Oceniamy serialowe nowości z października 2015
Redakcja
3 listopada 2015, 23:58
"Ash vs Evil Dead"
Mateusz Piesowicz: Połączenie komedii z horrorem – czy to się może udać? Jeszcze kilka dni temu pomyślałbym o "Scream Queens" i odpowiedział, że zdecydowanie nie. Wtedy jednak nie wiedziałem jeszcze, jaką petardę szykują dla nas Starz do spółki z Samem Raimim. Powrót legendarnego Asha, bohatera filmowej trylogii o "Martwym Źle", wypadł znacznie lepiej, niż się spodziewałem i sprawił, że przez chwilę zatęskniłem za czasami, gdy na ekranach królowało gore w tandetnym wydaniu.
"Ash vs Evil Dead" jest rozrywką w czystym wydaniu. Fabuła stanowi jedynie pretekst do tego, by rewelacyjny Bruce Campbell mógł ponownie zaopatrzyć się w strzelbę i piłę mechaniczną, i tak uzbrojony ruszyć do walki z piekielnymi hordami. Jeden odcinek wystarczył, by po ekranie rozlały się ogromne ilości sztucznej krwi, a części ciała fruwały z jednego kąta w drugi. Poza tym znalazło się też miejsce dla morderczej lalki, jaszczurki o imieniu Eli i nawet Lucy Lawless wpadła na chwilę.
Serial stanowi prawdziwy powrót do przeszłości nie tylko pod względem opowiadanej historii, ale też wykonania. Charakterystyczne ruchy kamery czy praktyczne efekty specjalne sprawiają, że nawet nie gustując w tej, przyznaję, dość specyficznej treści, można docenić trud i precyzję, jaką włożono w powstanie tej produkcji. Jak długo będzie to działać, trudno powiedzieć. Wydaje się, że decyzja stacji o drugim sezonie jeszcze przed premierą jest dość ryzykowna, wszak schemat "Ash zabija demony i krew leje się strumieniami", to raczej nie jest dobry plan na długi scenariusz. Ale póki co nie narzekam, bo bawiłem się pierwszorzędnie.
"Benders"
Marta Wawrzyn: Komedia IFC, której do tej pory nie poświęciliśmy na Serialowej ani jednego akapitu. Prawdę mówiąc, zerknęłam na nią tylko dlatego, że była na liście premier październikowych, i wciąż nie mogę się nadziwić temu, co zobaczyłam. Serial opowiada o amatorskiej drużynie hokejowej, która w ogóle nie potrafi grać, za to specjalizuje się w okropnych żartach.
"Benders" rozpoczyna się od sceny nieudanego seksu – potem się okazuje, że jest ich więcej, główny bohater, Paul (w tej roli Andrew Schulz), i jego żona najwyraźniej mają taką rutynę. Następnie zaczynają się żarty na temat eutanazji własnego dziadka – niesmaczne, nietrafione, niewystarczająco absurdalne, by działały. W 2. odcinku do tego wyjątkowego repertuaru dochodzą jeszcze gagi na temat raka gardła (wiecie, co go powoduje, hehe, he) i Azjatów. A potem przestałam oglądać.
"Benders" nie trafi do nikogo – ani fanów seriali o sporcie, ani miłośników typowych sitcomów, ani tych, którzy preferują ambitniejsze komedie z kablówek. Jest dziwną hybrydą wszystkich tych gatunków – zbyt absurdalną, aby mogła się podobać tym, którzy lubią prosty humor, i zbyt niesmaczną i schematyczną, by polubiły ją osoby gustujące w nietypowych komediach.
"Casual"
Mateusz Piesowicz: Serial, który zaskoczył świetną premierą, a potem rósł z tygodnia na tydzień. Historia dysfunkcyjnej, a jednak tak bardzo normalnej rodzinki to jeden z najlepiej napisanych seriali obyczajowych, jakie miałem przyjemność oglądać. A przynajmniej mógłby takim być, gdyby nie fakt, że jest komedią. Diabelnie inteligentną, często gorzką i trafiającą celnie w najbardziej czułe punkty swoich bohaterów, ale jednak komedią, dającą naprawdę sporo okazji do śmiechu.
Największą zaletą jest jednak to, że humor służy tu czemuś więcej niż tylko wywołaniu uśmiechu na naszych twarzach. Spod tej warstwy widać bowiem, że Alex, Valerie i Laura są ludźmi, którzy pod codziennymi maskami skrywają problemy, jakie zna każdy z nas. Dlatego "Casual" jest tak prawdziwy, a każdy odcinek poza oczywistymi atrakcjami oferuje swoistą sesję terapeutyczną, w której możemy się przejrzeć jak w lustrze.
