13 seriali, które nie powinny nigdy powrócić
Redakcja
6 listopada 2015, 22:02
"Ostry dyżur"
Andrzej Mandel: W latach 90. "Ostry dyżur" zasłużenie był wielkim przebojem. W tamtym czasie nie było lepszego serialu medycznego. To "Ostry dyżur" na nowo zdefiniował gatunek dramatu medycznego, odchodząc od znanych schematów (takich jak np. "Doktor Kildare") w stronę bohatera zbiorowego. Można bez większej przesady powiedzieć, że to sukces tego serialu przetarł drogę do sukcesu "Chirurgów". To właśnie ten serial dał rozpęd karierze George'a Clooneya czy Julianny Margulies. Wypromował się też dzięki niemu Noah Wyle.
Gdy kończono emisję "Ostrego dyżuru" w 2009 roku, serial wciąż miał wielu fanów i widzów. Choć nie było to już 30 milionów na odcinek, jak na przełomie stuleci, a "tylko" 10 milionów, to jednak można było spokojnie pokusić się o kontynuację.
Co jakiś czas pojawiają się głosy, by "Ostry dyżur" reanimować. W zalewie słabych seriali medycznych ("Chirurdzy" wciąż są najlepsi) to może wydawać się dobrym pomysłem. Jednak należy położyć nacisk na "może wydawać się". "ER" byłoby bowiem już tylko reanimowanym trupem, który nie mógłby zdziałać za wiele, a fani przypuszczalnie szybko by się odwrócili. Serial nie miałby już tej świeżości, jaką miał gdy pojawiał się w telewizji, a którą tracił sukcesywnie wraz z kolejnymi sezonami. Ciężko byłoby też zrobić coś całkowicie nowego – nawet słabe seriale oferują teraz te same ekranowe triki, co "Ostry dyżur" i przebicie się byłoby niemal niemożliwe. Szczególnie, że oczekiwania byłyby znacznie większe, w końcu to byłby powrót produkcji kultowej.
Przeszkodą jest też dość precyzyjne zamknięcie wątków serialu, które nie pozostawia wiele miejsca na powrót. Ciężko sobie wyobrazić, od czego miałoby się to zacząć. Nie mówiąc o tym, że bardzo trudno byłoby ściągnąć stare gwiazdy choćby na gościnne występy. "Ostry dyżur" to zamknięta książka i trudno byłoby ją zacząć na nowo.
"Żar tropików"
Bartosz Wieremiej: Produkcja, która co najmniej jedno pokolenie nad Wisłą przekonała do wakacyjnych wypadów do ciepłych krajów. Serial, który po latach ciężko się ogląda i w którym w sklepach dochodzi do napadów przeprowadzanych przez ludzi w pończochach na głowie, a niektóre dialogi wręcz załamują.
"Żar tropików" był kolorowy, czasem absurdalny, momentami śmieszny, a niekiedy irytujący. Po latach człowiek zastanawia się jedynie, dlaczego Nick Slaughter (Rob Steward) miał tak ogromne problemy z zapinaniem koszuli oraz jakim cudem wszyscy to oglądaliśmy. I pewnie jedynym sposobem na przystosowanie tej produkcji do współczesnych czasów byłoby pójście w stronę jakiejś ironicznej wariacji na temat oryginału, co prawdopodobnie by się nie sprawdziło.
Przy okazji przyprawiłoby o zawał tę część Serbii, która do dziś rozkochana jest w oryginale.
"Słoneczny patrol"
Marta Wawrzyn: Nie wiem, czy wiecie, ale ma powstać filmowy "Słoneczny patrol", w którym obok Pameli Anderson i Davida Hasselhoffa wystąpią m.in. Zac Efron i Dwayne Johnson. Naprawdę trudno to sobie wyobrazić, zwłaszcza że Pamela i David, co tu dużo mówić, w niczym już nie przypominają seksownych ratowników z początku lat 90.
To będzie zapewne spektakularna klapa, ale film jeszcze mogę przeboleć. Gorzej by było, gdyby ktoś próbował przywrócić "Słoneczny patrol" na mały ekran. Serial tak bardzo kojarzy mi się z kiczowatymi latami 90., że naprawdę nie jestem w stanie wyobrazić go sobie w wersji z roku, powiedzmy, 2017. To, co kiedyś wydawało się seksowne i ekscytujące, dziś jest miłym wspomnieniem, ale niczym więcej. Mało kto chyba pamięta cokolwiek z fabuły, pamiętamy tylko, że oni ciągle gdzieś biegli, a dorodne piersi falowały nam przed oczami.
