniej bezbarwni niż na początku. Emocjonalne wynurzenia nabrały trochę głębi. Niektóre wspomnienia Jane (Jaimie Alexander) – pozostańmy na razie przy tym imieniu, spoilery itp. – prowadzą do fajnych momentów. Dodatkowo twórcy serialu z coraz większą wprawą bawią się prawdą, kłamstwem i wszystkim, co pomiędzy. Umiejętnie też grają magicznym słówkiem "zaufanie" i jego brakiem.
I choć wciąż jest to produkcja, która aspiruje do bycia czymś więcej, niż jest, to na tle licznych porażek obecnej jesieni, wypada całkiem dobrze.
Marta Wawrzyn: Sieczka w wydaniu NBC podoba mi się troszkę bardziej niż sieczka CBS-owska, o której będzie za chwilę – ale wciąż nie rozumiem, po co komu w 2015 roku takie seriale. Wątek główny "Blindspot" to totalne bzdury, a sprawy tygodnia są tak nieciekawe, że po trzech odcinkach umierania z nudów chyba już to sobie odpuszczę całkiem. Nie cierpię tracić czasu, a "Blindspot" to dla mnie definicja straty czasu czy też telewizyjnego zapychacza.
To po prostu typowy serialowy pustak, który nic nie wnosi. I nawet wyrazista Jaimie Alexander nie wystarczy, żeby miała przełknąć wszystkie jego wady. Koneserów gatunku pewnie będzie ten półprodukt nieustannie cieszył, dla mnie każdy kolejny odcinek to coraz większa męka.
"Blood & Oil"
Marta Wawrzyn: O rety, jakie to było głupie! Pilot, bo więcej nie widziałam i oglądać nie zamierzam, "Blood & Oil" już zawsze będzie się dla mnie kończyć tym bombastycznym cliffhangerem z 1. odcinka.
A wielka szkoda, bo serial ABC mógł być zgrabnym połączeniem "Dallas" z "Revenge". Niestety, w "Blood & Oil" wszystko jest fatalne – począwszy od przekombinowanego, idiotycznego scenariusza, a skończywszy na płaskich, kiepściutko zagranych głównych bohaterach, których za nic nie da się lubić.
Rzecz się dzieje w Dakocie Północnej, w rejonach, gdzie odkryto największe w historii Stanów Zjednoczonych złoża ropy naftowej. Młode małżeństwo (Chace Crawford i Rebecca Rittenhouse, oboje tak samo fatalni w swoich rolach) wybiera się tam, by założyć własny biznes – małą sieć pralni. Wiozą ze sobą oczywiście pralki, bo czemu mieliby je kupować na miejscu. Przytrafia im się wyjątkowo bezsensowny wypadek samochodowy – i od tego spiętrzenie głupot dopiero się zaczyna.
W serialu ABC, który pełnymi garściami czerpie z oper mydlanych najgorszego sortu, nie działa nic. Zwroty akcji to kompletny absurd, dialogi porażają patosem, emocji jest jak na lekarstwo, a końcowy cliffhanger z pilota bawi mnie do teraz. Długo go nie zapomnę, podobnie jak sceny, w której ona, ciężarna i spłukana, wpatruje się smętnym wzrokiem w pralkę. Oczywiście tuż przed tym, jak jej życie ulegnie cudownej odmianie.
Wypada tylko zapytać szefów ABC: z czym do ludzi!?
Pełna recenzja "Blood and Oil">>>
"Code Black"
Andrzej Mandel: Znalezienie powodu, by pochwalić "Code Black", wcale nie jest takie trudne, jak mogłoby się wydawać, biorąc pod uwagę mizerię tego serialu. Jednak ma on silny punkt w postaci realistycznego pokazania, czym jest izba przyjęć i jaki chaos zazwyczaj na niej panuje. Za to należy się pochwała, problem w tym, że na tym też pochwały się kończą. Choć "Code Black" ma wyraźnie ambicje na bycie czymś w rodzaju "Ostrego dyżuru", to jednak kompletnie to nie wychodzi. Postacie są papierowe i nie wzbudzają zainteresowania, a wątki pacjentów mdłe i przesłodzone (obowiązkowe małżeństwo staruszków było, oczywiście). W efekcie "Code Black" jest znacznie słabsze od zdecydowanie wtórnego "The Night Shift", w którym przynajmniej postawiono na lekko ironiczny humor.
"Code Black" jest śmiertelnie poważne i efektem tego jest wiejąca z ekranu nuda. Tym bardziej to dziwi, że krew leje się strumieniami, pacjenci przewijają się setkami, a genialna pani doktor ratuje trzech pacjentów równocześnie. Ten serial można jednak oglądać. Na przykład zamiast środka nasennego.
