15 nowości, które mnie zachwyciły w 2015 roku
Marta Wawrzyn
9 grudnia 2015, 00:03
15. "Agentka Carter"
"Agentka Carter" to typowy serialowy odmóżdżacz, którego nigdy w życiu bym nie oglądała, gdyby nie dwie rzeczy: wspaniały, doskonale zrobiony klimat retro i rewelacyjna główna bohaterka. Peggy Carter jest niesamowicie wyrazista i nie da się jej nie uwielbiać, niezależnie od tego, czy akurat kopie tyłki facetom, czy tylko udziela słownych reprymend.
Jasne, w serialu ABC pewne rzeczy – w szczególności ważny dla całej opowieści seksizm – potraktowano łopatą, ale Hayley Atwell ma tyle uroku i charakteru, że jakoś potrafi z tego wybrnąć. Na tę dziewczynę patrzy się z ogromną przyjemnością i jej obecność na ekranie jest w stanie przykryć wszelkie niedoskonałości scenariusza. Jest idealna do tej roli pod każdym względem, a jedno jej ujęcie w granatowej garsonce i czerwonym kapeluszu jest dla mnie warte więcej, niż wszystkie te dziesięć odcinków "Agentów T.A.R.C.Z.Y.", które przemęczyłam parę sezonów temu, bo najwyraźniej wtedy jeszcze miałam za dużo wolnego czasu.
Pewnie, że jeszcze bardziej bym lubiła "Agentkę Carter", gdyby miała tyle odwagi co "Jessica Jones" w łamaniu konwencji, ale to się nigdy nie wydarzy. W swojej kategorii wypada jednak całkiem nieźle i z pełną świadomością, że mamy tu do czynienia z produkcją lekką, łatwą i – przynajmniej zwykle – przyjemną, czekam niecierpliwie na 2. sezon.
14. "Humans"
Jeden z najlepszych seriali lata 2015. Choć teraz myślę, że jednak brakowało tutaj trochę świeżości – i nie tylko chodzi o to, że brytyjska produkcja to remake, ale też o to, że ta tematyka już się wiele razy przewijała w różnych formach – na pewno wciąż warto o nim pamiętać i do niego wrócić, jeśli nie widzieliście go latem. "Humans" to mroczny, kameralny dramat z elementami science fiction, który trochę przypomina "Black Mirror".
To znaczy rzecz się dzieje w świecie bardzo podobnym do naszego, który różni się jednym szczegółem: ludzie posiadają zaawansowane technologicznie gadżety, zwane synthami, wykonujące za nich wszystkie najgorsze prace. Wygląda toto jak człowiek, mówi jak człowiek, chodzi jak człowiek, ale nie ma uczuć, nie ma własnych myśli, zaś noce spędza, ładując baterie. Przynajmniej tak chcieliby myśleć ich właściciele, bo rzeczywistość bardzo szybko okazuje się bardziej skomplikowana.
"Humans" nie zawodzi przede wszystkim jako kameralna opowieść nie tyle o robotach, co o ludziach – o naszej arogancji, pysze, głupocie, braku wrażliwości. O dylematach etycznych towarzyszących rozwojowi technologicznemu. O drobiazgach, o których zwykle nie myślimy i których na co dzień nie zauważamy. O tym, jak nieludzkimi potrafimy być ludźmi. Ale warto zauważyć, że to nie jest żaden wykład na tematy moralne, to przede wszystkim wciągający serial z porządnie skonstruowaną fabułą.
13. "Crazy Ex-Girlfriend"
To spore zaskoczenie, bo po pilocie miałam bardzo mieszane uczucia w stosunku do tej produkcji. Ale jednak okazało się, że Rachel Bloom bardzo dobrze wiedziała, co robi. I choć na początku niełatwo zaakceptować zachowanie bohaterki, która rzuca świetną pracę, mieszkanie i całe swoje życie w Nowym Jorku, by zamieszkać w jakiejś średnio urokliwej dziurze w Kalifornii z powodu faceta, którego właściwie nie zna, z czasem da się przejść nad tym do porządku dziennego.