Pamiętam całkiem nieźle, jak Joey i Chandler z "Przyjaciół" zachwycali się, że w tym chodzi o jedno: oni biegną. Nie pamiętam za to ani jednej rzeczy, jaka przytrafiła się tym ratownikom poza bieganiem – mimo że widziałam chyba większość odcinków. Za nic nie potrafię sobie wyobrazić, że ktokolwiek oglądałby dziś to w nowej wersji dla samego biegania. W końcu "Gra o tron" już nam udowodniła, że można mieć wszystko – cycki i fabułę.
"Ally McBeal"
Marta Wawrzyn: Calista Flockhart pojawiła się ostatnio w "Supergirl" i pomyślałam sobie, że naprawdę fajnie ją widzieć i może nawet jeszcze fajniej byłoby oglądać ją znowu jako Ally McBeal. W końcu skoro Bridget Jones może co jakiś czas powracać, to czemu nie Ally?
A potem na szczęście włączyła mi się wyobraźnia i zobaczyłam dawnych pracowników Cage & Fish jako 50-latków, wciąż tak samo dziwnie się zachowujących i wciąż mających te same neurozy. Nie, nie i jeszcze raz nie! "Ally McBeal" była świetna jako komediodramat o prawniczce przed trzydziestką, desperacko poszukującej miłości. Ostatni sezon serialu odebrał nam trochę złudzeń – za co wciąż winię Roberta Downeya Jr. – i udowodnił, jak łatwo przekroczyć tutaj cienką granicą, poza którą to, co długo wydawało się urocze, staje się mocno niestrawne.
Nie wyobrażam sobie 50-letniej Ally, nieważne w jakiej sytuacji osobistej, i nie wyobrażam sobie powrotu do tej firmy po latach. To były szaleństwa młodości, teraz pewnie wszyscy podorastali, to znaczy z sympatycznych neurotyków przemienili się w zgryźliwych tetryków, funkcjonujących tylko dzięki prochom. Tak przynajmniej to sobie wyobrażam.
"Breaking Bad"
Marta Wawrzyn: Jakiś czas temu znajomy przysłał mi na Twitterze link do – fałszywego na szczęście! – tekstu o tym, że "Breaking Bad" powraca. A jaki był przy tym podekscytowany…! Naprawdę niełatwo mi to zrozumieć. "Breaking Bad" to serial bez mała genialny, bo nie za długi, skończony i przemyślany od początku do końca. Nic tam się nie da dodać – to historia zamknięta i spuentowana. Niby końcówkę można na upartego interpretować inaczej niż podpowiada zdrowy rozsądek, ale sami wiecie, że to byłoby naciąganie faktów. Kompletnie niepotrzebne zresztą.
O ile spin-off z Saulem Goodmanem ma sens – choć na razie nie ma siły rażenia serialu-matki – to trudno jest sobie wyobrazić czy to kontynuację historii Waltera White'a w jakiejkolwiek formie, czy serial o Jesssem Pinkmanie, czy jakikolwiek inny spin-off. To by się nie umywało do oryginału, wszyscy o tym wiemy. A jeśli ktoś za "Breaking Bad" tęskni, cóż, zawsze może zacząć oglądanie od początku. Mnie to się nigdy nie nudzi.
"Nieustraszony"
Bartosz Wieremiej: Nie można powiedzieć, że nie próbowali. Były filmy, spin-offy, kolejne seriale, a nawet wyjątkowo nieudana próba zaczęcia od nowa w 2008 roku. Jednak już wtedy tęsknota części widzów za Michaelem Knightem (David Hasselhoff) i KITT-em, nie wystarczyła, aby produkcja utrzymała się w ramówce.
Teraz byłoby jeszcze gorzej, a nie tylko gadający samochód nie miałby szans wzbudzić zainteresowania, ale miałby wręcz trudniejsze życie niż jeszcze siedem lat temu. Już wtedy narzekano, że w zwykłych autach gadają np. GPS-y – obecnie każdy kawałek elektroniki potrafi nawijać. Więc o ile nie chcemy, aby w nowej serii "Nieustraszonego" KITT przypadkiem nie toczył filozoficznych dysput ze smartfonami, tosterami czy zegarkami, przyjmijmy, że opowieści o wyszczekanych autach należą już do przeszłości. Do bardzo odległej przeszłości.
