Pazurkiem po ekranie #101: Zagubieni i pogubieni
Marta Wawrzyn
26 listopada 2015, 20:02
Skoro dziś czwartek, to czas na krótkie podsumowanie serialowego tygodnia. Od "Pozostawionych", "The Affair" i "Fargo" aż po "London Spy" i "Homeland". Nie zapomniałam też o "Żonie idealnej"! Uwaga na spoilery.
Skoro dziś czwartek, to czas na krótkie podsumowanie serialowego tygodnia. Od "Pozostawionych", "The Affair" i "Fargo" aż po "London Spy" i "Homeland". Nie zapomniałam też o "Żonie idealnej"! Uwaga na spoilery.
W tym tygodniu spędziłam bardzo dużo czasu z Jessicą Jones, na przemian wychwalając Netfliksa pod niebiosa i przeklinając, że te sezony i odcinki takie długie. Uważam, że skrócenie odcinków wyszłoby na zdrowie tak "House of Cards", jak i "Daredevilowi" czy "Jessice Jones". Jeśli jednak pominąć tę drobną niedogodność, jaką była konieczność wysiedzenia 13 godzin przed ekranem, uważam, że Netfliksowi znów udało się zrobić coś fantastycznego. A o tym, czemu tak uważam, możecie poczytać tutaj.
Po raz kolejny niesamowicie mnie zaskoczyli "Pozostawieni", których coraz trudniej już odróżnić od "Lost" (choć widać w tym też było inspirację "Rodziną Soprano" i pewnymi przygodami, które spotykały Tony'ego w świecie innym niż ten codzienny). Co może być i złym, i dobrym znakiem – w zależności od tego, jak ta historia się skończy. Ja uwielbiam wszystko co dziwne i nietypowe, więc oczywiście jestem zachwycona pośmiertną przygodą Kevina Harveya, płatnego zabójcy, który trafił do hotelu pełnego całkiem żywych truposzy.
Nie chcę na razie rozstrzygać, czy jest dzieło wybitne, czy wręcz przeciwnie – nic niewarte i puste w środku. Gdyby nie końcówka "Lost", tej dyskusji pewnie by w ogóle nie było, wszyscy byśmy to oglądali w takim samym napięciu. A tak zwyczajnie się boimy, że ktoś nam znowu zagra na nosie. Na pewno jest jedna rzecz, która w tym roku w "Pozostawionych" wyszła świetnie. Ludzkie emocje. Szalone, skomplikowane, genialnie zagrane ludzkie emocje, które napędzają fabułę i nie pozwalają oderwać się od ekranu. Walka Kevina o wydostanie się z miejsca, w którym się znalazł – gdzieś pomiędzy życiem a śmiercią – wypadła wiarygodnie, a historia, którą nam zaserwowano, wciągała jak diabli.
Zaś końcówka… o kurcze, w "Pozostawionych" najlepsze są teraz końcówki! Zwłaszcza że kompletnie nie wiemy, dokąd nas to zaprowadzi za tydzień. Prawdopodobnie w zupełnie inne miejsce, niż nam się wydaje. A Wy jaki strój byście wybrali?
Chyba wszyscy czekamy na masakrę w "Fargo" – tę, która sprawi, że Lou Solverson będzie kuśtykał do końca życia – i im bardziej czekamy, tym bardziej jej nie ma. Będzie, będzie, o to nie mamy się co martwić! A na razie wypada po raz kolejny odnotować, że z masakrą czy bez, "Fargo" pozostaje tak samo magiczne i straszne jednocześnie.
Prawdziwą ozdobą odcinka była scena w lesie – przepięknie nakręcona i przejmująca do szpiku kości – która rozegrała się przy dźwiękach "Oh Danny Boy" w wersji Jethro Tull. Nie pokazano nam tak naprawdę tego co najważniejsze, ale i tak sarnie oczy Simone i zacięta twarz Beara zostaną ze mną na długo. Swoje momenty znów miał Mike Milligan, świetna była Betsy w duecie z Karlem, a Floyd w futrzanej czapie i z fajką prezentowała się jak królowa. Na dodatek udało jej się doprowadzić mnie do szczerego śmiechu, kiedy wyraziła zdziwienie, że ktoś z policji mógłby ośmielić się zaproponować jej deal, który zakaże całkiem zabijania.
