Co warto oglądać? Oceniamy nowości z listopada
Redakcja
2 grudnia 2015, 00:02
"Agent X"
Bartosz Wieremej: Sharon Stone wróciła do telewizji i oby nie na długo, bo jej "Agent X" w bardzo krótkim czasie jest w stanie wykończyć znaczną część widowni. Trzy odcinki, jakie widziałem, oraz zawarte w nich dialogi mają potencjał, aby na długie tygodnie zniechęcić do czegokolwiek związanego ze spiskami i tajnymi agentami.
"Agent X" jest sztampowy do bólu, niektóre zwroty akcji są naprawdę koszmarne, a wydarzenia w poszczególnych odcinkach oscylują od rzeczy przewidywalnych po te obrażające inteligencję. Lokaje mają tutaj po kilka etatów, tajne skrytki znaleźć można wszędzie, a niebezpieczeństwo zawsze czai się za rogiem. Sam John Case (Jeff Hephner) jest agentem jej wiceprezydenckiej mości, na którego TNT ewidentnie sobie zasłużyło. Szkoda tylko, że przy okazji obrywa się także widzom, którzy mając nadzieję na zobaczenie serialu z Sharon Stone, muszą się teraz mierzyć z tą telewizyjną klęską.
Marta Wawrzyn: Przetrwałam jakoś dwa pierwsze odcinki – wypuszczone naraz, zapewne po to żebym mogła cierpieć od razu podwójnie – i mogę tylko powiedzieć, że było mi zwyczajnie przykro na to patrzeć. Sharon Stone to genialna aktorka, która mogłaby grać główną rolę w jakimś mocnym dramacie z kablówki. W zamian wybrała totalną sieczkę, przy której "Blindspot" albo "Limitless" wyglądają jak dzieła wybitne. Szkoda.
"Chicago Med"
Andrzej Mandel O "Chicago Med" pisałem już w recenzji pierwszego odcinka, że na pewno nie jest to drugi "Ostry dyżur". Po następnym można już śmiało powiedzieć, że na pewno nie ma najmniejszych szans na to, by serial ten wybił się ponad przeciętną. Jednak ogląda się go bardzo sympatycznie, a postacie bohaterów dają się lubić. Wyjątkiem jest tu doktor Connor, którego chyba za bardzo chcą, byśmy polubili.
Fani pozostałych chicagowskich seriali znajdą tu jednak dokładnie to, co lubią, tylko w lekarskiej odsłonie – odrobinę moralizatorstwa, bohaterów poświęcających się swojej pracy i sporo ciepła w relacjach między nimi. Ten serial nie będzie najostrzejszym nożem w szufladzie, nie jest też hitem, który będzie zgarniał setki nagród. Ale ma coś w sobie, dzięki czemu ogląda się go z przyjemnością (i tak, wiem – powtarzam się).
Naprawdę mocną stroną "Chicago Med" jest Oliver Platt. Ten doktorek od głowy wprowadza sporo pozytywnego humoru do serialu.
Marta Wawrzyn: Obejrzałam pilota "Chicago Med" tylko dlatego, że zerkam na wszystkie piloty, i jestem zaskoczona. To da się oglądać, pewnie nawet z przyjemnością, jeśli lubi się takie lekko strawne serialiki. Aktorzy rzeczywiście dają radę – zwłaszcza wspomniany Oliver Platt, tworzący najbardziej chyba wyrazistą kreację.
Dick Wolf potrafi tworzyć takie seriale taśmowo i tym razem też mu wyszło. Fani jego chicagowskiej serii będą zadowoleni, a i miłośników dramatów medycznych raczej to nie odstraszy. Nie do końca rozumiem, po co komu w 2015 roku – kiedy jest naprawdę ogromny wybór wszystkiego – takie schematyczne seriale, ale pewnie lepsze to niż spektakularnie schrzanione nadęte dzieło z kablówki, jakich kilka w tym zestawieniu będzie. Przynajmniej wiadomo, co się "kupuje".
Pełna recenzja "Chicago Med">>>
"Donny!"
Bartosz Wieremiej: Niewątpliwie mam szczęście do komediowych nowości. Po zaledwie dwóch spotkaniach niejaki "Donny!" spowodował, że zacząłem się zastanawiać, czy aby na pewno np. "Dr. Ken" jest aż tak zły, jak początkowo sądziłem (jest, ale nie o to chodzi). Dwa odcinki najnowszej komedii USA Network wystarczyły, aby uznać, że niektórzy nie powinni brać się za robienie tego typu seriali.