Tak życiowe podejście w przypadku komedii jest równie rzadko spotykane, co ryzykowne, bo sprawia, że siłą rzeczy czasem muszą się trafić poważniejsze momenty. Twórcy (wśród których znajduje się też Jason Reitman) potrafią jednak wyjść z nich obronną ręką, zawsze dając swoim bohaterom i widzom jakiś, choćby delikatny, promyk nadziei. Może dlatego serial Hulu jest najlepszym polepszaczem humoru, jaki widziałem tej jesieni.
Bartosz Wieremiej: Interesująca, czasem bardzo mądra, komedia, w której bohaterowie ciekawią, niektóre rzeczy przyjemnie się komplikują, a i nie brakuje jakże niezbędnej odrobiny ciepła. Równocześnie serial, który od pierwszych minut po prostu bardzo dobrze się ogląda. Czasem może nawet chciałoby się dorobić pokoju w tej dziwnej chałupie. Serwują tam podobno całkiem przyzwoite śniadania.
Podoba mi się kierunek, w jakim to wszystko zmierza, oraz różnorodne interakcje między poszczególnymi postaciami. Docenić należy również dialogi – to, jak Valerie (Michaela Watkins), Alex (Tommy Dewey) czy Laura (Tara Lynne Barr) rozmawiają tak ze sobą, jak i innymi, jest świetne i raczej niecodzienne. Chciałoby się czasem, aby rozmawiali więcej i dłużej – co rzadko kiedy danej produkcji wychodzi na zdrowie. Niemniej niech gadają i niech ten serial na razie się nie zmienia.
Marta Wawrzyn: Dołączam do zachwytów. "Casual" po kilku pierwszych odcinkach wyrasta na jeden z największych hitów serialowej jesieni. Zgadzam się, że to bardzo inteligentna komedia, która jest w stanie w sobie zmieścić dużo fascynującej zwyczajności, trochę bezpretensjonalnego humoru, a także szczyptę goryczy i odrobinę nadziei na przyszłość.
Najbardziej mnie zachwyca to, że pełno tu rozmów i sytuacji, jakich nie ma w żadnym innym serialu i jakie w żadnym innym serialu by nie wyszły. W "Casual" matka z córką prowadzą swobodne rozmowy o seksie, krótka rozmowa ze striptizerką potrafi doprowadzić bohatera do ważnej życiowej konkluzji, a nieznajomy, który wysłał jednej z bohaterek sprośne zdjęcie, może w okamgnieniu przemienić się w jej terapeutę.
Tak – bardzo dużo żartów kręci się wokół randkowania i sfery seksualnej, ale w przypadku "Casual" to nie jest wada. Serial znakomicie łapie, o co w tym wszystkim chodzi, a jego bohaterów lubi się od pierwszej chwili. Zdecydowanie bym chciała choć chwilę pomieszkać z nimi w tej ich wielkiej chałupie i nawet śniadań podawać by nie musieli. Wystarczyłyby rozmowy.
"Crazy Ex-Girlfriend"
Marta Wawrzyn: Nie porzuciłam "Crazy Ex-Girlfriend" po pilocie, który wywołał u mnie mieszane uczucia, ale i nie polubiłam jej ani trochę bardziej. Rachel Bloom stworzyła komedię, która na pewno ma swój charakter i jest "jakaś". To znaczy jest inteligentna, absurdalna, pełna naturalnego wdzięku i do tego dorzuca jeszcze mroczną nutkę w postaci potencjalnych problemów psychicznych głównej bohaterki – takich prawdziwych i głębokich, a nie sitcomowych.
To serial i nieźle napisany, i fajnie zagrany, i niesamowicie uroczy, zwłaszcza kiedy główna bohaterka zaczyna nagle śpiewać. Nie brak tu trafnych spostrzeżeń na tematy bliskie każdemu, kto jest człowiekiem. I zabawnych puent też nie brak.
Ale nadal uważam, że Rachel przedobrzyła i nie sprzedała dobrze surrealistycznej sytuacji, w której znalazła się jej bohaterka, Rebecca. Nie potrafię zrozumieć całego tego zafiksowania na punkcie faceta z dalekiej przeszłości, który nie ma w sobie kompletnie nic ciekawego, i wiele sytuacji, w które ładuje się Rebecca, wydaje mi się zwyczajnie wymuszonych.