"Jak poznałem waszą matkę"
Marta Wawrzyn: O ile bardzo łatwo jest wyobrazić sobie powrót "Przyjaciół" po latach – wystarczy umieścić tę szóstkę w jednym pomieszczeniu i włączyć kamerę, naprawdę wiele więcej tam nie trzeba – o tyle powrót "Jak poznałem waszą matkę" byłby co najmniej karkołomny. Wszystko przez to, co zobaczyliśmy w finale, w którym twórcy dość mocno wybiegli w przyszłość i porządnie wkurzyli większość fanów.
Być może kiedyś mogłyby swoją historię opowiedzieć dzieci Teda – ale szczerze mówiąc, jeśli twórcami takiego serialu mieliby być ci sami panowie, którzy tak spektakularnie skopali ostatnie sezony "Jak poznałem waszą matkę", to ja jednak podziękuję.
Cieszę się też, że CBS zrezygnowało ze spin-offu z Gretą Gerwig, bo to po prostu wyglądało mocno nieświeżo. Nie ma sensu sprzedawać po raz kolejny tego samego, kiedy wokół jest tyle świetnych seriali. Choć oczywiście Gretę na małym ekranie chętnie bym pooglądała… Ale może w jakiejś niezależnej komedii czy jeszcze lepiej komediodramacie, którego byłaby współautorką.
"Przystanek Alaska"
Bartosz Wieremiej: Twórcy serialu już próbowali na swój sposób zacząć od nowa w drugiej połowie 6. sezonu, kiedy po Joelu Fleischmanie (Rob Morrow) pozostały nam jedynie wspomnienia. Nie wyszło, a kiedy serial znikał z anteny, nie pojawiały się głosy oburzenia, a jedynie zrozumienie dla tego faktu.
Wrzucenie do Cicely nowych bohaterów, jak wiemy, nie zdało egzaminu. I nie chodzi o samych Phila (Paul Provenza) i Michelle (Teri Polo), ale o to, że już wtedy nie dało się do pewnych rzeczy wrócić. Obecnie znacznie trudniej byłoby wskrzesić tę samą atmosferę i klimat poszczególnych miejsc. Ktokolwiek porywający się na coś takiego musiałby zaakceptować, że rzadkiej atmosfery nie można odzyskać. Jest ona, co zrozumiałe, krucha i ulotna. Ewentualny powrót w jakiejkolwiek formie musiałby się więc zmierzyć z niemożliwym zadaniem, od którego nie da się uciec.
Jest też drugi powód, dla którego nie chciałbym, aby "Przystanek Alaska" powrócił na antenę. W końcu w ostatnich latach tereny półwyspu stały się raczej domeną miłośników dokumentalnych serii i rozmaitych odmian reality shows. Nie wiem, czy w zderzeniu grupą widzów, której telewizyjna wyobraźnia przesiąknęła intensywnymi obrazkami z tego typu serii, poranne "Chris in the Morning" miałoby najmniejszą szansę na przebicie się.
"Mad Men"
Bartosz Wieremiej: Może to kwestia stosunkowo krótkiego czasu od zakończenia emisji, ale naprawdę nie potrafię wyobrazić sobie powrotu serialu Matthew Weinera. Może z czasem się to zmieni, na razie jednak wolałbym, aby "Mad Men" przynajmniej przez jakiś czas należało do serialowej przeszłości.
To przecież opowieść osadzona w określonych czasach, w której poświęcono mnóstwo energii na zbudowanie wielu rzeczy niezbędnych temu serialowi do życia. Nie wiem, czy w innej dekadzie lub w nowych miejscach tworzonych od podstaw udałoby się opowiedzieć coś wartego wskrzeszenia. Co zrobić z bohaterami, którzy dotarli do określonych punktów w swoich podróżach lub nawet do samego kresu? Czy ktokolwiek mógłby stać się nowym Donem Draperem – a jeśli nie, to jak poradzić sobie z pustym światem bez niego? Czy nawet jeśli porwać się na ustawienie kogoś innego w samym centrum historii, to czy takiej postaci od początku nie zabiłyby porównania z Donem?
Przynajmniej więc na tym etapie pojawia się mnóstwo pytań, brakuje dobrych odpowiedzi, a ewentualny powrót obarczony byłby ogromnym ryzykiem. Może kiedyś się to zmieni.
"Sześć stóp pod ziemią"
SPOILERY!
Bartosz Wieremiej: Jest jeden bardzo dobry powód, dla którego "Sześć stóp pod ziemią" nigdy nie powinno wrócić na antenę. Jego finał.