Serial Donny'ego Deutscha jest głupi, zatrważająco infantylny i po prostu nieśmieszny. Trafiają się w nim tak wyszukane zabawy, jak udawanie Putina w sypialni; tak ważkie problemy, jak zasadność posiadania owłosienia łonowego, oraz jakże łamiące konwencję chwile poświęcone promowaniu produktów. Sam tytułowy bohater, czyli Donny, posiada całą charyzmę, jaką da się upchnąć w pudełku zapałek, a polubić go mogą co najwyżej… Kogo ja oszukuję, za każdym razem, gdy gość pojawia się na ekranie, ma się ochotę skoczyć z mostu.
Najgorsze jest jednak to, że pozostałe postacie, które przebywają w jego otoczeniu, zwyczajnie nudzą. W efekcie człowiek ma do dyspozycji albo 20 minut snu w towarzystwie podstarzałego i uciążliwego upierdliwca, albo kąpiel w brudnej rzece.
Marta Wawrzyn: Jedna z kilku jesiennych nowości, której nie poświęciliśmy na Serialowej ani słowa – i nie bez powodu. To wszystko, co napisał powyżej Bartek, to czysta prawda, dodatkowo chciałabym tylko zauważyć, że USA Network ewidentnie nie potrafi sobie poradzić w starciu z zadaniem polegającym na wybraniu jednej sensownej komedii, która przetrwałaby choć parę sezonów. Stacja zaczęła inwestować w seriale komediowe dopiero niedawno i właściwie wszystko – no, może poza znośnym "Playing House" – jest do niczego.
Może lepiej by było, gdyby jej szefowie odpuścili sobie komedie i znaleźli jakiś drugi projekt tak mocny jak "Mr. Robot"? To chyba byłaby misja, która by im bardziej odpowiadała.
"Flesh and Bone"
Marta Wawrzyn: Najgorsza obok "The Bastard Executioner" produkcja, jaką zaprezentowały tej jesieni amerykańskie kablówki. Ktoś w Starz miał na szczęście wystarczająco dużo refleksu, by to skasować jeszcze przed premierą, ale ten serial w ogóle nie powinien był ujrzeć światła dziennego. To jedna z tych nadętych, pretensjonalnych produkcji, które im większe mają o sobie mniemanie, tym bardziej popadają w śmieszność.
"Flesh and Bone" – serial o młodziutkiej tancerce, która podbija nowojorską scenę baletową – myśli, że jest drugim "Czarnym łabędziem", problem w tym, że filmowi Darrena Aronofsky'ego nie dorasta do pięt. Bliżej mu raczej do "Showgirls", bo nie dość że niepotrzebnie epatuje seksem, to jeszcze dorabia ideologię do czegoś tak prostego i niewymagającego analiz, jak taniec w klubie ze striptizem. Wszystkie problemy w serialu biorą się z seksu i we wszystkim, co się dzieje na ekranie, mniej lub bardziej chodzi o seks. Nawet nowatorska sztuka wystawiana przez bohaterów musi traktować o "seksualnym przebudzeniu kobiety", bo dlaczego miałaby być o czymkolwiek innym.
Fabuły we "Flesh and Bone" jest jak na lekarstwo – to raczej zbiór pretensjonalnych metafor, scen i obrazów, okraszonych sporą dawką golizny. Tandetny miszmasz, w którym patos miesza się z artystyczną ekstazą, a wszystko i wszystkich łączy seks. Im dziwniejszy, bardziej chory i wyuzdany, tym lepiej. Bo to takie nowatorskie, przełomowe i odważne. Ziew, ziew, ziew. Obejrzałam całość głównie po to, aby przekonać się, jak daleko twórcy posuną się w tworzeniu tego karykaturalnego, przegiętego świata. Finał udowodnił, że nie ma dla nich żadnych granic.