Marta Wawrzyn: Rzeczywiście – niezły pomysł z tym tytułowym code black, czyli pokazaniem ostrego dyżuru, gdzie niemal codziennie pojawia się więcej pacjentów niż lekarze są w stanie przyjąć. To wyszło całkiem, całkiem. W miarę dają radę Marcia Gay Harden i Luiz Guzman w rolach wyrazistej lekarki i jeszcze bardziej charyzmatycznego pielęgniarza. Ale problem polega na tym, że średnio mają co grać, bo nawet ich postacie napisano stereotypowo. To właśnie zabija "Code Black" – serial nie ma własnego doktora Rossa, ma bohaterów, którzy może i nie są tacy źli, ale publiki nie przyciągną.
A jednocześnie sam w sobie jest na tyle mało oryginalny – te same przypadki co wszędzie, te same dylematy co wszędzie i te same emocje co wszędzie – że raczej nie przetrwa. Realistyczny obraz izby przyjęć to za mało, by się przebić na zapchanym rynku dramatów medycznych.
Pełna recenzja "Code Black">>>
"Grandfathered"
Mateusz Piesowicz: Całkiem pozytywne zaskoczenie. Spodziewałem się, że ten serial będzie pozbawioną uroku papką opartą na najtańszych sitcomowych schematach i rzeczywiście, nie ma w nim nic oryginalnego. Jednak z tych samych dowcipów opowiadanych po raz enty jakimś cudem udało się wycisnąć na tyle dużo wdzięku, że obejrzałem pierwszy odcinek z przyjemnością i pewnie spojrzę na kolejne, nie oczekując jednak od nich absolutnie niczego więcej niż bezbolesnej rozrywki.
Marta Wawrzyn: "Całkiem pozytywne zaskoczenie" to prawdopodobnie najtrafniejsza recenzja tej produkcji – i drugi odcinek w niczym nie różni się pod tym względem od pierwszego. Wydaje mi się, że wielką różnicę robi tutaj John Stamos, który po prostu pasuje do roli 50-letniego "wiecznego kawalera" i jednocześnie dobrze wypada w rodzinnych komediach. Kiedy więc jego bohater dowiaduje się, że ma nie tylko dorosłego syna, ale i wnuczkę, Stamos może pokazać się od każdej strony. W każdej sytuacji jest naturalny, wyrazisty i potrafi ostro zakpić z własnego wizerunku. Błyskawicznie też łapie chemię i z Paget Brewster, i z Joshem Peckiem – również bardzo dobrze dobranymi do swoich ról.
Nie sądzę, by "Grandfathered" – czy też, jak chce Canal+, "Dziadek z przypadku" – miał stać się czymś więcej albo choćby przetrwać dłużej niż jeden sezon. Ale jeśli macie już dość komediowej miernoty i szukacie sympatycznego sitcomu "do kotleta", serial FOX-a zdecydowanie się sprawdzi.
Pełna recenzja "Grandfathered">>>
"Hand of God"
Mateusz Piesowicz: Serial, do którego idealnie pasuje określenie "ambitna porażka". Pierwsza z premier od Amazona miała po swojej stronie wszelkie atuty, by stać się jednym z hitów jesieni. Ciekawy pomysł, świetna obsada, a przede wszystkim bardzo dobry pilot – to wszystko zapowiadało połączenie trzymającego w napięciu thrillera z opowieścią o przemianie osobowościowej z wplecionymi wątkami metafizycznymi. Oczekiwania jednak bardzo rozminęły się z rzeczywistością.
Twórcy "Hand of God" kompletnie nie potrafili wykorzystać mocnych stron swojej historii. Zamiast pogłębić wątki religijne, którymi ich serial wyróżniał się na tle konkurencji, odsunęli je na drugi plan, serwując nam mocno schematyczną mieszankę kryminału z political fiction. Finał historii łatwo było przewidzieć, a napięcie zniknęło, zanim zdążyliśmy je dobrze poczuć. Nudny główny wątek uzupełniały irytujące poboczne, które albo nie wnosiły kompletnie niczego, albo raziły tandetą. A nawet gdy trafiło się coś ciekawego, jak wątek z młodym kaznodzieją, to obdarto go z wszelkich wyróżniających elementów i pozbawiono sensownej konkluzji.
Największą porażką serialu okazali się jednak bohaterowie, z Pernellem Harrisem na czele. Sędzia doznający religijnego objawienia to przecież postać o ogromnym potencjale, tymczasem scenariusz okrutnie go spłycił. Jasne, że w dziesięciu odcinkach nie da się opowiedzieć o przemianie człowieka w drobiazgowy sposób, ale tutaj dostaliśmy tylko stelaż. W dodatku niezbyt stabilny, bo Harris w swoich przekonaniach był jak chorągiewka, co nie sprzyjało jakiejkolwiek identyfikacji z nim. Szkoda Rona Perlmana, bo mając odpowiedni materiał, mógł stworzyć wielką kreację, a tak jego bohatera wyrzuca się z głowy natychmiast po obejrzeniu.
Zostają w niej natomiast obrazy kilku niezłych scen i niespełnionych oczekiwań. Mało, biorąc pod uwagę, że gdybyśmy tutaj oceniali same piloty, to "Hand of God" prawdopodobnie wylądowałoby na szczycie listy.