"Crazy Ex-Girlfriend" to dla mnie ciągłe zmagania. Jedna genialna scena, dwie kompletnie nietrafione, przypływ chęci, by pożegnać się z serialem na zawsze – i znów genialna scena. Koniec końców oglądam dalej, ale boję się, że zanim zdążę tę produkcję polubić, CW po prostu ją skasuje. Bo oglądalność niestety nie dopisuje.
"Dr. Ken"
Mateusz Piesowicz: Nie wiem, co mnie podkusiło, żeby rzucić okiem na tego potworka, żywcem wyciągniętego z najciemniejszych zakamarków sitcomowej prehistorii. Absolutne zero zalet. Zamówienie tego czegoś na pełny sezon jest mocnym kandydatem do tytułu największej kompromitacji współczesnej Ameryki.
Bartosz Wieremiej: Nowy serial Kena Jeonga jest jednym z największych koszmarów ostatniego miesiąca, co należy traktować jako ogromne osiągnięcie. Trzeba było rzeczywiście ciężko pracować, aby się znaleźć na prawie samym szczycie listy koszmarów akurat tej jesieni. Tylu pretendentów do tytułu.
Sam pilot był niesamowicie wręcz zły, a kolejne odcinki okazały się niewiele lepsze. Gorsze prawdopodobnie być nie mogły, choć kto wie. Z jakiegoś powodu postawiono na nudne, przewidywalne i ograne tematy, serwując do każdego żartu możliwie banalną puentę.
Dużo rzeczy wydawało się wymuszone, gościnne występy nie bawiły, a poszczególni bohaterowie zwyczajnie nie mieli zbyt wiele do zaoferowania. Zresztą niezależnie od tego, czy na coś się oburzali, czy biegali po pracy przebrani za musztardę. Tak, to ostatnie zdarzyło się naprawdę.
Nie jest więc to serial warty czyjegokolwiek czasu. Liczenie liści na drzewach może sprawić więcej radości – szczególnie jesienią, gdy już prawie wszystkie spadły na ziemię.
Marta Wawrzyn: A najgorsze w tym wszystkim jest to, że Ken Jeong – świetny w "Community" – zrobił to sobie sam. To nie jest tak, że ktoś stworzył tego potworka i kazał mu w nim grać. To serial oparty na prawdziwych doświadczeniach komika, który kiedyś był lekarzem. W co trudno uwierzyć, bo oglądając serial, można odnieść wrażenie, że Jeong ewidentnie nie czuje się najlepiej w roli doktora Kena.
"Jekyll and Hyde"
Bartosz Wieremiej: Za nami ledwie dwa odcinki, a już można mieć serdecznie dosyć produkcji stacji ITV. Niby wygląda to ładnie, jednak wszystko inne w tym serialu jest bardzo, ale to bardzo złe. Scenariuszy pierwszych dwóch odcinków prawdopodobnie nikt nie przeczytał ani nie poprawił. Szczególnie w drugim z nich pełno było bezsensownego gadania i deklamowania swoich intencji.
Po "The Harbinger" i "Mr Hyde" wiadomo także, że aktorzy pewnie przez cały sezon będą raczej drewniani, a nawet po zakończeniu serii chyba nikt nie udzieli satysfakcjonującej odpowiedzi, dla kogo ten serial właściwie powstał. Odnieść można też wrażenie, że na zbytni rozwój postaci za bardzo nie ma co liczyć. Nawet, Sir Roger Bulstrode (Richard E. Grant), którego dało się chwalić po pilocie, we wspomnianym "Mr Hyde" był tak irytujący, że najlepiej, gdyby w następnych odcinkach już nic nie mówił, tylko ograniczył się do prezentowania zawartości swoich piwnic.
W sprzyjających okolicznościach – od razu tych z winem. Te z potworami to i tak jakaś dziwna mieszanka więzienia z przedszkolem.
"Red Oaks"
Bartosz Wieremiej: "Red Oaks" mogło być czymś znacznie ważniejszym i lepszym. Nie jest, nie będzie, da się z tym żyć i można nawet miło spędzić trochę czasu. Zapoznanie się z debiutanckim sezonem produkcji Amazonu nie dostarczy mocniejszych doznań czy materiału do składnych przemyśleń. Trzeba się z tym niestety pogodzić, zanim zabierzemy się do prób docenienia wszystkiego, co zaproponowali nam twórcy.
