"Ash vs Evil Dead" (1×01): Niezbyt martwe zło
Mateusz Piesowicz
2 listopada 2015, 20:04
Spośród wszystkich jesiennych premier ta wyglądała najbardziej karkołomnie. Próba wskrzeszenia kampowego hitu sprzed lat wydawała się skazana na porażkę i odesłanie na śmietnik historii, gdzie spoczywał już zresztą jego bohater. Nic bardziej mylnego! Ash ma się świetnie, czego nie można powiedzieć o tym, co stoi mu na drodze. Spoilery!
Spośród wszystkich jesiennych premier ta wyglądała najbardziej karkołomnie. Próba wskrzeszenia kampowego hitu sprzed lat wydawała się skazana na porażkę i odesłanie na śmietnik historii, gdzie spoczywał już zresztą jego bohater. Nic bardziej mylnego! Ash ma się świetnie, czego nie można powiedzieć o tym, co stoi mu na drodze. Spoilery!
"Ash vs Evil Dead" od stacji Starz to jedna z tych przyjemnych niespodzianek, które zdarzają się czasem, gdy zasiadam przed ekranem, nie spodziewając się niczego dobrego. Serial będący kontynuacją filmowej trylogii o "Martwym źle" (również "Armii ciemności", choć z powodów prawnych nie ma do niej bezpośrednich odniesień) okazał się bardzo przyjemną, bezpretensjonalną rozrywką, która zdaje sobie sprawę ze swoich słabości i potrafi je przekuć w mocne strony.
Zacząć należy jednak od tego, że przygody Asha Williamsa są skierowane praktycznie tylko do fanów oryginalnych filmów (nie wliczając zupełnie oddzielnego remake'u sprzed dwóch lat). Bez ich znajomości, a najlepiej zrozumienia ich kultowego statusu, oglądanie serialu, choć ciągle zapewnia solidną rozrywkę, traci jednak sporo na swej wartości. Wszystko przez to, że "Ash vs Evil Dead" jest nie tyle nową produkcją osadzoną w tym samym świecie, co swoistym hołdem dla oryginału, złożonym przez samych twórców. A nawet dokładnie tych samych, bo wśród producentów znaleźli się Sam i Ivan Raimi, Craig DiGregorio oraz Rob Tapert.
Niekwestionowaną gwiazdą i najważniejszym powodem, dla którego warto zerknąć na "Ash vs Evil Dead" jest jednak Bruce Campbell. Powracający po latach do swojej najsłynniejszej roli aktor sprawia, że momentalnie zakochujemy się w jego bohaterze. Bo jak tu nie uwielbiać jednorękiego faceta w średnim wieku wciskającego się w gorset i popijającego sok z kartonika w rytmie "Space Truckin'"? Choć od czasu gdy po raz ostatni wcielał się w tę postać minęły 23 lata, Campbell wygląda, jakby w tym czasie nie robił niczego innego. Być może wypada nawet lepiej niż dawniej. I nie zmienia tego ani fakt, że wyhodował solidne brzuszysko, ani że trochę się postarzał. Nadal jest tym samym facetem, który z równą gracją podbija kobiece serca, co ścina demonie głowy. A ku temu drugiemu jest znów potrzeba, bo po trzech dekadach nieobecności, Zło znów dało o sobie znać.
W czym zresztą Ash miał solidny udział, bo będąc na haju wypowiedział słowa z "pewnej książki oprawionej ludzką skórą i napisanej krwią". Chcąc nie chcąc, nasz bohater musi więc ponownie stanąć do boju uzbrojony w strzelbę, piłę mechaniczną i cięte bon moty, by z pomocą przyjaciół rozprawić się z piekielnymi hordami. To by było na tyle, jeśli chodzi o fabułę, co nie powinno nikogo dziwić. Już sam fakt, że Ashowi dodano towarzystwo w postaci dwójki współpracowników (Ray Santiago i Dana DeLorenzo) jest wystarczający. To rodzaj serialu, w którym wątki poboczne mogą tylko ciążyć na dobrej zabawie. A nie zapominajmy, że jest jeszcze policjantka Amanda Fisher (Jill Marie Jones), która zdążyła się już przekonać, z czym będzie miała do czynienia i której losy niewątpliwie szybko skrzyżują się z Ashem.