Marta Wawrzyn: To chyba jedna z najbardziej bolesnych porażek na tej liście. Po pilocie spodziewaliśmy się może nie nowego "Breaking Bad", ale mocnego, solidnego dramatu na poziomie kablówek. Skończyło się jak się skończyło – po paru dniach od premiery wszyscy zdążyli o "Hand of God" zapomnieć.
Pełna recenzja "Hand of God">>>
"Heroes Reborn"
Michał Kolanko: Zapewne tylko bardzo wierni fani uniwersum "Heroes" wyczekiwali na jego telewizyjny powrót. Wszyscy inni już dawno o tym serialu zapomnieli. Niestety, "Heroes" po znakomitym pierwszym sezonie szybko straciło na jakości.
I powrót też nie wróży niczego dobrego. Po pierwszych dwóch odcinkach stwierdziłem, że nie warto dalej katować się drewnianymi dialogami, nadętą pseudofilozofią, nieciekawymi intrygami i przede wszystkim kiepskim scenariuszem, który składa się z poskładanych na siłę fragmentów.
Nie ma w tych historiach nic oryginalnego. Zwłaszcza wątek nastolatka w szkole średniej był już tak wiele razy pokazywany w filmach i serialach, że nawet jego nadnaturalne zdolności nie mogą zaskoczyć. Nikogo nie obchodzi co dalej z Tommym (Robbie Kay). To samo tyczy się większości historii. Nawet Noah Bennet (Jack Coleman) czy dwójka mścicieli Luke (Zachary Levi) i Joanne (Judith Shekoni) nie ratują obrazu całości.
Na ten serial szkoda po prostu czasu. Zwłaszcza że powrócił już "Arrow" czy "The Flash" – dużo lepsze, ciekawsze i bardziej wciągające produkcje.
Marta Wawrzyn: Nigdy nie byłam wielką fanką "Heroes", ale pamiętam do dziś stare postacie. To była świetna, wyrazista ekipa, która potrafiła przenosić góry. Nowi już tacy nie są – to po prostu nudna zgraja, poskładana z wszelkich możliwych popkulturowych klisz. "Heroes Reborn" ma ten problem co wiele serialowych reaktywacji – nie oferuje niczego świeżego, a świat zasiedlony niegdyś przez świetnych bohaterów zamienia na coś niby bardzo podobnego, ale tak naprawdę znacznie gorszego. Z nowych twarzy tylko Zachary Levi daje radę, pozostałych równie dobrze mogłoby nie być. Najgorszy z tego wszystkiego jest z kolei wątek z Tokio – tak bzdurny, że głowa mała.
Szefowie amerykańskich stacji chyba ostatnio powariowali – myślą, że wystarczy reanimować jakiegokolwiek serialowego trupa o nazwie, którą ludzie pamiętają, aby mieć hit. Przypadek "Heroes Reborn" pokazuje, że to myślenie nie prowadzi donikąd. Minęły zaledwie dwa tygodnie od premiery, a o serialu nikt już nie pamięta. Tak samo będzie z nową "Xeną" i całą resztą podobnych kwiatków.
Pełna recenzja "Heroes Reborn">>>
"Life in Pieces"
Marta Wawrzyn: "Life in Pieces" to serial w stylu "Modern Family", który jest kręcony jedną kamerą i próbuje zgrywać coś ambitniejszego niż przeciętny sitcom CBS. Pilot dawał nadzieję, że coś z tego wyjdzie – podobał mi się pomysł z prezentowaniem czterech krótkich historii z życia rodzinnego, a przede wszystkim kupiono mnie obsadą. Grają tu James Brolin, Dianne Wiest, Colin Hanks, Betsy Brandt, Thomas Sadoski, Zoe Lister-Jones, Dan Bakkedahl, Angelique Cabral. Czyli całkiem fajna plejada telewizyjnych gwiazd, znanych z wielu innych produkcji.
Po trzech odcinkach stwierdzam, że wszyscy ci fantastyczni ludzie nie mają tu czego grać. Opowiadane historie są przeciętne, a na dodatek w serialu dominuje toporny humor dotyczący szeroko pojętej sfery seksualnej. I to właśnie brak fajnych żartów kładzie "Life in Pieces". Podobieństwo do "Modern Family" dałoby się przeżyć, bo w obsadzie szybko pojawia się chemia i w zasadzie już w pilocie wszyscy stanowią fajną ekipę. Ale żenujących gagów oglądać co tydzień nie zamierzam. Dlatego żegnam się już z komedią CBS – i jestem pewna, że nie przetrwa ona więcej niż jednego sezonu.
Pełna recenzja "Life in Pieces">>>
"Limitless"
Bartosz Wieremiej: Nie podobał mi się pilot "Limitless" lub inaczej – nie wywołał praktycznie żadnej silnej reakcji. Był sobie i miał odrobinę niewykorzystanego potencjału, choć na zbawianie serialowego świata nie zanosiło się nawet w najlepszym wypadku.