Wojna trwa, ofiary padają po obu stronach, ale najlepsze jest to, że generalnie życie w sennej Minnesocie toczy się dalej swoim torem. Czyli ktoś umiera na raka, ktoś przygotowuje śniadanie, ktoś musi nakarmić kota. Całej prawdy o tych wszystkich świetnych postaciach nigdy nie poznamy, ale z okruszków, które otrzymujemy, składa się fascynujący obraz. Każdy w "Fargo" jest jakiś, nie tylko czarne charaktery. Owszem, Mike czy Floyd mają rewelacyjne momenty, ale równie mocno mnie fascynują ci najzwyczajniejsi ze zwyczajnych: policjant, który ze spokojem konstatuje, że właśnie opowiedział się po jednej ze stron w gangsterskiej wojnie, umierająca żona, która chwyta za shotguna, bo widzi obce buty na progu, małżeństwo zdeterminowane, żeby przetrwać. W "Fargo" zupełnie zwykły, wręcz nudny facet w bardzo krótkim czasie może przemienić się w Rzeźnika z Luverne. I to jest najlepsze.
Znaczy to i wyśmienite dialogi, doskonały czarny humor, genialna realizacja, perfekcyjnie napisana intryga, świetnie dobrana muzyka. Ot, taka tam serialowa codzienność.
W "The Affair" dostaliśmy dwie bardzo różne od siebie wersje tego samego wieczoru. W żadnej z nich Noah nie wypadł korzystnie, nawet (zwłaszcza!) we własnej. Tylko w oczach Helen jakby urósł, kiedy zorientowała się, jak duży sukces odniosła jego książka. Owszem, niektóre fragmenty są dla niej ciężkie i bolesne, ale inne sprawiają, że zaczyna rozumieć, iż obie strony musiały pójść na kompromis, aby ich wspólne życie mogło wyglądać tak, jak wyglądało. I obie strony miały prawo poczuć, że to nie to. Ona porzuciła szaleństwa młodości, on został zmuszony do wyprowadzki z Harlemu i przyjęcia pieniędzy od jej rodziców. Oczywiście to nie usprawiedliwia zdrady, ale wyjaśnia, jak źle on się czuł w swojej skórze, i to przez wiele lat. Ona zresztą też. Co nie znaczy, że nie było w tym prawdziwej miłości, przeciwnie, problem polega prawdopodobnie na tym, że była i kazała im w tym trwać tak długo.
Podczas gdy Helen ewidentnie dobrze wspomina wspólny wieczór w pubie na ich dawnej uczelni, on pamięta tylko katastrofę. Kiepską recenzję, to, że Alison wcześniej pozbawiła go kącika do pisania, awanturę w barze i artykuły w brukowcach. No i oczywiście tę swoją PR-ówkę, która w ostatniej chwili zrezygnowała z seksu z nim, co pewnie sprawi, że będzie się za nią uganiał do skutku. Noah ewidentnie nie znalazł szczęścia – a może po prostu od razu kiedy je znalazł, zapragnął jeszcze więcej szczęścia. Don Draper nas uczył, że to tak działa.
Trudno jednoznacznie ocenić, czy Noah to rzeczywiście palant, czy ten obraz to suma rozmaitych punktów widzenia. Podczas gdy Alison ma mu coraz więcej do zarzucenia, Helen ewidentnie coraz więcej mu wybacza i coraz bardziej go rozumie. A on sam, jak tylko dostał wszystko to, czego zawsze pragnął najbardziej na świecie, od razu przestał to doceniać. Na pewno miałby o czym pogadać z Donem Draperem.