A patrzyło się na to przykro przynajmniej z kilku powodów: bo serial bardzo stereotypowo potraktował środowisko baletowe. Bo ktoś tu zasugerował, że kobiety to istotki, które przedkładają emocje nad zdrowy rozsądek. Bo psychologia postaci nie tylko była mało wiarygodna, ale też miała w sobie coś przerażająco antykobiecego. I wreszcie – bo serial stworzyła Moira Walley-Beckett, laureatka nagrody Emmy i scenarzystka najlepszego odcinka w historii "Breaking Bad". Z tego ostatniego powodu moje oczekiwania były naprawdę duże, a zawód jeszcze większy.
Pełna recenzja "Flesh and Bone">>>
"Into the Badlands"
Mateusz Piesowicz: Do teraz się zastanawiam, czy było warto przetrwać pół godziny mordęgi w postaci fatalnych dialogów wygłaszanych przez drewnianych aktorów w stereotypowych rolach umieszczonych w schematycznym świecie. Zastanawiam się tylko dlatego, że pozostałe dziesięć minut spędziłem na oglądaniu naprawdę świetnie wykonanych scen walki, w których krew lała się bardzo malowniczo, a kości pękały z nieprzyjemnym trzaskiem. Twórcy "Into the Badlands" wykonali kawał świetnej roboty, jeśli chodzi o choreografię i realizację mordobicia w starym, dobrym stylu, więc tym bardziej szkoda, że tego samego nie da się powiedzieć o jakimkolwiek innym elemencie tego serialu.
Rozwodzenie się nad bohaterami i ich motywacjami nie ma najmniejszego sensu, bo scenariusz ułożono według najbardziej banalnych wzorców, jakie można spotkać choćby w kinie kopanym. Może dalej będzie lepiej, ale szczerze mówiąc, średnio to widzę, bo nie dano nam choćby jednego promyczka nadziei na bardziej obiecującą historię. Czyli kolejne seanse, o ile do nich dojdzie, ograniczę zapewne do obejrzenia co efektowniejszych scen i przewinięcia reszty, co i Wam polecam.
Bartosz Wieremiej: Alfred Gough i Miles Millar stworzyli serial praktycznie dla nikogo. Trudno o grupę docelową w przypadku czegoś tak rozczarowującego. Owszem, bohaterowie mordują się całkiem ładnie – w 2. odcinku pewna wdowa sprawiła, że człowiek od razu nieco inaczej patrzy na noże, niemniej wszystko inne wypada raczej blado. Sceny, które miały wywołać reakcję widza, powodują wzruszenie ramion, a rodzinne spory i dylematy bohaterów czasem tylko śmieszą.
"Into the Badlands" jest niestety nudne, a już w 2. odcinku same walki – poza wspomnianą już barową przygodą pewnej wdowy – aż tak nie ciekawią. Ich wynik w większości wypadków jest przecież oczywisty, a nic nie sugeruje zbyt wielu odstępstw lub zaskakujących zgonów. Ponieważ za wiele więcej produkcja AMC nie oferuje, bardzo szybko kończą się powody do poświęcania odpowiedniej ilości czasu. Chyba że ktoś aż tak bardzo lubi ładne widoczki, knajpki, broń białą i stare samochody.
Marta Wawrzyn: Walki rzeczywiście wyglądają w "Into the Badlands" świetnie, ale zajmują może po 10 minut każdego odcinka. Reszta to bezbrzeżna nuda – główne wątki wzięte są z podręcznika dla początkujących scenarzystów, aktorzy swoje kwestie recytują, a i świat przedstawiony aż takiego wrażenia nie robi. Oglądając produkcję AMC, z sentymentem zaczęłam wspominać netfliksowe "Marco Polo", o którym można powiedzieć wiele, ale nie że jest to dobry serial. "Into the Badlands" potrafi jednak sprawić, że seriale do tej pory uważane za raczej słabe nagle zaczynają wypadać całkiem korzystnie.
Pełna recenzja "Into the Badlands">>>
"Jessica Jones"
Mateusz Piesowicz: Nie może być już żadnych wątpliwości, że Marvel i Netflix stworzyli związek idealny. Dla platformy streamingowej powiązanie z takim gigantem oznaczało olbrzymią promocję i możliwość stanięcia w jednym szeregu z największymi telewizyjnymi rywalami. Natomiast Marvelowi współpraca z Nefliksem dała sposobność poszerzenia swojego filmowego i telewizyjnego uniwersum o produkcje do tej pory w nim nieobecne. "Jessica Jones" zdecydowanie się do takich zalicza.
