Kity tygodnia: "Scream Queens", "AHS: Hotel"
Redakcja
11 października 2015, 14:38
"Scream Queens" – sezon 1, odcinek 4 ("Haunted House")
Mateusz Piesowicz: Cotygodniowe umieszczanie "Scream Queens" wśród kitów zaczyna się już robić nudne, ale co poradzić, skoro twórcy uparcie nie chcą nadać swojemu serialowi ani krzty charakteru. Tym razem jednak z zaskoczeniem przyznaję, że wyszły im dwie rzeczy – początkowy skecz wyśmiewający Taylor Swift i feministyczna scena w stołówce. Razem jakieś pięć minut. Patrząc optymistycznie, w tym tempie do końca sezonu skompletujemy jeden udany odcinek.
Inna sprawa, że do końca na pewno nie dotrwam, o ile nie wydarzy się jakiś cud. Poza wspomnianymi momentami cała reszta odcinka była taka jak zawsze. W najlepszym razie nudna, a w najgorszym irytująca lub – uwaga, to coś nowego! – po prostu niesmaczna. Wybaczcie, ale nie umiem skomentować sceny z Chadem Radwellem na cmentarzu – no przepraszam bardzo, ale co to właściwie miało być?!
Marta Wawrzyn: Feministyczna scena w stołówce rzeczywiście była rewelacyjna – chyba najlepsza w całym serialu – ale problem polega na tym, że niemal ją przegapiłam, bo akurat się zdrzemnęłam. Reszty odcinka w zasadzie nie pamiętam – yyy, niech zgadnę, znów latali bez sensu i piszczeli? Tym razem po jakimś absurdalnie głupim nawiedzonym domu, bo to logiczne, że kiedy po kampusie grasuje morderca, studenci potrzebują, aby ich jeszcze trochę postraszyć.
Chad Radwell rzeczywiście był dość ohydny. Wydaje mi się, że w tym sezonie Murphy w ogóle postanowił przerzucić z absurdalnych zabaw popkulturą na odważniejsze epatowanie obrzydliwościami. O czym będzie jeszcze za chwilę.
"American Horror Story: Hotel" – sezon 5, odcinek 1 ("Checking In")
Marta Wawrzyn: Niektórych z Was nigdy nie przekonam, że to jest złe, i nie mam zresztą takiego zamiaru. Z pewnością istnieje jakiś wszechświat, który "American Horror Story: Hotel" zaakceptuje i będzie się przy tym dobrze bawił. Bo to taki długi, kolorowy teledysk czy też spektakl, stworzony po to, by oszałamiać, zadziwiać i przede wszystkim chyba szokować. Na dodatek w rewelacyjnej obsadzie, z Lady Gagą, która gra kompletnie pokręconą wersję samej siebie.
Problem w tym, że kiedy już pokazano mi wszystkie postacie i zapoznano z atmosferą, będącą mieszanką taniego horroru i hollywoodzkiego kiczu, nie mogłam nie zapytać: no dobrze, ale o co tak właściwie w tym chodzi? Odpowiedź brzmi: o nic. Fabuła w "American Horror Story: Hotel" praktycznie nie istnieje, to tylko zlepek oderwanych od siebie scen, czasem śmiertelnie nudnych (jak historia nieszczęsnego policjanta), czasem kompletnie odjechanych lub/i szokujących (Max Greenfield i dziwne dildo, seks w czworokącie itp.), a czasem po prostu niepotrzebnych (turystki ze Szwecji biegające bez sensu po ekranie).
I choć pewnie zerknę jeszcze z ciekawości na kolejny odcinek, nie wydaje mi się, żebym miała zagościć w tym hotelu na dłużej. Ryan Murphy bawi się kiczem i nawiązaniami do popkultury, a razem z nim bawi się cała obsada. Ja tymczasem zwyczajnie się nudzę, kiedy w serialu nie ma porządnie napisanej intrygi. Długie teledyski może i czasem są fajne, ale nie nazywajmy tego serialem. Byle jaka scena z pierwszych sezonów "True Blood" bije "American Horror Story: Hotel" na głowę – bo tam i o coś chodziło, i twórcy nie bali się rzeczywiście iść na całość. Dzieło Murphy'ego jest puste, nijakie i na dokładkę pozbawione choć odrobiny jakże potrzebnej autoironii.
Wydaje mi się, że temu panu przydałoby się kilka lat odpoczynku. Parę lat temu wszystko, co robił, było świetne. Teraz już tylko parodiuje sam siebie.