Red Oaks Country Club to dostatecznie ciekawe miejsce, aby uważnie przyglądać się perypetiom członków i pracowników. David (Craig Roberts) i jego rodzice (Jennifer Grey i Richard Kind) jako trio funkcjonują całkiem nieźle. Getty (Paul Reiser) szczególnie w pierwszej połowie sezonu miał kilka mocnych występów. Są też słoneczne lata 80., które wypadły całkiem uroczo oraz dużo tenisa granego w przyciasnych spodenkach – to ostatnie chyba dla kogoś musi być plusem, nie?
Marta Wawrzyn: Na tle jesiennych premier "Red Oaks" nie wypada najgorzej. Serial ma swój klimat, ma niezłą obsadę, zdarzają się też przyzwoitej jakości żarty czy kompletnie porąbane piosenki rockowe, jak "Sex Flu". Całość jest naprawdę sympatyczna i ogląda się to całkiem przyjemnie, zwłaszcza jeśli lubi się lata 80.
W czym w takim razie problem? Ano w tym, że to nie wystarcza, żeby się przebić. "Red Oaks" nie wytrzymuje konkurencji z najlepszymi serialami tej jesieni i siłą rzeczy wśród nich się gubi. Być może kiedyś dokończę 1. sezon, na razie mam "Casual", "You, Me and the Apocalypse", "Muppety", "Grindera" i dziesiątki innych seriali, lepszych od "Red Oaks".
"River"
Marta Wawrzyn: Dla mnie zdecydowanie najlepszy – no, może obok zupełnie innego "Casual" – serial w tym zestawieniu. Oczywiście od Brytyjczyków. "River" to jeden z tych porządnych kryminałów z Wysp, które mogą poszczycić się, że mają pomysł na siebie – a przede wszystkim na postaci detektywów.
Johna Rivera – którego po 1. sezonie pewnie będziemy mogli postawić w jednym rzędzie z Lutherem i Wallanderem – wyróżnia to, że ma bardzo specyficzne relacje ze zmarłymi. Przybierają one formę halucynacji, z których River zdaje sobie sprawę i które, przynajmniej w pewnym stopniu, potrafi kontrolować. I wypada przy tym bardzo wiarygodnie.
W pierwszym odcinku jego problemy psychiczne, związane w dużej mierze z żałobą po bliskiej koleżance z pracy, zostały ledwie zarysowane, w kolejnych zagłębiamy się w nie coraz bardziej. I dostajemy fascynujący portret człowieka z jednej strony zagubionego i zrezygnowanego, a z drugiej – wstającego każdego dnia z łóżka, żeby po prostu robić swoje. Żeby było ciekawiej, River jest dobry w tym, co robi. Widzi więcej niż inni policjanci i łatwiej przychodzi mu zrozumieć osoby, które los wrzucił za kratki. Jest najbardziej ludzkim z ludzi i prawdopodobnie to czyni go dobrym detektywem.
Stellan Skarsgard jest wyśmienity w głównej roli i w dużej mierze dzięki niemu to działa. Ale warto powiedzieć, że "River" to po prostu dobry brytyjski serial kryminalny, w którym wszystko jest na swoim miejscu. To znaczy mamy klimat, mamy inteligentnie napisany scenariusz, a sprawy rozwiązane w kolejnych odcinkach łączą się ze sobą i nie nudzą. Brytyjczykom po raz kolejny się udało stworzyć serial z jednej strony oparty na znanych schematach, a z drugiej – zupełnie niekonwencjonalny.
Niejako na marginesie muszę napisać, że bardzo też lubię w "Riverze" cytaty – czy to z literatury pięknej, czy to z dzieł filozoficznych – które ciągle pojawiają się, niemalże od niechcenia. Jestem też zachwycona faktem, że River na co dzień widuje marę wiktoriańskiego mordercy Thomasa Creama (w tej roli Eddie Marsan), który potrafi nagle zacząć cytować Voltaire'a albo innych mistrzów. To dość karkołomny pomysł, ale ja naprawdę wierzę, że umysł tego człowieka byłby w stanie coś takiego stworzyć – tak wiarygodnie wypada Stellan Skarsgard jako River!
"Supergirl"
Mateusz Piesowicz: Kuzynka Supermana nie zmieni oblicza telewizji, ba, nie wywróci nawet do góry nogami hierarchii serialowych superherosów, ale oferuje wystarczająco, by w ten nieco już zatęchły świat wnieść trochę świeżości. Gorzej, że póki co prawie cały ciężar tejże spoczywa na ramionach Melissy Benoist, która swoim naturalnym urokiem sprawia, że większość grzechów zostaje twórcom "Supergirl" odpuszczona. Udany casting dźwignią sukcesu.