Zalety serialu można by długo wymieniać, ale największą, podobnie zresztą, jak to było w przypadku "Daredevila", jest fakt, że pozwala on zetknąć się z komiksowym światem tym, którzy wcześniej nie byli nim zainteresowani. To nie jest produkt ABC czy CW, które są przeznaczone dla konkretnych odbiorców i nikogo więcej. Historia panny Jones może zainteresować i fanów komiksów, i czarnych kryminałów, i mrocznych thrillerów, a nawet ambitnego kina kobiecego. Jest przy tym świetnie napisana, zagrana (o Krysten Ritter powiedziano już chyba wszystko) i zrealizowana.
Nie jest to lekka historyjka, jakich ostatnimi czasy namnożyło się w kinie i telewizji, lecz pełnoprawny dramat. Momentami tak mroczny, że nazywanie go "rozrywką" nie chce mi przejść przez klawiaturę. Na pewno jednak warto poświęcić kilka godzin na zapoznanie się z "Jessicą Jones", bo co by nie powiedzieć, jest to telewizja najwyższej klasy.
Bartosz Wieremiej: Spotkanie z "Jessicą Jones" było świetną przygodą – możliwe nawet, że w wolnej chwili spróbuję obejrzeć całość jeszcze raz. Docenić należy historię, bohaterów – w tym absolutnie wspaniałą Jessicę (Krysten Ritter) – a także liczne momenty, w których plany poszczególnych postaci nie przynosiły spodziewanych efektów. Brawa należą się za to, że motywacje tak Kilgrave'a (David Tennant), jak i pozostałych postaci nie były przesadzone lub np. niepoważne, a moce wspomnianego złoczyńcy okazały się wystarczająco przerażające, aby widz czuł się w jego obecności nieswojo.
Naprawdę docenia się ten sezon po jego zakończeniu. Praktycznie wszystkie postacie miały bardzo ciekawe wyzwania przed sobą – mierzyły się z wydarzeniami smutnymi i tragicznymi. Ze specjalnymi umiejętnościami i zwykłym ludzkim okrucieństwem. Żyły zresztą w wycinku marvelowskiego świata, w którym do grona superbohaterów dołącza się niejako mimowolnie, bez przesadnego entuzjazmu i zwyczajnie na kacu. W miejscu, w którym rzeczy straszne nazywane są po imieniu, a traumy nikt nie próbuje zamieść pod dywan. Potrzebny był chyba taki właśnie serial i dobrze, że powstał.
Marta Wawrzyn: "Jessica Jones" to serial rewolucyjny – znacznie bardziej niż "Daredevil", bo niemal całkowicie odchodzi w 1. sezonie od schematu opowieści o superbohaterach i skupia się na prezentowaniu tak mało "superbohaterskich" tematów, jak trauma, gwałt czy seksizm. I robi to świetnie, odważnie, z jajami, oferując historię mroczną, pokręconą i momentami trudną w odbiorze, a do tego zwyczajnie wciągającą.
Obejrzałam całość w trzy dni i uważam, że jest to najlepszy, najbardziej mroczny serial, jaki Marvel do tej pory stworzył. Nie zdziwię się, jeśli za chwilę pojawią się dla niego jakieś Złote Globy, a potem Emmy, bo to nie jest kolejna produkcja dla fanów laseczek ratujących świat i jednocześnie świecących cyckami w lateksie. To mocny, porządnie napisany i wyśmienicie zagrany serial dramatyczny, który może się równać z najlepszymi produkcjami z kablówek.
Pełna recenzja "Jessiki Jones">>>
"London Spy"
Mateusz Piesowicz: Naprawdę bardzo chciałem, żeby ten serial mi się spodobał. Thriller szpiegowski z miłosną historią w tle (albo na odwrót), Londyn, Ben Whishaw i scenariusz Toma Roba Smitha – wszystko było na swoich miejscach. A jednak trudno mi ukryć rozczarowanie.
