"Jessica Jones" (1×07-13): Wojna panny Jones
Bartosz Wieremiej
27 listopada 2015, 12:27
W drugiej połowie sezonu "Jessica Jones" nie obniża lotów, a o wydarzeniach zawartych w tych odcinkach można by gadać bez końca. W czasie owych godzin z serialem Netfliksa nie brakowało przemocy i krwi, obecne były także momenty pełne uroku i ciepła, a z całej tej zawieruchy praktycznie nikt nie wyszedł bez szwanku. Mnóstwo spoilerów. Poważnie. Nie żartuję.
W drugiej połowie sezonu "Jessica Jones" nie obniża lotów, a o wydarzeniach zawartych w tych odcinkach można by gadać bez końca. W czasie owych godzin z serialem Netfliksa nie brakowało przemocy i krwi, obecne były także momenty pełne uroku i ciepła, a z całej tej zawieruchy praktycznie nikt nie wyszedł bez szwanku. Mnóstwo spoilerów. Poważnie. Nie żartuję.
Już od początku 7. odcinka nie żałuje się widzom potężnych wstrząsów. Trudno inaczej odebrać spotkanie Kilgrave'a (David Tennant) i Rubena (Kieran Mulcare) w progu Alias Investigations, skoro od razu można dojść do wniosku, że dla niepozornego bliźniaka skończy się ono fatalnie. Zarówno w kolejnych minutach, jak i godzinach litość była jedynie zapomnianą opcją, a rozmaite plany niesamowicie się komplikowały. Niestety niektórych osób po prostu nie dało się uratować i to niezależnie od tego, ile czasu poświęcano na daną misję ratunkową.
Zresztą naprawdę nie brakowało momentów, które przygnębiały na kilkanaście różnych sposobów. Przykładowo takiemu Simpsonowi (Wil Traval) udało się przebyć pełną drogę od bycia ofiarą Kilgrave'a po mordowanie wszystkich w zasięgu wzroku. Małżeńskie porachunki Jeri Hogarth (Carrie-Anne Moss) kosztowały co najmniej kilka żyć. Powrót Luke'a (Mike Colter) prawie skończył się kompletną katastrofą. Bardzo ładnie napisane wyznania okazywały się sterowane przez kogoś innego, a wiele postaci traciło nad sobą kontrolę więcej niż raz – tak jakby jedno traumatyczne wydarzenie nie wystarczało. Momentami aż się człowiek zastanawiał, czy komukolwiek, kiedykolwiek, cokolwiek zostanie odpuszczone. Nawet napędzająca większość sezonu sprawa Hope Shlottman (Erin Moriarty) zakończyła się tragedią.
Były również momenty pojednania – choć niepełnego, były także pozorne chwile względnej szczęśliwości. Były problemy ze służbą zdrowia, a kilka miejsc porządnie zdemolowano. Z jakiegoś powodu zobaczyliśmy nieco skołowanego Killgrave'a, kiedy uczył się, jak zostać bohaterem. Obserwowaliśmy też szczyt jego możliwości, a znacznie wcześniej niesamowity wyraz twarzy głównej bohaterki, kiedy okazało się, że nie mógł jej już do niczego zmusić. Wysłano nas do krainy koszmarnych wspomnień i równie makabrycznych snów. Dostaliśmy co najmniej kilka konfrontacji godnych finału, a ostatnią – finałową właśnie – zakończono skręceniem karku… czego w zasadzie można się było spodziewać.
Po tych łącznie kilkunastu godzinach z produkcją Netfliksa człowiek zostaje z poczuciem naprawdę dobrze spędzonego czasu. Los co najmniej kilku bohaterów poruszał, zachwyt Jessicą (Krysten Ritter) nie miał końca, a i nie można było nie docenić, jak znacząco poza ramy przewidziane dla postaci drugoplanowych wyszła np. Trish (Rachael Taylor). Oczywiście przy okazji pojawiał się element przerażenia tym wszystkim, z czym przyszło zmierzyć się pannie Jones, bliższym i dalszym jej ludziom oraz mieszkańcom Nowego Jorku.