Mógłbym teraz ponarzekać na masę schematów, wałkowane do znudzenia tajne organizacje, pozbawione charyzmy czarne charaktery, itd., ale w gruncie rzeczy jest to mało istotne. Ci, którzy kupują tutejszy cukierkowy klimat, będą się bawić doskonale i szybko zapomną, że wszystko to już gdzieś widzieli. To dla nich powstała "Supergirl" i twórcy doskonale wiedzą, jak zaspokoić ich oczekiwania. Wprowadzanie innowacji zostawmy lepiej Netfliksowi, od CBS wystarczy mi godzina spędzona bez zaciskania zębów.
Bartosz Wieremiej: Serial, którego pilot sprawia przyjemność. Niby drobnostka, a jednak, szczególnie po ostatnich kilku tygodniach, coś bardzo cennego i ważnego.
"Supergirl" jest produkcją, w której główną bohaterkę da się szybko polubić. Naprawdę dobrze jest choć raz towarzyszyć w przygodach komuś, kto jest szczęśliwy, bo może pomóc. Potrzebuję więcej takich postaci w swojej serialowej diecie. I podoba mi się Melissa Benoist w tej roli – nawet bardzo.
Jasne, do tego, aby "Supergirl" uznać za dobry lub bardzo dobry serial jeszcze długa droga. Co najmniej kilka rzeczy musi zostać poprawione, paru kolejnym przydałoby się nadać jakiś sensowny kierunek. Nie jestem nawet pewien, czy kiedykolwiek do takiego poziomu produkcji CBS uda się dobić. Na razie jednak cieszy mnie, że serial ten pojawił się na antenie i prezentuje się wystarczająco przyzwoicie, aby uzasadnić poświęcenie mu uwagi i czasu.
Marta Wawrzyn: Zgadzam się z przedmówcami: "Supergirl" ma potencjał i zdecydowanie wyróżnia się na plus wśród premier tej jesieni. Melissa Benoist jest w tytułowej roli świetna – świeża i urocza, zaś Calista Flockhart sprawdza się jako jej szefowa. No a poza tym porządna dawka girl power to coś, co zawsze do mnie trafia. Niech więc Kara leci dalej i niech dalej się cieszy, że może i pomagać ludziom, i jednocześnie przeżywać przygody, jakie nie są udziałem śmiertelników.
Jeśli o coś się boję, to przede wszystkim o to, że schematyczne sprawy tygodnia prędzej czy później zneutralizują zalety serialu i sprawią, że jednak go porzucę, jak rok temu "Flasha". Nie wyprzedzajmy jednak rzeczywistości, na razie "Supergirl" sprawia mi sporo radochy i oby tak pozostało.
"The Last Kingdom"
Mateusz Piesowicz: Adaptacja pierwszego tomu "Wojen Wikingów" Bernarda Cornwella okazała się ciekawą propozycją dla fanów historycznych dramatów w średniowiecznej otoczce. Dobrze napisana, solidnie zrealizowana i zaskakująco stonowana w eksponowaniu kobiecych piersi stanowi solidną odmianę względem konkurencji, w której historię ograniczono do krwawych łaźni na przemian z orgiami.
Choć to bardzo klasyczna opowieść o władzy, odwadze i miłości, to na pewno nie można jej zarzucić uciekania w banał. Historia skupia się na Uhtredzie, z pochodzenia Angliku, lecz za młodu porwanym przez Duńczyków, przez nich wychowanym i przesiąkniętym nordycką kulturą. Wątek poszukiwania własnej tożsamości przez bohatera stanowi tu dużą część fabuły i działa całkiem nieźle, zwłaszcza, że grający główną rolę Alexander Dreymon odznacza się niezbędną w tej sytuacji ekranową charyzmą i tworzy wielowymiarową kreację. Jego Uhtred jest człowiekiem pełnym wątpliwości, z każdej strony otoczonym przez zdrajców. Nie wie, czy może ufać ludziom, z którymi niedawno spał pod jednym dachem. Jednocześnie te same rozterki dotyczą jego osoby. Rozdarty między dwa wrogie obozy staje się swego rodzaju człowiekiem znikąd, nie akceptowanym w pełni ani przez jednych, ani drugich.