Skoro więc historia do najbardziej satysfakcjonujących nie należy, to zalet serialu Starz trzeba szukać gdzie indziej. Mianowicie w pomysłowości i umiejętnościach realizacyjnych twórców. Pierwszy odcinek osobiście wyreżyserował Sam Raimi i to widać na każdym kroku. Należy on bowiem do grona tych reżyserów, których styl można bardzo łatwo rozpoznać, a ponadto Raimi absolutnie nie zamierzał się kryć z tym, że kopiuje samego siebie. Z upodobaniem sięga więc po triki, które doskonale sprawdziły się trzydzieści lat temu, na czele z chaotycznym ruchem kamery i niezwykle charakterystycznym ujęciem point of view, obrazującym nadciągające Zło. Mamy tu więc do czynienia z połączeniem oldskulowego stylu ze świetnymi pomysłami inscenizacyjnymi, co daje naprawdę rewelacyjny efekt.
Twórcy podkreślali, że zależy im na jak najczęstszym wykorzystywaniu praktycznych efektów, co skutkuje tym, że chwilami możemy się poczuć, jakby ktoś nas wsadził do wehikułu czasu i wysłał w lata 80. Krew wylewa się z ekranu strumieniami, do zadawania efektownych ran służy wszystko od nożyczek po jelenie poroże, a demony o pustych oczach wykręcają kręgosłupy i łażą po suficie, jak za najlepszych czasów kina klasy B. Właściwie to największe braki budżetowe wychodzą wtedy, gdy do akcji wkracza komputer, więc lepiej by twórcy trzymali się starych nawyków, nawet jeśli ma to oznaczać używanie przeterminowanego jedzenia do odtworzenia topniejących wnętrzności.
Takie "atrakcje" mogą niektórych zniechęcić do oglądania, ale spokojnie – twórcy "Ash vs Evil Dead" doskonale rozumieją kiczowaty klimat swojej produkcji i traktują ją z wielkim przymrużeniem oka. Choć co wrażliwsi mogą się tu paru rzeczy przestraszyć, to gwarantuję, że chwilę później nawet oni wybuchną gromkim śmiechem. Czy to na widok Asha toczącego śmiertelny pojedynek z lalką (od razu przypomniała się legendarna scena walki z ręką!), czy jego przerysowanego wizerunku macho, czy w końcu samych demonów, które nawet niepozorną staruszkę potrafią przemienić w szatański pomiot.
"Ash vs Evil Dead" udowadnia więc, że niemożliwe praktycznie nie istnieje. Sięgając po mocno wyświechtany materiał źródłowy, udało się stworzyć coś nowego i oddać klimat oryginału, a nawet zgrabnie połączyć dwa niezbyt dopasowane do siebie filmy w jednej historii. Ich fani będą oczywiście zachwyceni, a poszukiwanie drobnych nawiązań będzie dla nich prawdziwą ucztą (jak choćby to, że Ash nadal jeździ tym samym samochodem, co w filmach, wtedy "granym" przez prawdziwe auto Raimiego – ciekawe, czy to nadal ono?). Pozostali mogą się dobrze bawić, ale tylko przy odpowiednim nastawieniu, bo nie można zapominać, że to jednak serial skierowany do specyficznej grupy odbiorców.
Nie zmienia to absolutnie faktu, że "Ash vs Evil Dead" okazał się olbrzymią niespodzianką, a w konsekwencji sporo sobie obiecuję po dalszym ciągu. Zwłaszcza, że w pilocie tylko mignęła nam Lucy Lawless. Nie pozostaje więc już nic, tylko powtórzyć za głównym bohaterem: "Groovy!".