Dobrze jest spędzić czas z serialem, w którym zwycięstwa, jeśli już się zdarzają, kosztują bardzo wiele, a konsekwencje porażek okazują się bolesne i trwałe. W którym na traumatyczne zdarzenia niezależnie od deklaracji nikt nie jest przygotowany, a opowiadając o kobiecych postaciach, scenarzyści nie ograniczają do określonych klisz czy schematów. Co więcej, nie tylko słyszymy, jaki wpływ na ludzi ma np. Kilgrave, ale choćby w pozornie nieistotnych scenach, jak rozmowa z sąsiadką w "AKA WWJD?", udziela się nam strach towarzyszący ofierze. Zresztą kamera nie jest kierowana w inną stronę, nawet jeśli dzieją się rzeczy makabryczne – mielenie kończyn itp. Dodatkowo posiadanie dobrego serca czy intencji nikomu się nie przysłużyło, ale wiemy, jak to bywa z dobrymi intencjami.
Pewnie właśnie dlatego tak cenny okazał się wspomniany moment, w którym Jessica uświadomiła sobie, że jest odporna na kontrolę. Również w innym wypadku chwila, kiedy udaje się jej pomóc Trish w obejściu jedną z komend w niezwykle krwawym "AKA 1,000 Cuts", nie zrobiłaby za wielkiego wrażenia. Na marginesie polska wersja komendy put a bullet in your head nieuchronnie doprowadziłaby do zgonu.
Oczywiście w nie obyło się bez wad. Rozczarowujący okazał się wątek grupy wsparcia dla ofiar Kilgrave'a. Aż się prosiło, aby nieco inaczej poprowadzić ich spotkania. Na tle innych postaci niedostatecznie zarysowano motywacje, jakie kierowały Robyn (Colby Minifie). Jej miotanie się niekiedy wydawało się niezrozumiałe. Zaskoczyło też, jak blado na tle przybywającej z gościną wizytą Claire (Rosario Dawson) wypadł Malcolm (Eka Darville).
Niezależnie jednak od wspomnianych potknięć, "Jessica Jones" jest krokiem naprzód, jeśli chodzi seriale na podstawie komiksów. Widać różnice na korzyść w stosunku do "Daredevila", chociażby w tym, jak rozplanowano akcję na 13 odcinków – z braku lepszego określenia uznajmy, że wszystko dzieje się "płynniej". Równocześnie bardzo istotnym elementem fabuły okazało się rozpadające się małżeństwo Jeri i Wendy (Susie Abromeit) oraz zaręczynowe plany tej pierwszej względem Pam (Susie Abromeit). Z łatwością ten wątek mógł nie wyjść poza pochwalenie się, że w MCU jest miejsce dla małżeństw osób tej samej płci. Tymczasem udało się opowiedzieć coś szalenie ciekawego i tragicznego.
Istotne w "Jessice Jones" okazało się także to, że poruszono tematy, od których tak w kinowych widowiskach, jak i telewizyjnych projektach ze znaczkiem Marvela często starano się uciec. Tutaj dla zespołu stresu pourazowego nie szuka się zastępczych terminów, a o gwałcie oraz przemocy domowej mówi się wprost. Nie ma miejsca na usprawiedliwianie sprawców, pomijanie konsekwencji czy kolportowanie głupawych "rad", z jakimi często mierzą się osoby zmagające się z traumą. Pokazane zostało również samobójstwo Hope – w takim "Daredevilu" zabijali się tylko pomniejsi złoczyńcy ze strachu przed Kingpinem. W licznych przypadkach nic też nie było w stanie uratować danej postaci przed koszmarem. Nadludzkie zdolności, intelekt, wyuczona przebiegłość, skomplikowane plany – zderzenia z brutalną rzeczywistością są w produkcji Netfliksa nie do uniknięcia, a bycie niezniszczalnym czasem tylko przeszkadza.
Ostatecznie "Jessica Jones" to szalenie mądrze napisany serial – dobrze wyglądający i świetnie zagrany. Wart jest każdej spędzonej minuty. Jeśli kiedykolwiek doczekamy się kolejnego sezonu, to da się przeżyć chociażby i setną opowieść o złej tajnej organizacji, czyli IGH. Dosłownie wszystko się przetrwa, o ile Jessica wciąż będzie sobą, a Melissa Rosenberg i spółka nie zrezygnują z tych rzeczy, które wyróżniają tę produkcję na tle pozostałych.