Indywidualna historia gładko przenika się z tą znacznie większą i nie mija wiele czasu, a Uhtred odnajduje się w samym środku walki o panowanie nad Wyspami Brytyjskimi. A tam, jak to zwykle bywa – spiski, knowania, morderstwa i cała ta polityczna zawierucha. Ważne jednak, że serial nie miesza nadmiernie wątkami, wszystko układając w zgrabną historię, której śledzenie nie przysparza żadnych trudności. Co więcej, w te polityczno-osobowościowe rozterki udaje się jeszcze zgrabnie wpleść wątek miłosny i nadal zachować spójność opowieści. Niby podstawowa rzecz, a jakoś niewielu to potrafi.
Dobrze skonstruowane postaci umieszczone w prostym i wciągającym scenariuszu, do tego garść efektownych scen i mamy serial, który zapewni kilka godzin rozrywki na wysokim poziomie. A jeśli czekacie z niecierpliwością na nowy sezon "Wikingów", to jest rzecz wręcz stworzona dla Was.
"Truth Be Told"
Bartosz Wieremiej: Najgorsza komedia, jaką widziałem w ostatnim miesiącu. Tytuł, który spokojnie można umieścić słowniku gdzieś pomiędzy klęską a katastrofą lub z racji litery alfabetu między tragedią i tandetą. Chciałbym móc czymś pocieszyć najwytrwalszych czytelników i widzów. Niestety odcinek nr 2 był równie koszmarny, jak pilot serialu, więc nawet trudno dodać otuchy przed ewentualnym seansem.
Naprawdę nie spodziewałem się, że 20 minut komedii może człowieka jednocześnie wymęczyć, załamać i zanudzić. Trudno było też przypuszczać, że uda się znaleźć czworo aktorów, którzy nigdy w takiej konfiguracji nie powinni dzielić ze sobą ekranu. Niespodziewane było również nie to, że "Truth Be Told" okazało się nieśmieszne – wiele seriali ma podobny problem – ale jak niezabawne to było.
Zresztą, gdyby zorganizowano drużynowe mistrzostwa świata w opowiadaniu sucharów, odpowiedzialni za ten sitcom spokojnie mogliby powalczyć o najwyższe lokaty.
Marta Wawrzyn: Podziwiam kolegę piętro wyżej, że zdecydował się zobaczyć 2. odcinek, a następnie ów zamiar spełnił. Tak fatalnych żartów – które w "Truth Be Told" dotyczą głównie seksu i wszelkiego rodzaju problemów rasowych – nie ma nawet "Dr. Ken". Na szczęście tutaj nie będzie zamówienia na cały sezon, NBC obcięło wręcz to paskudztwo do 10 odcinków. Uff.
"Wicked City"
Marta Wawrzyn: Serial, który zostanie w Polsce zapamiętany jako jeden z najbardziej nietrafionych zakupów, jakich dokonały nasze stacje telewizyjne. TVN7 nabył, najwyraźniej w ciemno, 10-odcinkową produkcję, która okazała się należeć do najgorszych rzeczy, jakie zobaczyliśmy tej jesieni.
"Wicked City" to nieudany eksperyment telewizji ABC z bardzo ostatnio modnym formatem antologii kryminalnej. To serial złożony z najbardziej wyświechtanych schematów, połączonych w nużącą, nijaką, niemającą do siebie dystansu całość. Brakuje tu wszystkiego: dreszczyku, klimatu, oryginalności. Dialogów nie da się słuchać, postacie są papierowe, a najgorsze jest to, że kompletnie mnie nie obchodzi, kogo Chuck Bass zabije w kolejnym odcinku (nikogo ciekawego) i czy na koniec go złapią (złapią, bo zawsze łapią). Znany z "Plotkary" Ed Westwick wypada w najlepszym razie średnio w roli seryjnego mordercy, choć faktem jest, że nie ma tu czego grać. Nie lepsza jest Erika Christensen, wyraźnie do swojej roli niepasująca.
Co tylko tutaj mogło nie wyjść, to nie wyszło. "Wicked City" jest nudne, boleśnie poprawne i pozbawione choćby odrobiny świeżości. Schemat goni tutaj schemat, łopatologia wylewa się z ekranu pięknym strumieniem, zaś kiczowata atmosfera lat 80. poraża sztucznością. I choć fajnie patrzyło mi się na Karolinę Wydrę i słuchało jej akcentu – wreszcie dziewczyna gra postać, która nie pochodzi z Europy Wschodniej! – porzucam ten serial po pilocie. Mała strata, bo "Wicked City" zadebiutowało z fatalną oglądalnością – gorszą niż miało w tym samym slocie "Forever" – co oznacza, że kontynuacji nie będzie.