"London Spy" to dla mnie typowy przykład przerostu formy nad treścią. Twórcom rzeczywiście udało się stworzyć niesamowity klimat, w czym ogromny udział miał perfekcyjnie obsadzony Whishaw, ale z jego melancholijnych spojrzeń kompletnie nic nie wynika. Piękne, utrzymane w chłodnej kolorystyce zdjęcia oddają stan ducha bohatera, lecz tempo opowieści skłania raczej do zwinięcia się w koc i zapadnięcia w sen, niż trzyma w napięciu. Nawet historia romansu głównych bohaterów nie potrafiła mnie porwać – o wiele bardziej interesująco wypadły wątki drugoplanowe z udziałem Jima Broadbenta i Charlotte Rampling.
Nie jest to jednak na pewno zły serial. Twórcy mieli na niego konkretny pomysł i chcieli zrobić coś innego, niż zazwyczaj serwuje nam się pod hasłem romans czy thiller. Jednak w moim odczuciu tym razem im to po prostu nie wyszło. "London Spy" odbieram więc raczej jako ciekawostkę, która trafi do pewnej grupy osób – ja widać jestem w tej drugiej.
Marta Wawrzyn: Jako przedstawicielka wyżej wymienionej "pewnej grupy" potwierdzam, że "London Spy" można się zachwycić. Nie przesadzałabym z tym przerostem formy nad treścią, moim zdaniem brytyjski miniserial działa na wielu różnych płaszczyznach. To znaczy jako historia niezwykłej miłości dwóch niezwykłych osób, jako szpiegowski thriller, który trzyma w napięciu jak diabli (serio!), ale też jako gorzka opowieść o prawdziwych praktykach brytyjskiego wywiadu, który przez lata nie wpuszczał w swoje szeregi osób o niewłaściwej orientacji seksualnej.
Serial jest przepięknie nakręcony, ma swój klimat, ma genialnych aktorów w obsadzie i jak najbardziej ma też treść. To prawda, że zdarza się trochę przestojów, długaśnych ujęć i rozmów, które aż tak wiele do fabuły nie wnoszą, ale na pewno nie ma mowy o przysypianiu. "London Spy", owszem, zachwycił mnie przede wszystkim formą – tak specyficznego połączenia melodramatu z historią szpiegowską jeszcze nie widziałam – ale też niesamowicie mnie wciągnął. Jestem naprawdę ciekawa, o co w tej historii chodzi, kto zabił Alexa i czy ktokolwiek to przeżyje.
Pełna recenzja "London Spy">>>
"Master of None"
Mateusz Piesowicz: Najlepsza komedia, a przy okazji jeden z najlepszych i najinteligentniejszych seriali tego roku. Historia Deva jest tak cudownie naturalna i orzeźwiająco świeża, jak łyk wody z lodem i cytryną w upalne lato. Jest jednocześnie zwykła, bo oglądamy ni mniej, ni więcej tylko codzienność naszego bohatera, jak i niezwykła, bo tę codzienność wypełniają banalne sprawy, które okazują się być znacznie poważniejsze, niż by się na pierwszy rzut oka zdawało.
Aziz Ansari (nie muszę chyba dodawać, że kapitalny w swojej roli?) stworzył serial, który dla trzydziestolatków nie wiedzących za bardzo, co zrobić ze swoim życiem, będzie jak Biblia. Dla reszty natomiast okaże się powiewem zdrowego rozsądku w coraz bardziej zwariowanej rzeczywistości. Lekko i z humorem rozprawi się z takimi kwestiami jak rasizm czy seksizm, zwróci uwagę na ludzi, którzy w naszej codzienności stanowią często tylko zbędne tło, a zupełnie przy okazji rozłoży na czynniki pierwsze damsko-męskie relacje. To ostatnie przy udziale porozrzucanych po podłodze ubrań, Charlemagne i Beatrice.
"Master of None" jest więc przedstawicielem gatunku komedii potrafiących sprawić, że zaśmiejemy się w głos, ale też zwracających naszą uwagę na całkiem poważne kwestie. Oglądajcie, bo takich seriali jest coraz mniej.
Marta Wawrzyn: Podpisuję się obiema łapkami pod wszystkim, co napisał Mateusz. Aziz Ansari – w "Parks and Recreation" tyleż wyrazisty co irytujący – napisał najmądrzejszą, najsympatyczniejszą i po prostu najlepszą komedię tego roku, a do tego wyśmienicie wcielił się w głównego bohatera. Rzeczywiście w ciągu 10 odcinków udało mu się odnieść – czasem na marginesie, czasem wprost – do paru bardzo poważnych tematów i zrobić to z zaskakującą lekkością, świeżością i bezpretensjonalnością.