Serial jest zdrowo rąbnięty, tak jak jego główna bohaterka, i ma wiele uroku – tak jak jego bohaterka. Rachel Bloom udało się stworzyć jeden z ciekawszych kobiecych portretów w tym roku. Jej Rebecca ma bardzo wiele warstw i barw – z jednej strony, jest superinteligentną i szalenie skuteczną prawniczką po Harvardzie, z drugiej, to najbardziej niepoukładana, pogubiona dziewczyna na świecie, która wyraźnie potrzebuje nie tyle psychoterapeuty, co przyjaciela, i której na pewno nie można nazwać wariatką.
Pierwsze odcinki są dość nierówne, serial wyraźnie stara się wyróżnić tym, że ma też swoją mroczną stronę, potem atmosfera staje się nieco lżejsza, Rebecca zaczyna zawierać przyjaźnie, a stosunki międzyludzkie dookoła się komplikują. Nadal nie przekonuje mnie Josh i wątek obsesji na jego punkcie, ale już na przykład jego pochodząca z Filipin rodzina wypada prześwietnie. Uwielbiam też wszelkie momenty, kiedy Rebecca jest dziwna – ale bez niepotrzebnego upokarzania się – i kiedy tak po prostu w środku odcinka zaczyna tańczyć i śpiewać.
"Crazy Ex-Girlfriend" nie jest ani typową komedią, ani typowym musicalem, ale z obu gatunków zaczerpnęła to co najlepsze i dodała do tego odrobinę kobiecego dramatu na niezłym poziomie. Większość piosenek to kompletny odjazd, perypetie głównej bohaterki coraz bardziej wciągają, a ją samą z odcinka na odcinek lubi się coraz bardziej. Warto!
12. "Bliskość"
"Bliskość" to jeden z dowodów na to, że telewizja teraz jest naprawdę wielka. Tak wielka, że aż może sobie pozwolić na produkowanie "małych", skromnych, kameralnych seriali o zupełnie zwyczajnym życiu zupełnie zwyczajnych ludzi. W tym przypadku bohaterowie są w okolicach czterdziestki i właśnie zaczynają rozumieć, że nie mają w życiu tego, co mieć chcieli – kariery, miłości, czegokolwiek ekscytującego. Mają tylko tę szarą codzienność, którą będą musieli znosić już do samego końca, jeśli czegoś szybko nie zmienią.
Serial HBO, stworzony przez braci Duplass, pokazuje, jak różne braki można odczuwać w tym wieku. Szczęścia nie gwarantuje ani posiadanie rodziny, ani pieniądze i dom na przedmieściu. Ale brak stabilizacji i strach przed dorośnięciem bynajmniej nie jest lepszy. Każde z czwórki bohaterów ma swoje problemy i każde bywa sfrustrowane czy wręcz zdesperowane. Zdarzają się też jednak chwile zupełnie pogodne, kiedy wszyscy wyglądają na zadowolonych i cieszą się takimi rzeczami, jak dobre uliczne jedzenie w ciepły wieczór. A potem znów przychodzą mniejsze i większe dramaty.
Całość prezentuje się dość zwyczajnie, ale też bardzo sympatycznie i na swój sposób wyjątkowo, bo bracia Duplass mają swój styl i potrafią tworzyć charakterystyczny klimat. Ponieważ od premiery serialu minął prawie rok, z fabuły nie pamiętam już tak wiele. Ale świetnie pamiętam pomysłowo zrobione krótkie sceny, które pojawiały się w każdym odcinku. Jak bieg przez zraszacze w parku, wymienianie liściku pod drzwiami czy "taniec" w aucie przy dźwiękach ulubionej piosenki.
A poza tym w żadnym innym serialu nie zobaczycie tak swobodnej, naturalnej i zachwycającej Amandy Peet. I wcale nie chodzi mi o to, że w pewnym momencie aktorka pokazała nam wszystkim swoje kształtne piersi! Choć to na pewno też był ciekawy moment.