Kolejne tygodnie udowodniły, że o ile o temat wybawiania kogokolwiek od czegokolwiek w ogóle nie istnieje, to serial CBS może stać się produkcją, która sprawia widzom dostatecznie dużo przyjemności, aby zapewnić sobie spokojny byt w ramówce. Briana Fincha (Jake McDorman) da się lubić, a jego wyczyny w trakcie bycia na NZT są coraz ciekawsze. Zresztą najlepiej wypadają fragmenty, w których FBI nie pozwala mu czegoś zrobić. Na marginesie, komu podobał się "kiepski" film o Marcu Ramosie?
Mam więc nadzieję, że w kolejnych tygodniach bohaterom trafią się ciekawe sprawy, a senator Morra wspominany będzie dostatecznie często, aby Finch chodził nieco zestresowany.
Marta Wawrzyn: Ja zdecydowanie nie zamierzam męczyć tej CBS-owskiej sieczki dalej – choćby dlatego, że żyjemy w złotej erze telewizji i naprawdę jest co oglądać, a "Limitless" nie oferuje kompletnie nic. Nijaki chłopaczek udający głównego bohatera, tysiąc bezsensownych wydarzeń na minutę i na dodatek jeszcze ta łopatologia wylewająca się z ekranu potężnym strumieniem. Takim serialom mówię zdecydowane "nie". Nawet jeśli pojawia się w nich raz na ileś odcinków Bradley Cooper.
"Minority Report"
Bartosz Wieremiej: Od kilku tygodni "Minority Report" regularnie pokazuje, że nie ma ograniczeń, jeśli chodzi o tworzenie złych seriali. Wystarczy odrobina samozaparcia i kilku scenarzystów, którzy spartaczą nawet najprostszy dialog.
Nie mogę uwierzyć, że udało się stworzyć coś tak nienadającego się do oglądania. Twórcy niby dorzucają nowe elementy, ale to nagromadzenie złych pomysłów i wątków nie trzyma się kupy. Próbuje się wzbogacać kartonowych bohaterów, ale w ich motywacjach widoczne są tak fundamentalne dziury, że trudno przyjąć, iż ktokolwiek tym steruje. Przykładowo braterskie relacje Dasha (Stark Sands) i Arthura (Nick Zano) bardzo szybko zbliżają się do punktu, w którym nie tylko "źli ludzie" ale również widzowie będą chcieli wrzucić ich do basenu i podłączyć im łepetyny do rozmaitych maszyn i aparatów.
Jasne, wprowadzono Hawk-Eye – nowy, bardzo opresyjny, system zapobiegania zbrodni. Jasne, Agatha (Laura Regan) już nie tylko jęczy i napomina, ale też zabrała się do roboty. Oczywiście, detektyw Vega (Meagan Good) miewa swoje momenty, a niektóre obrazki z miasta przyszłości są bardzo ładne. Jednak najzupełniej poważnie, serial ten jest tak wadliwy, że po prostu powinien wylecieć z ramówki, i to bardzo, bardzo szybko.
Marta Wawrzyn: Podziwiam kolegę piętro wyżej, że wciąż to męczy. Z mojej ramówki ten serial wypadł już po pilocie, bo oto z mocnej, mrocznej historii ktoś postanowił zrobić kolorową bzdurkę. Taki totalny plastik fantastik. Najbardziej mi szkoda Meagan Goode, która biega w obcisłych wdziankach, bo ktoś ją najwyraźniej uznał za obiekt seksualny – a nie dobrą aktorkę, którą jest. "Minority Report" to fabularna bieda z nędzą, tacy aktorzy jak ona powinni trzymać się od tego z daleka.
Tylko patrzenie co tydzień, jak wyniki oglądalności tego okropieństwa zmierzają w kierunku zera, wciąż jeszcze mnie bawi. A ponieważ FOX postanowił wyemitować aż 10 odcinków (co i tak oznacza obcięcie początkowego zamówienia), ta agonia będzie jeszcze trwała. Ilu widzów przypadkiem włączy telewizor w kolejnych tygodniach i czy się uda zejść poniżej miliona? Emocje rosną…
Pełna recenzja "Minority Report">>>
"Moonbeam City"
Mateusz Piesowicz: Piękna wizualnie, inspirowana twórczością Patricka Nagela animacja okazała się przykrywką dla żenującej komedyjki, w której króluje dowcip na poziomie gimnazjalnym. Poza atrakcjami dla oka (i ucha, w czołówce słychać Night Club) serial Comedy Central nie ma kompletnie nic do zaoferowania.
Główny bohater jest nadętym bucem, do którego trudno żywić chociaż gram sympatii, a drugi plan wypełniają stereotypowe figury, pozbawione jakichkolwiek indywidualnych rysów. Wiele można by "Moonbeam City" wybaczyć, gdyby chociaż było śmieszne. Niestety zamiast kpiny z konwencji czy choćby banalnego wyśmiania stereotypów otrzymujemy pozbawioną sensu fabułę wypełnioną nędznymi żartami. Porażka na całej linii.