Przede wszystkim jednak zachwyciło mnie to, jak trafnie opowiedział o życiu współczesnych trzydziestolatków. Czyli ludzi takich jak my, którzy w przeciwieństwie do swoich rodziców mają czas na rozrywkę, mogą kaprysić, że nie odpowiada im taco albo burger, i przede wszystkim nie dorastać tak długo, jak tylko chcą. Nikt przed Azizem aż tak dobrze nie uchwycił mojego pokolenia i nikt nie opowiedział o nas tak inteligentnie, a jednocześnie po prostu lekko, zabawnie, bez zadęcia. W "Master of None" wszystko jest na najwyższym poziomie, nawet żarty o seksie, które gdzie indziej pewnie by raziły.
Pełna recenzja "Master of None">>>
"The Man in the High Castle"
Michał Kolanko: To miał być serial, który potwierdzi pozycję Amazona w ekstraklasie, ale mimo wielu zalet, trudno uznać adaptację kultowej powieści Philipa K. Dicka za całkowicie udaną. Problemem przede wszystkim jest scenariusz i niezbyt udane postacie pierwszoplanowe, które bardzo różnią się od swojego książkowego oryginału. Na pewno udało się wykreować przerażający, bardzo wiarygodny świat, w którym to państwa Osi wygrały wojnę i dokonały podziału Stanów Zjednoczonych.
Najciekawsze są postacie tych złych, przede wszystkim Obergruppenführer John Smith (Rufus Sewell). Po drugiej stronie barykady mamy Julianę Crain (Alexa Davalos) i Joe Blake'a (Luke Kleintank), który nie są w żadnym razie mocnymi punktami tego serialu.
Jednak wizja USA, które pod rządami nazistów nie wygląda tak, jakbyśmy się do końca tego spodziewali, jest na tyle interesująca (jeśli można użyć tego słowa), że warto zobaczyć chociaż jeden odcinek tego unikalnego serialu. Ostatecznie jednak wizja Ameryki pod rządami Niemców i Japończyków to może być za mało, żeby chcieć obejrzeć całość.
Bartosz Wieremiej: "The Man in the High Castle" nie jest aż tak dobre, jak myślałem, że będzie. Nie jest też najłatwiejszą produkcją do zapoznawania się bez przerw – to w zasadzie może być jeden z nielicznych seriali, któremu stałe miejsce w ramówce bardzo by się przysłużyło. Niemniej chce się poznawać ten alternatywny powojenny świat. Zwiedzać zakamarki, alejki i zaułki – może chociaż gdzieś tam czaić się będzie duch Philipa K. Dicka.
Minie więc trochę czasu, zanim dobrnę do końca produkcji Amazonu. Niekiedy wytrwanie będzie trudne, bo już w pierwszych godzinach część historii niemiłosiernie się dłuży. Trudno jest też wyrobić sobie zdanie o niektórych bohaterach. Chociaż chce się poznać ich motywacje, to patrząc na porządki panujące na tym świecie, przyczyn części decyzji po prostu lepiej nie znać.
Andrzej Mandel: Z "Człowiekiem z Wysokiego Zamku" mam problem. Z jednej strony, to naprawdę dobry serial, ale z drugiej, niewiele zostało w nim ze znakomitej książki. Jednak, gdyby ktoś pytał mnie o zdanie, to gorąco polecam, bo serial ma niesamowity klimat, w który wprowadza bardzo dobrze zrobiona czołówka.
Świetnie prezentuje się także cały świat, w którym to Niemcy i Japonia wygrały wojnę. W niepokojąco realny sposób nakreślono nie tylko umundurowanie (i fajnie, że nie epatuje się nimi zbyt bardzo), ale także mentalność ludzi żyjących w takim świecie. Ktoś wykonał tu kawał dobrej roboty i należy mocno go za to pochwalić.
Serial należy jednak przy tym traktować w całkowitym oderwaniu od powieści, on wykorzystał jej motywy, ale stworzone zostało coś nowego.