11. "American Crime"
"American Crime" znalazł się na tej liście prawdopodobnie niżej, niż bym chciała. Antologia, której pomysłodawcą jest John Ridley, laureat Oscara za scenariusz "Zniewolonego", to na pewno serial bardzo dobry i bardzo odważny jak na amerykańską telewizję ogólnodostępną. Jestem zdziwiona i zachwycona tym, że ABC będzie go kontynuować w tym sezonie, mimo niezadowalającej oglądalności.
Uważam, że kreacje aktorskie stworzone przez Timothy'ego Huttona i Felicity Huffman – którzy grali rodziców Matta, weterana z Iraku, zastrzelonego we własnym domu – były wybitne i zasługują na wszelkie nagrody tego świata. Pamiętam, że serial naprawdę dobrze rozumiał, o co chodzi w amerykańskim tyglu narodów, który ciągle buzuje i buzuje.
Ale też po tych wszystkich miesiącach, które minęły od premiery, pamiętam właśnie raczej aktorów – również doskonałą Reginę King, która już zgarnęła Emmy za swoją rolę – niż samą historię. Ta okazała się tyleż mocna, co mało oryginalna, i koniec końców nie mogę powiedzieć, żeby zrobiła na mnie takie wrażenie, jakie prawdopodobnie powinna była.
Jeśli jednak z "American Crime" nie mieliście wciąż do czynienia, powiem w skrócie, że to serial, który rozpoczyna się od morderstwa – zabity został młody weteran wojenny, biały facet z klasy średniej, spokojnie żyjący na przedmieściu ze śliczną żoną – by szybko zamienić się w emocjonalną jazdę bez trzymanki i jednocześnie gorzką opowieść o tym, że Ameryka wciąż jeszcze nie jest tak samo otwarta dla każdego. To już było? Tak – ale jeśli dodać do tego znakomitą, filmową realizację i genialne aktorstwo, mamy jeden z najlepszych debiutów roku.
10. "Casual"
Kolejny po "Bliskości" dowód na to, że żyjemy w najlepszych możliwych czasach, kiedy telewizja – rozumiana także jako platformy internetowe – jest w stanie zaspokoić każde gusta, również te bardziej niszowe. "Casual" to pokazywany przez Hulu komediodramat, którego jednym z twórców jest Jason Reitman, reżyser "Juno" i "Dziękujemy za palenie". I choć to nie on kieruje produkcją, jego rękę wyraźnie tutaj widać.
Serial opowiada o codziennym życiu nietypowej rodziny – Alexa oraz jego świeżo rozwiedzionej siostry i siostrzenicy, które właśnie wprowadziły się do jego domu. Egzystencja całej tej trójki pod jednym dachem przynosi wiele zdarzeń, które bywają śmieszne, bywają dramatyczne, bywają też zupełnie zwyczajne. "Casual" wypada świetnie zarówno jako opowieść o rodzinie, jak i trójce pogubionych życiowo indywiduów; jako szczery komentarz na temat współczesnych związków, jak i historia relacji, które są bardziej nierozerwalne niż te typowe damsko-męskie.
To jedna z najbardziej subtelnych, najmądrzejszych, a przy tym najbardziej bezpretensjonalnych rzeczy, jakie zobaczyłam w tym roku.
9. "Unbreakable Kimmy Schmidt"
Jeden z najdziwniejszych, najbardziej absurdalnych pomysłów na serial, jakie można mieć: kobieta, która spędziła 15 lat – całe swoje dotychczasowe dorosłe życie – w bunkrze, więziona przez tajemniczego guru, wychodzi na wolność i zamieszkuje w Nowym Jorku. Z dziecięcą ciekawością i ufnością rzuca się na głęboką wodę, znajduje mieszkanie, przyjaciela, pracę i jej życie nabiera kolorów. Dosłownie, bo "Unbreakable Kimmy Schmidt" wali kolorami po oczach jak szalone, a sama Kimmy uwielbia połączenia typu bluzka w kwiatki, żółty sweterek i różowy plecak.
Choć uwielbiałam "30 Rock" i jestem fanką praktycznie wszystkiego, co tworzy Tina Fey, wydawało mi się, że nie będę w stanie tego oglądać i że jednak przesadzono z tym absurdem. A gdzie tam! "Unbreakable Kimmy Schmidt" to i świetna, odjechana komedia, i sympatyczna serialowa opowieść o tym, że jak się chce, to można wszystko.