Marta Wawrzyn: Wielka szkoda, bo animacja rzeczywiście wygląda super, a Roba Lowe'a – który tej jesieni gra, w czym tylko może – zawsze fajnie posłuchać. Niestety, po 20 minutach żenujących żartów po prostu spasowałam i wydaje mi się, że już do tej produkcji nie wrócę. Jeżeli w ogóle ona przetrwa.
Pełna recenzja "Moonbeam City">>>
"Quantico"
Bartosz Wieremiej: "Quantico" to serial, który po prostu mnie zagiął. Piszę o tym otwarcie, mimo że nie cierpię słowa "zagiął". Wciąż próbuje zresztą zrozumieć, dlaczego to oglądam i czemu nie czuję potrzeby, aby kompletnie zjechać nowy projekt Josha Safrana.
To niezwykłe, jak wiele absurdów uchodzi "Quantico" na sucho, bo szczerze mówiąc po dwóch odcinkach trudno je nawet zliczyć. Z drugiej strony udało się zebrać naprawdę przyzwoitą obsadę, a Priyanka Chopra sprawdza się w głównej roli. Obserwowanie procesu szkolenia naszych kadetów czy rekrutów też ma swój urok.
No dobrze, jest też jeszcze jedno określenia, którego mógłbym użyć w zastępstwie nieszczęsnego "zagiął". Skołował mnie ten serial i nie wiem nawet, jak to się stało.
Marta Wawrzyn: Złośliwi mówią, że "Quantico" to najmniej zły ze złych seriali pokazanych przez amerykańską telewizję we wrześniu. I coś w tym jest. Dopóki nie wyłączymy myślenia, to musi być rozczarowujące – niby to serial o FBI, a tu tyle bzdur! Tyle że to w zasadzie nie są bzdury, a bzdurki – urocze, lekkie i potraktowane nie do końca na poważnie. Bo ten serial to typowe guilty pleasure, nie żaden poważny dramat o terroryzmie.
A przy tym warto podkreślić, że "Quantico" jest w jakimś sensie przemyślane, a do tego dobrze zrealizowane i naprawdę fajnie zagrane. Priyanka Chopra to ktoś więcej niż "śliczna pani, która ucieka", a i reszta obsady daje radę. W serialu mnóstwo się dzieje, narracja jest zgrabnie prowadzona na dwóch płaszczyznach czasowych, a bohaterów z miejsca da się lubić. To, że szacowna Akademia FBI mocno przypomina szkołę średnią tudzież letni obóz, też w gruncie rzeczy jest fajne. Czegoś takiego jeszcze nie było i ja to mogę zaakceptować pod pewnymi warunkami.
Widać, że Safran inspirował się produkcjami Shondalandu, a zwłaszcza "Sposobem na morderstwo" – ach, te wszystkie twisty! – ale jednocześnie stworzył coś swojego. Serial, który radośnie łączy różne, wydawałoby się, kompletnie niepasujące do siebie konwencje – jak produkcje w stylu "Homeland", opery mydlane i dramaty młodzieżowe. Po dwóch odcinkach wciąż jestem na tak i wciąż mnie to strasznie wkręca. Nie wiem, co będzie dalej, ale na razie jest zaskakująco nieźle.
"Rosewood"
Andrzej Mandel: "Rosewood" to serial o ekscentrycznym patologu (to już było w różnych formach), który ma swoje specjalne stosunki ze śmiercią (było), ma specyficzny charakter (było) i parę innych cech, które też już się pojawiały w innych serialach. Tak słabego serialu nie oglądałem już dawno, a oglądam głównie słabe seriale, bo takie lubię. "Rosewood" ma jednak tak niski poziom, że puka w dno od spodu – poczynając od koncepcji prywatnego patologa na kompletnym braku chemii między obsadą kończąc. Pomiędzy tym wszystkim znajduje się wypakowanie przybytku Rosewooda licznymi, bezsensownymi (ale lśniącymi) monitorami.
Gdyby jeszcze chociaż zagadki kryminalne trzymały jakiś poziom, to może byłby to serial, który dałoby się oglądać. Niestety, tu twórcy tego czegoś również nie dali rady i jest po prostu nudno. Najlepiej więc trzymać się od "Rosewood" z daleka i czekać, aż ktoś wreszcie zastąpi to czymś lepszym w ramówce.
Marta Wawrzyn: Najgorsza rzecz, jaką widziałam tej jesieni, a widziałam prawie same złe rzeczy. Co mogło pójść nie tak, to poszło nie tak. Główny bohater jest okropny, irytujący i strasznie stereotypowy w całej tej swojej, haha!, oryginalności. Jego relacja z panią policjantką to jakieś kpiny. Sposób, w jaki w pilocie odkrywane są kolejne wielkie sekrety ich obojga – takie że gdyby to był serial z kablówki, starczyłoby na dwa sezony! – woła o pomstę do nieba. Do tego dochodzi muzyka rodem z wiejskiej dyskoteki, absurdalne laboratorium pana patologa, feeria kolorów, idiotyczne żarty – straszne, straszne, wszystko straszne!