Marta Wawrzyn: Będę najbardziej drastyczna. Dotarłam w końcu wczoraj do finału i uważam, że serial jest mocno rozczarowujący. Oczywiście, świat przedstawiony robi piorunujące wrażenie, klimat stworzono nie z tej ziemi, a kiedy rodzina z amerykańskiego przedmieścia, prezentująca się niemal jak Draperowie, ogląda paradę w III Rzeszy podczas narodowego święta, to aż ciarki człowiekowi przebiegają po plecach. Zgadzam się też z Michałem, że czarne charaktery naprawdę tu się udały.
Ale co z tego, skoro większość z tych 10 odcinków wypełnia bezładna, łopatą pisana bieganina dwójki kompletnie bezpłciowych przedstawicieli amerykańskiej młodzieży. Frank Spotnitz chciał to zrobić po swojemu i moim zdaniem zawiódł. Niemal wszystko to, co zaproponował od siebie, jest słabe, sztampowe i albo nie trzyma się kupy, albo zwyczajnie nudzi. Losy Juliany i Joego kompletnie mnie nie obchodzą, a oboje aktorów wyciosano chyba z drewna. Żadne z nich nie udźwignęło głównej roli w serialu, więc siłą rzeczy błyszczą naziści i Japończycy z drugiego planu. Ba, nawet sprzedawca podrabianych antyków wypada ciekawiej niż ta dwójka!
Oczywiście po części krytykuję "Człowieka z Wysokiego Zamku", bo miałam wobec niego ogromne oczekiwania. Ale też uważam, że serial wypada średnio choćby w porównaniu z takim "Manhattanem", który również opowiada mocną historię związaną z II wojną światową, a jednocześnie dba o takie szczegóły, jak na przykład rozwój postaci. W "Człowieku z Wysokiego Zamku" po pierwszym planie mógłby biegać tak naprawdę ktokolwiek, efekt byłby ten sam.
Pewnie obejrzę kolejny sezon, bo jest w tym serialu wiele rzeczy, które sprawiają, że trudno go odpuścić – jak wyjątkowy klimat czy tajemnica filmów i samego Człowieka z Wysokiego Zamku. Ale to wszystko wymyślił Dick. Spotnitz nie dodał od siebie praktycznie niczego wartego uwagi, raczej zrobił, co mógł, żeby tę historię spłycić, spłaszczyć i dostosować do możliwości średnio rozgarniętego widza. Nie tędy droga, Amazonie.
Pełna recenzja "The Man in the High Castle">>>
"W/ Bob & David"
Marta Wawrzyn: Netflix potrafi wszystko – na przykład wsadzić Boba Odenkirka i Davida Crossa do wielkiego niebieskiego toi-toia i sprawić, że nabierze on takich właściwości jak TARDIS. Pięć odcinków "W/ Bob & David", które pojawiły się w listopadzie, to ogromna, cudowna niespodzianka przede wszystkim dla fanów "Mr. Show", ale nie tylko.
Tych panów doceni każdy, kto lubi odważne, absurdalne skecze i komików, którzy nie boją się niczego. Odenkirk i Cross już w pierwszym odcinku nabijają się ze wszystkiego, z czego nabijać się nie wypada – Żydów, niewolnictwa, papieża. W drugim odcinku robi się lekko niebezpiecznie, bo panowie obiecują, że pokażą portret Mahometa… W końcu zwycięża jedyna słuszna dewiza: "Lubimy żyć, to jedna z naszych ulubionych rzeczy do roboty", ale tego szaleństwa, które pokazano w międzyczasie nie da się opisać, trzeba je po prostu zobaczyć, bo to kawał brutalnej prawdy nie tylko na temat Hollywood, ale też choćby współczesnych mediów.
W serialu pojawiają się twarze dobrze znane fanom "Mr. Show" – jak Mary Lynn Rajskub czy Scott Aukerman – a także inne popularne postacie komediowego światka, jak Keegan-Michael Key, Paget Brewster albo Jeffrey Tambor. Twórcy naprawdę niczego się nie boją, jeden skecz jest bardziej absurdalny od drugiego, dostaje się wszystkim i wszystkiemu. "W/ Bob & David" to kawał dobrej, inteligentnej rozrywki – oglądając ten króciutki serial, będziecie leżeć ze śmiechu, ale też docenicie, jak aktualne jest to wszystko, z czego żartują ci komicy.
Nie muszę chyba dodawać, że jeśli uwielbiacie Boba Odenkirka w roli Saula Goodmana, to "W/ Bob & David" jest jazdą obowiązkową?