"Pot i łzy" (1×01-08): Bo balet cyckami stoi
Marta Wawrzyn
17 listopada 2015, 21:27
"Pot i łzy" (w oryginale "Flesh and Bone") miał być jednym z hitów jesieni. Wyszła klapa – serial zjechali amerykańscy krytycy, a telewizja Starz postanowiła się z nim pożegnać jeszcze przed premierą. I nic dziwnego – ktoś tu próbuje nam sprzedać absurdalny miks "Czarnego łabędzia" z "Showgirls" i wmówić, że mamy do czynienia z ambitną produkcją. Spoilery w normie.
"Pot i łzy" (w oryginale "Flesh and Bone") miał być jednym z hitów jesieni. Wyszła klapa – serial zjechali amerykańscy krytycy, a telewizja Starz postanowiła się z nim pożegnać jeszcze przed premierą. I nic dziwnego – ktoś tu próbuje nam sprzedać absurdalny miks "Czarnego łabędzia" z "Showgirls" i wmówić, że mamy do czynienia z ambitną produkcją. Spoilery w normie.
Bardzo, ale to bardzo chciałam, żeby ten serial mi się podobał, i to przynajmniej z dwóch powodów. Po pierwsze, balet w telewizji oznacza świeżość, w końcu większość tego, co oglądamy, to nadal kryminały, potyczki sądowe i komedie o grupkach przyjaciół. Po drugie, twórczynią "Flesh and Bone" jest Moira Walley-Beckett, laureatka nagrody Emmy i scenarzystka najlepszego odcinka w historii "Breaking Bad", "Ozymandiasa", który miał do niedawna rekordową ocenę 10/10 na IMDb (teraz ma "tylko" 9,9/10). To naprawdę niezła rekomendacja.
Ale niestety już przykład Nica Pizzolatto w tym roku pokazał, jak łatwo jest się potknąć, kiedy tworzy się bardzo poważne, mroczne dzieło z literackimi ambicjami. Przekroczenie cienkiej linii, poza którą popada się w śmieszność, bywa czasem nieuniknione. Latem przydarzyło się to twórcy "Detektywa", jesienią dokładnie to samo spotkało Moirę Walley-Beckett.
To nie jest tak, że "Flesh and Bone" nie nadaje się kompletnie do niczego. Ma ciekawe momenty – zazwyczaj są to występy baletowe – i potrafi być całkiem wciągające. Ale nie brak tu wątków, w założeniu pełnych intelektualnej głębi, które, opowiedziane z pełną powagą, albo śmieszą, albo wywołują niesmak, albo sprawiają, że człowiek rzuca w kierunku ekranu głośne: "Że co!?".
Serial opowiada historię Claire (Sarah Hay), młodej tancerki z przemysłowego Pittsburgha, która wsiada w autobus do Nowego Jorku, by rozpocząć karierę w balecie. Dziewczyna wyraźnie ucieka przed czymś mrocznym, co ma związek z jej sytuacją rodzinną. Widać to od pierwszych minut. W Nowym Jorku trafia na przesłuchanie i od razu dostaje angaż. Nie będzie wielkim spoilerem, jeśli napiszę, że szybko staje się ważną osobą w baletowym światku, a jednocześnie dopada ją straszna przeszłość.
To nie są spoilery, to oczywistość, bo "Flesh and Bone" od początku prowadzi widza za rączkę i ani przez moment nie zbacza z utartej ścieżki. Każdy, ale to po prostu każdy z bohaterów zachowuje się dokładnie tak, jak sądziliśmy, że się zachowa. Wszystko, co przewidziało się, oglądając pierwszy odcinek, okazało się prawdą pod koniec. Zero zaskoczeń, zero zdziwień, wszyściuteńko toczy się pięknie ku przewidywalnemu zakończeniu rodem z podręcznika początkującego scenarzysty.
Zaskakujący nie jest też sam obraz środowiska baletowego – mamy tu śliczną, choć anorektyczną Ukrainkę, zmagającą się z kontuzją i innymi demonami, mamy walki kociaków, krew, pot i łzy, no i oczywiście kierującego tym wszystkim geja. Wszyscy są wiecznie przewrażliwieni i rozemocjonowani, a swoją pracę traktują z taką powagą, jakby co najmniej próbowali wynaleźć lek na raka i byli już bardzo, bardzo blisko. To nic nowego, takie portrety kręgów artystycznych już w popkulturze były. I zwykle wypadały znacznie ciekawiej niż we "Flesh and Bone".
Serial bardzo lubi się popisywać i sięgać po tyleż skomplikowane co tandetne metafory. Śmieszą tytuły odcinków zaczerpnięte z terminologii wojskowej – na przykład "Full Dress", czyli "Kiedy żołnierze mają na sobie cały sprzęt", albo "MIA", czyli "Zaginiony w akcji". Śmieszą też te wszystkie sceny, w których biedna, zabłąkana Claire ukazuje nam targające nią emocje i koszmary, czy to smarując usta własną krwią, czy to przykrywając się na noc książkami, czy opowiadając klientowi w klubie ze striptizem o zajączku z bajki dla dzieci.