A wiecie, co jest najstraszniejsze? Że toto wciąż się jakoś trzyma w ramówce FOX-a i właśnie dostało zamówienie na dodatkowe scenariusze. Ech, ci Amerykanie…
"Scream Queens"
Mateusz Piesowicz: O tym serialu napisaliśmy już chyba wszystko, ale powtórzmy jeszcze raz – to koszmarne połączenie horroru i teen movie nie posiada praktycznie żadnych atutów. Tam, gdzie powinno straszyć – wywołuje wzruszenie ramion, a tam, gdzie śmieszyć – uśmiech politowania.
Dla mnie to największe rozczarowanie jesieni, bo jednak produkcje Murphy'ego, choć miały swoje wzloty i upadki, zawsze prezentowały chociaż przyzwoity poziom. Tutaj do niego wiele brakuje.
Marta Wawrzyn: Nad "Scream Queens" chyba pastwimy się tej jesieni najbardziej, bo to rzeczywiście najgorsze rozczarowanie. Serial wyglądał jak coś, czego Murphy nie mógł schrzanić – w końcu połączył tutaj zabawę wszystkimi swoimi ulubionymi zabawkami. Kompletnie absurdalne połączenie "Glee" i "American Horror Story" w cukierkowym wydaniu przed premierą wydawało mi się naprawdę fajnym pomysłem. A tu taka nuda! I tak mało absurdu w tym absurdzie.
Najgorsze jest to, że "Scream Queens" usypia, nie klei się, za nic nie wciąga i przez większość czasu sprawia wrażenie wymuszonego. Bohaterów nie polubiłam – a wciąż to oglądam, w nadziei sama nie wiem na co – fabuła mnie nie wkręciła ani troszkę, zołzowata Emma Roberts spowszedniała, a dialogi bywają świetne, ale jednak daleko im choćby do "Glee". Serial zabija brak z jednej strony suspensu, a z drugiej strony sytuacji, które można by rzeczywiście uznać za komiczne. Krótko mówiąc, serial jest tak zły, że aż dawno u nas niewidziana Marta R. na moment wróciła, by go skrytykować. A jak wiecie, dziewczyna ma naprawdę dużą słabość do Murphy'ego.
Pełna recenzja "Scream Queens">>>
"The Bastard Executioner"
Marta Wawrzyn: Teraz każda telewizja chce mieć własną "Grę o tron" i oto efekty. Niskobudżetowe okropieństwo, w którym nic się nie klei, bo fabuła służy tylko temu, żeby można było kogoś kropnąć z wyjątkowym okrucieństwem. "The Bastard Executioner" jest porażką pod każdym względem, tym boleśniejszą, że stoi za nią Kurt Sutter, a w obsadzie znajduje się jego wspaniała żona Katey Sagal.
Niestety, ale twórca "Synów Anarchii" tym razem spłodził stworzył kiczowatą, bezjajeczną, nieoglądalną papkę, która nie ma prawa przypaść do gustu nikomu, nawet miłośnikom bezsensownego ciachania wszystkiego mieczem. "The Bastard Executioner" jest tani, tandetny, źle napisany, fatalnie zrealizowany i okropnie zagrany. Tu specjalne ukłony dla Stephena Moyera, ale nie tylko. Przede wszystkim kariera aktora, który gra główną rolę i jest w tym wyjątkowo fatalny – wybaczcie, nie chce mi się nawet zapamiętać nazwiska – skończyła się równie szybko, co zaczęła.
Nie wiem, kto w FX to zatwierdził – czegoś tak złego ta stacja nie miała chyba jeszcze nigdy. Fatalne wyniki oglądalności mówią same za siebie.
Pełna recenzja "The Bastard Executioner">>>
"The Grinder"
Mateusz Piesowicz: Niewielu sądziło, że to może wypalić. Wszak pomysł, by z telewizyjnego prawnika zrobić prawdziwego, był karkołomny – sami pomyślcie, jak byście zareagowali na wieść, że Julianna Margulies otworzyła kancelarię? A jednak to szaleństwo zdało egzamin.
Na poziomie stoi tu zarówno scenariusz, który inteligentnie wykpiwa proceduralne schematy, jak i wykonanie (ach, ta podniosła muzyka w dramatycznych momentach). Ponadto "The Grinder" posiada wielki atut w postaci Roba Lowe'a, który jest niekwestionowanym królem tej jesieni, bo to już trzecia produkcja z jego udziałem. W roli Deana Sandersona odnajduje się świetnie, puszczając do widzów oko i z dystansem podchodząc do własnego wizerunku. A reszta obsady wcale nie jest gorsza, co więcej, od drugiego odcinka dołącza Natalie Morales. Nie wiem, jak długo ten format będzie działał, ale póki co jest bardzo dobrze.