W "Żonie idealnej" wreszcie miała okazję zabłysnąć Christine Baranski. Diane przyszło wcielić się w adwokata diabła i zabrnęła w to bardzo daleko, tylko po to, aby udowodnić, że istnieją zasady ważniejsze od osobistych przekonań politycznych. Świetnie się na nią patrzyło, taką walczącą i zdeterminowaną, by doprowadzić sprawę do końca, a sposób, w jaki w końcu wybrnęła z trudnej sytuacji, wywołał u mnie szczery uśmiech. Zdaje się jednak, że niechcący nagrabiła sobie u liberałów i konsekwencje będą większe, niż można by przypuszczać.
A zyska na tym Alicia i jej firma, bo w Chicago z "Żony idealnej" zawsze istnieją tylko dwie kancelarie, z których jedna bierze to, co traci druga. Taka kolej rzeczy. Świetną bohaterką drugiego planu była Grace, która imponująco szybko nauczyła się paru ciekawych sztuczek i zarobiła całkiem przyzwoitą sumkę. Oczywiście, że było to tak naciągane i mało realistyczne, jak to tylko możliwe, ale dziewczyna miała rzeczywiście dobry odcinek.
Zachęcona recenzją Mateusza zabrałam się za "London Spy" i zdziwiłam się, że aż tak mnie to wciągnęło (na razie widziałam dwa odcinki, trzeci wciąż przede mną). Nie chcę tutaj decydować, czy jest to bardziej "gejowski melodramat" czy "piękny film o miłości", bo chyba musiałabym powiedzieć, że ani jedno, ani drugie. Przynajmniej nie do końca.
"London Spy" to historia nieśmiałego, wyautowanego chłopaka (cudowny jak zwykle Ben Whishaw), który zakochał się w pięknym nieznajomym. Nieznajomy okazał się agentem MI6 i zanim jeszcze ich związek zdążył rozkwitnąć, ktoś postanowił go sprzątnąć. I tak zaczyna się odkrywanie prawdy na temat tego tajemniczego mężczyzny, ale i podróż w głąb samego siebie. Podróż powolna, nieco liryczna, momentami bardzo zaskakująca, momentami zupełnie zwyczajna.
"London Spy" sprawdza się i jako opowieść o miłości dwóch niezwykłych osób, i jako thriller, który trzyma w napięciu, choć nie pędzi przed siebie jak szalony, i jako kawał prawdziwej, gorzkiej opowieści o brytyjskim wywiadzie, który bardzo długo tępił mniejszości. Nie tylko zresztą wywiad – historia Danny'ego i Alexa pokazuje, że brytyjskie społeczeństwo tylko na pozór jest nowoczesne i otwarte, stereotypy wciąż są żywe, a medialny lincz prędzej spotka tego, kto prezentuje jakieś odstępstwo od normy. Krótko mówiąc, oglądajcie. Ja jestem zachwycona – serial jest pięknie nakręcony, klimatyczny, wciągający i wyśmienicie zagrany.
Tymczasem w "Homeland" poznaliśmy całą prawdę o Allison. Prawdę, której już od dawna się spodziewaliśmy i która nie mogła nas zaskoczyć. Tak jak zaskoczeniem nie mogło być to, że to Carrie wpadnie jako pierwsza na trop zdrajczyni. Mnie ten odcinek raczej wynudził niż zachwycił, bo choć Mirandę Otto i jej postać naprawdę lubię, wydaje mi się, że ktoś tu poszedł na łatwiznę. Wyszła wyjątkowo sztampowa historia kobiety, która trochę za bardzo lubi drogie torebki.
Spodziewałam się więcej. I może jeszcze dostanę w tym sezonie więcej, niemniej jednak to, jak nierównym serialem jest "Homeland", irytuje mnie coraz bardziej. Nie wiem, czy zamach w Berlinie – przypuszczam, że właśnie to szykują na koniec scenarzyści – coś zmieni. Na pewno "Homeland" nieźle rozumie dzisiejszy świat i potrafi całkiem sporo przewidzieć. Ale czy to wystarczy, żebym siedziała w napięciu do ostatniej minuty? Na razie daleko mi do tego.
A co Was spotkało w tym tygodniu? Piszcie, komentujcie i koniecznie zaglądajcie do nas na Twittera, bo tam dzieje się najwięcej. Do następnego!