Ewentualne próby majstrowania przy jednym z najlepszych zakończeń w historii telewizji nikomu by się nie przysłużyło. Kilka odcinków czy zgonów więcej nie uzasadniałoby takiego kroku. Dopowiadanie czegoś, co doczekało się definitywnego końca, nie byłoby tylko niczym więcej, jak nostalgiczną wycieczką w życie Fischerów lub kogoś im bliskiego. Zwykłym przypisem do tego, co już zobaczyliśmy.
Po prostu nie pozostawiono nawet jednej otwartej furtki. Pojedynczej opowieści dotyczącej głównych bohaterów, której końca byśmy już nie poznali. Nawet spin-off z zakładem pogrzebowym Rico nie mógłby od tego uciec. Zawsze prędzej czy później musielibyśmy znaleźć się na pokładzie promu, na którym w końcu nie wytrzymuje jego serce.
"Cudowne lata"
Marta Wawrzyn: Bartek nie potrafi sobie wyobrazić "Mad Men" w innej epoce niż lata 60., ja z kolei mam nadzieję, że nikt nie zacznie majstrować przy "Cudownych latach". Zwłaszcza że Fred Savage za chwilę pewnie znów będzie bez pracy, bo po 1. sezonie z FOX-a wyleci "The Grinder".
Aż się prosi, żeby pokazać nam dorosłego Kevina i jego dzieci, dorastające w latach 90. Zwłaszcza że teraz jest moda na ten właśnie okres, bo pokolenie, które się wtedy wychowało, po pierwsze dorwało się do pisania scenariuszy, a po drugie jest bardzo cenną grupą dla reklamodawców. Trzydziestolatkowie mają pieniądze, dajmy im serial, który z jednej strony przypomni im to, co oglądali w dzieciństwie, a z drugiej – przeniesie w przeszłość, do czasów, kiedy sami byli szczeniakami.
Oby nikt na to nie wpadł, bo jednak "Cudowne lata" bardzo mocno związane są z pewną epoką w dziejach Ameryki. Tą, w której bardzo dużo rzeczy się zmieniało i domek na przedmieściach z białym płotem przestawał być synonimem bezpieczeństwa. Matki znajdowały sobie pracę, nastoletni synowie ginęli w Wietnamie, a córki wpinały kwiaty we włosy i uprawiały wolną miłość. To właśnie czyniło serial wyjątkowym.
I oczywiście, że można by równie dobrze oddać klimat lat 80. i 90., ale może niech to robią inne seriale.
"The Wire"
Bartosz Wieremiej: Dziwnie się czuję, pisząc, że "The Wire" nie powinno już nigdy wrócić na antenę. Jak można w ogóle napisać, że takiego powrotu się nie chce!? Przecież kiedy kończyła się ta opowieść o Baltimore, miasto wcale nie znajdowało się w lepszym położeniu niż na samym początku. Może nawet w gorszym.
Jednak "The Wire" bardzo blisko do zamkniętej całości – do pojedynczego cyklu w powtarzającej się historii. Jasne, kiedy żegnaliśmy się z produkcją HBO, młoda generacja bohaterów właśnie wchodziła w buty swoich starszych odpowiedników – przez ostatnie lata pewnie dojrzeli. Same problemy jednak się nie zmieniły, a otaczająca nas rzeczywistość sugeruje, że niektóre z nich z czasem stały się znacznie poważniejsze. Byłby więc to serial o tej samej grupie zagadnień – chyba chciałbym pozostać przy oryginale.
Jako szary widz wolałbym także, aby David Simon robił wciąż nowe rzeczy. "Show me a Hero" było świetne, a jego kolejne plany brzmią zbyt ciekawie, aby go namawiać do powrotu do przeszłości. A przecież nikt nie wyobraża sobie, by ktoś inny robił ten serial, nie?
"Doktor Quinn"
Marta Wawrzyn: Zauważyliście, że Jane Seymour wygląda teraz świetnie i za bardzo nie ma w czym grać? Oby nikt nie połączył jednego z drugim, bo w efekcie jeszcze możemy znaleźć się z powrotem w Colorado Springs. A naprawdę trudno jest mi wyobrazić, że w dzisiejszych czasach taka rodzinna obyczajówka jak "Doktor Quinn" mogłaby się sprawdzić.
No chyba że Michaela Quinn zmieniłaby nieco swój styl i dostosowała do "pokolenia Netfliksa". Tak, tak, chcę Wam przypomnieć świetny skecz Funny of Die, w którym lekarka z Dzikiego Zachodu zamieniła się w totalną socjopatkę i uzależniła całe miasteczko od morfiny. W filmiku pojawia się Joe Lando i inni dawni znajomi.
Taki pomysł na powrót po latach mogłabym kupić – ale tylko taki.