Marta Wawrzyn: Gdyby kancelarię otworzył Josh Charles, to by było coś! A "The Grinder" rzeczywiście wypada nieźle, zwłaszcza na tle całej reszty. Ma fajny pomysł na siebie, nieźle napisane gagi i rewelacyjną obsadę. Rob Lowe i Fred Savage naraz to po prostu spełnienie marzeń. Przy czym faktem jest, że Savage gra tutaj mniej spektakularną rolę (ale robi to świetnie, zwłaszcza w 2. odcinku, kiedy jego bohater orientuje się, jak można sterować Deanem), wymiata przede wszystkim Lowe, który ostro kpi i z własnego wizerunku, i ze schematów znanych z seriali o prawnikach. Nie sądziłam, że tak przerysowana postać, postawiona w tak niecodziennej sytuacji, się sprawdzi – a jednak! I jest to zasługa nie tylko dobrego scenariusza, ale też idealnie dobranego aktora. Rob Lowe to dla mnie komediowy król tej jesieni.
I tylko szkoda, że "The Grinder" w zasadzie już jest serialem skasowanym. Nie dlatego, że jest zły, a dlatego, że wtorkowe komedie FOX-a sobie nie radzą w ramówce, niezależnie od tego, jakie mają tytuły. A skoro "New Girl" wciąż wypada lepiej od nowości, stacja nie ma powodu inwestować ani w "The Grinder", ani w "Grandfathered". Wielka szkoda – ale te odcinki, które powstaną, na pewno obejrzę.
Pełna recenzja "The Grinder">>>
"The Muppets"
Andrzej Mandel: Dopiero moment, w którym obejrzałem "Muppety" w nowej formule uświadomił mi, jak bardzo brakowało mi dwóch starych zgredów. Kermita i Piggy oczywiście też. Nowa, paradokumentalna formuła bardzo dobrze służy "Muppetom", dowcipy są raczej dobre (może ze dwa słabsze), a niektóre pomysły tradycyjnie dla "Muppetów" rozkosznie absurdalne. To nadal jest inteligentny humor, jak lata temu, tylko teraz mam szansę go zrozumieć na bieżąco – dawne "Muppety" oglądałem jako dziecko i naprawdę niewiele rozumiałem…
Miss Piggy i Kermit są rewelacyjni, ale w pierwszym odcinku najbardziej przemówił do mnie Fozzie i jego problemy z rodzicami dziewczyny. Dialog o tym, skąd miś bierze łososia (głównie z Costco) był naprawdę przedni. Takich nowości chcę więcej!
Mateusz Piesowicz: Tytuł najsympatyczniejszego serialu jesieni mamy już zaklepany. Powrót Muppetów w nowym wcieleniu budził równie dużo oczekiwań, co wątpliwości, ale chyba nikt nie spodziewał się, że odkurzenie postaci obecnych w telewizji od kilku dekad wypadnie tak świeżo.
Chociaż nie wszystko gra tu idealnie, a niektóre wątki wypadają lepiej od innych, to całość sama się ogląda. W dodatku świetnie rozłożono akcenty pomiędzy typową rozrywką, a scenami autentycznie wzruszającymi, lecz pozbawionymi patosu i sztuczności. Wielki plus.
Bartosz Wieremiej: Muppety potrafią sprawić frajdę. Robią to zaskakująco regularnie – za co im chwała w tych trudnych tygodniach pełnych koszmarnych pilotów. Dzięki ci, o wspaniały Kermicie, za bycie tak dobrym producentem i za posiadanie kubka, który tylko o tym zaświadcza.
W zasadzie podobał mi się każdy z dotychczas wyemitowanych odcinków. Doceniam, że znajduje się dobre sposoby na włączenie w akcję danego odcinka muzyków, aktorów, prezenterów itp., jak np. Josha Grobana w "Hostile Makeover" czy Christiny Applegate w "Bear Left Then Bear Write". Cieszą mnie te krótkie chwile samoświadomości, np. kiedy wspomina się wprost, że "Up Late with Miss Piggy" jest obecnie jedynym wieczornym talk show prowadzonym przez kobietę.
A właśnie, Miss Piggy w kajdankach – kto by pomyślał…
Marta Wawrzyn: I ja do tych zachwytów dołączam. Dorosłe "The Muppets" to po prostu przyjemne 20 minut – serial lekki, wdzięczny i przyjemny. Autentycznie mnie cieszy oglądanie, jak te kochane pluszaki zachowują się dokładnie tak jak my, czyli chodzą do pracy, piją za dużo kawy, pielęgnują swoje neurozy, zakochują się, randkują, zrywają ze sobą, przeżywają wzloty i upadki. To nie jest nic nowego pod słońcem – a jednak wypada to niesamowicie świeżo, kiedy do tego zwykłego ludzkiego świata wrzuci się bohaterów, których nie spodziewaliśmy się w nim zastać.
I znów wypada tylko pożałować, że Amerykanie nie pokochali "Muppetów" tak jak my. Oglądalność z odcinka na odcinek niestety spada, a zarówno krytycy, jak i widzowie narzekają już na sam pomysł, żeby przenieść muppety do dorosłego świata. Szkoda, wielka szkoda. Zwłaszcza że takie odcinki jak ten o przyjaźni Kermita i Fozziego można spokojnie oglądać z dziećmi.