Właśnie, doszliśmy do tego co najgorsze! "Flesh and Bone" generalnie ma obsesję na punkcie seksu – przy czym nie takiego zwykłego seksu, bo to by było za proste. Większość bohaterów normy nie uznaje, mamy więc i kazirodztwo, i seksoholizm, i poniżanie przez seks (bądź jego brak), i oczywiście bliskie związki baletu ze striptizem. Bo czemu niby dziewczyny miałyby tańczyć w ubraniu, skoro mogą się od czasu do czasu rozebrać, pokazując tym samym, że są jeszcze głębsze, niż nam się wydawało? Proszę państwa, prawdziwa sztuka!
Czegoś tak okropnego, nadętego i ociekającego hipokryzją, jak wątek z "Flesh and Bone" związany z nieszczęsnym klubem ze striptizem, nie widziałam od czasów "Showgirls". Serialowi chyba wydaje się, że jest odważny, może nawet feministyczny, ale gdzie tam! To tylko cycki, takie same jak w innych produkcjach kablówek. Zwykłe, niczemu niesłużące cycki, do których ktoś próbuje dorobić ideologię. Trudno zresztą tę głębszą warstwę w ogóle pojąć, bo pociąg głównej bohaterki do striptizu nie został sensownie uzasadniony. Claire to dziwna dziewczyna, taka typowa przewrażliwiona, artystyczna dusza, na dodatek z bagażem – ale striptiz!? Toż to pasuje tu jak pięść do nosa. Albo jak wojenne porównania do baletu.
Fabuły we "Flesh and Bone" jest jak na lekarstwo – to raczej zbiór pretensjonalnych metafor, scen i obrazów. Tandetny miszmasz, w którym patos miesza się z artystyczną ekstazą, a wszystko i wszystkich łączy seks. Im dziwniejszy, bardziej chory i wyuzdany, tym lepiej. Bo to takie nowatorskie, przełomowe i odważne. Ziew.
Produkcja Starz ma niezłe momenty – przede wszystkim te, kiedy tancerki mają okazję się popisać swoimi umiejętnościami – ale ma też momenty okropne. I niestety lubi się tym okropieństwem chełpić i w tym okropieństwie się nurzać. Czasem próbuje popadać w tony znane z "Czarnego łabędzia", ale gdzie tam temu serialikowi do artystycznych odlotów Darrena Aronofsky'ego! "Czarny łabędź" był mroczny, nieprzewidywalny i wypełniony totalnym szaleństwem, "Flesh and Bone" to zwykłe flaki z olejem, od czasu do czasu przetykane jakimś "mocniejszym" momentem. A i wizualnie nie ma porównania.
Serialowi telewizji Starz bliżej jest do "Showgirls" – to mniej więcej ten sam poziom fabularnej głębi i skomplikowania bohaterów. Jednowymiarowość postaci z "Flesh and Bone" przeraża i poraża. Ktoś tu postanowił zebrać wszystkie możliwe stereotypy, zmiksować je ze sobą i nie ruszyć ani krok dalej. W efekcie mamy świat zasiedlony tuzinem sztucznych figur – wrażliwa tancerka, żul-poeta, facet z traumą wojenną, gej choreograf, córeczka bogatego tatusia, rosyjski mafiozo z artystyczną duszą itp., itd. Przejmowanie się ich losami nie jest możliwe, bo oni nie mają w sobie nic z prawdziwych ludzi. Nawet wątek szybkiej kariery Claire w balecie specjalnie nie przekonuje, bo, owszem, dziewczyna jest niezła, ale bardzo daleko jej choćby do Kiry. A doświadczenia nie ma żadnego. Co takiego zachwyciło w niej choreografa geja? Zagadka.
Krótko mówiąc, Moira Walley-Beckett wrzuciła do jednego worka wszystkie największe stereotypy dotyczące baletu, dorzuciła trochę cycków i przyciężkawych metafor – i voila, mamy się zachwycać. W końcu jest ambitnie, a bohaterowie tacy wrażliwi, że nawet w klubie ze striptizem analizują książki!
Nie wiem, kto i dlaczego to w ogóle wypuścił, ale na szczęście w telewizji Starz zdołali odzyskać zmysły. Serialu oficjalnie nie skasowano, ale już jakiś czas przed premierą 1. sezonu ogłoszono, że ciągu dalszego nie będzie. Te osiem odcinków to wszystko. "Po obejrzeniu całości zdaliśmy sobie sprawę z tego, że to nie tyle serial, co ośmiogodzinny film z satysfakcjonującym zakończeniem. Dlatego uznaliśmy, że najlepiej będzie zaprezentować widowni Flesh and Bone jako serial limitowany" – powiedział prezes Starz, Chris Albrecht.
Z tym satysfakcjonującym zakończeniem bym co prawda nie przesadzała – choć rzeczywiście można je uznać za zamknięte – ale ogólnie to dobra decyzja. Ktoś zaufał utytułowanej scenarzystce, a ta nie dostarczyła drugiego "Ozymandiasa", tylko stworzyła jeden z najgorszych seriali w dziejach amerykańskich kablówek. Czasem bywa i tak, nie ma jednak żadnego powodu dalej w to brnąć. Ani tego oglądać – no chyba że dawno nie mieliście do czynienia z okropieństwem tak wielkim, że aż fascynującym.