Pełna recenzja "The Muppets">>>
"The Player"
Bartosz Wieremiej: "The Player" to produkcja, w której bohaterowie starają się być tajemniczy i poważni, a wbrew wszystkim intencjom w znacznej większości sytuacji wypadają komicznie. Taki Mr. Johnson (Wesley Snipes) to już zupełnie karykaturalna postać – od najdrobniejszych manieryzmów po wszystko, co mówi i robi.
I nie mogę zrozumieć, dlaczego twórcy serialu nie zdecydowali się przerobić swojego dzieła na komedię. Już teraz zebrali taką kolekcję drewnianych bohaterów, że dałoby się z nich zbudować scenę lub chociaż podest, na którym można by wystawić niejeden skecz. Najzupełniej serio traktują też tak absurdalne zajęcia, jak skoki z samolotów bez spadochronów. Naprawdę chcę poznać geniusza, który doszedł do wniosku, że 2015 roku coś takiego sprawdzi się bez podkreślenia absurdalności tego zdarzenia.
O ile więc nie tęsknicie za telewizyjną zamierzchłą przeszłością, nie zabierajcie się za "The Player". Inaczej każda minuta produkcji NBC strasznie was zdenerwuje.
Mateusz Piesowicz: Obejrzałem pierwszy odcinek – biegali i strzelali bez sensu. Nie wiem za bardzo po co, ale obejrzałem też drugi – biegali i strzelali nawet więcej niż poprzednio, ale moja odporność na głupie pomysły skończyła się dopiero podczas skoku z samolotu bez spadochronu. Pasuję.
Marta Wawrzyn: Dalsze oglądanie tego to byłaby kompletna strata czasu – nie dość że serial jest koszmarny, to jeszcze jego oglądalność z tygodnia na tydzień coraz bardziej dąży w kierunku zera. Za chwilę to skasują, a mnie nawet Wesleya Snipesa nie będzie szkoda, bo przecież mógł przeczytać scenariusz, zanim się w to zaangażował.
Pełna recenzja "The Player">>>
"You, Me and the Apocalypse"
Mateusz Piesowicz: Zastanawia mnie, czym kierowało się szefostwo NBC, przesuwając tę premierę na midseason. Bo na pewno nie jakością konkurencyjnych seriali. Na nasze szczęście brytyjskie Sky 1 wykazało się większą inteligencją, dzięki czemu już teraz możemy się cieszyć tym komediodramatem łączącym w sobie najlepsze cechy opowieści o zagładzie z absurdalnym poczuciem humoru.
Historia jest bardzo zróżnicowana i prowadzi nas od Watykanu, przez Biały Dom, aż po więzienie dla kobiet w Nowym Meksyku, by zamknąć wszystkie wątki w schronie pod Slough, na chwilę przed końcem świata. Robi to jednak z takim wyczuciem, że trudno dopatrzeć się tu słabych punktów.
Ironiczny i podlany sporą dawką absurdu brytyjski humor miesza się zgrabnie z bardziej dramatycznymi momentami, sprawiając, że całość jest cudownie lekka i przyjemna, ale daje również do myślenia. Obrazu dopełnia świetna obsada z Robem Lowe, jako watykańskim bad boyem na czele. Jeśli utrzyma taki poziom do samego końca, to może być jeden z najlepszych seriali całego roku.
Marta Wawrzyn: Na pewno "You, Me and the Apocalypse" to najlepszy serial na tej liście, wyprzedzający wszystko inne o dobrych kilka długości. I to wcale nie jakiś niesamowicie wybitny, a po prostu fajnie napisany, dobrze zagrany, z pomysłem na siebie, inteligentnymi dialogami i z fabułą, która jest po coś. Czyli łączący w sobie wszystko to, czego kompletnie nie widać w amerykańskich premierach z tej jesieni.
Mimo że temat apokalipsy, również na wesoło, był wałkowany wiele razy w popkulturze, tutaj rzeczywiście udało się stworzyć coś własnego. To znaczy absurdalny światek zasiedlony przez świetną zgraję bohaterów, wśród których jest wspomniany nietypowy ksiądz grany z fantazją przez Roba Lowe'a, nudny menedżer z banku, który dowiaduje się, że ma brata bliźniaka, czy też neonazistka ze swastyką na czole, w której na pierwszy rzut oka raczej nie rozpoznacie Megan Mullally.
To naprawdę niesamowite, że Brytyjczycy potrafią robić takie seriale ot tak, niemal od niechcenia. Nie mam pojęcia, jakie plany wobec "You, Me and the Apocalypse" ma NBC, i szczerze mówiąc średnio mnie to obchodzi. Publika tej stacji i tak nie kupi takiej dawki absurdu, bo woli rzeczy w stylu "Blindspot". Ważne, żeby brytyjska telewizja była w stanie to dalej kontynuować. Bo dziesięć odcinków na pokazanie wszystkiego, co się wydarzy przed końcem świata, to zdecydowanie za mało.