Pierwsze odcinki są trochę chaotyczne i nierówne, ale w połowie sezonu nie da się już od serialu oderwać. "Unbreakable Kimmy Schmidt" przypomina tonem "30 Rock", operuje podobnymi żartami, podobnym lekkim absurdem i ma podobną chemię w obsadzie. Mówi też lekko i nienachalnie, że kobiety potrafią być silne jak diabli. I zabawne jak diabli.
Bo nie wiem, czy to by działało bez świetnie dobranej obsady. Grająca główną rolę Ellie Kemper ma tyle naturalnego wdzięku i jest tak sympatyczna, że można na nią patrzeć i patrzeć. Jane Krakowski w praktyce powtarza swoją rolę z "30 Rock" i wierzcie mi, to nic złego, bo chce się ją oglądać w nieskończoność. A tak zabawnego Jona Hamma chyba jeszcze nie widziałam nigdzie, mimo że ten aktor przecież regularnie pojawiał się gościnnie w komediach.
Jeśli jeszcze serialu nie widzieliście, nadróbcie go koniecznie. Ogląda się go świetnie, zwłaszcza w formie maratonu. Netflix znów trafił w dziesiątkę – i aż trudno uwierzyć, że NBC tak po prostu z Kimmy Schdmidt zrezygnowało.
8. "You, Me and the Apocalypse"
Tę brytyjsko-amerykańską produkcję chwaliliśmy przez całą jesień – ku własnemu zdziwieniu. Kiedy zaczynaliśmy oglądać "You, Me and the Apocalypse", wydawało nam się, że będzie to po prostu kolejna pojechana brytyjska komedia, która będzie wywoływać salwy śmiechu w obliczu katastrofy. Świetna obsada, w której znaleźli się m.in. Rob Lowe, Jenna Fischer i Megan Mullally, miała nas bawić aż do samego końca, który mniej lub bardziej miał być do przewidzenia.
A tu niespodzianka: po pierwsze, "You, Me and the Apocalypse" nie jest komedią, a raczej tragikomedią, bo zawiera naprawdę dużą dawkę dramatu. Po drugie, to z pewnością nie jest tylko serial-ciekawostka, jak nam się wydawało na początku. To po prostu dobry serial, który ma pomysł na siebie, porządnie napisany scenariusz i rewelacyjnych bohaterów. Po trzecie wreszcie, nie ma mowy o przewidywalności. Bardzo wiele rzeczy po drodze – i oczywiście ta jedna na końcu – porządnie mnie zaskoczyło. Końcówka jednego z odcinków była tak tragiczna, że wciąż mam tę scenę przed oczami.
Krótko mówiąc, Brytyjczykom udało się stworzyć coś bardzo, ale to bardzo dobrego i świeżego. Odjechany serial o końcu świata, który ma pomysł na siebie, wciąga jak diabli i do tego w idealnych proporcjach miesza komedię z tragedią. Czekam na wieści o 2. sezonie!
7. "UnReal"
Dla mnie jedno z najlepszych zaskoczeń tego roku. Po produkcjach telewizji Lifetime generalnie nie spodziewam się niczego i nie sądziłam, że pojawi się wyjątek. Zwłaszcza że z opisu "UnReal" jednak trochę za mocno przypominało operę mydlaną. I to prawda, że bezlitośnie wyśmiewając świat programów w stylu "Bachelora", "UnReal" jednocześnie coś z nich ma – to znaczy robi, co może, żeby uwikłać widzów w rozmaite dramaty, miłosne wielokąty i wzajemne animozje bohaterów.
Ale zadziwiająco dobrze współgra to z tą drugą, ważniejszą warstwą: satyry na telewizyjne bajki, które robią widowni wodę z mózgu. "UnReal" pokazuje, jak daleko jest temu, co oglądamy na ekranie, do tego, co się dzieje za kulisami. I robi to bardzo, ale to bardzo brutalnie i bezkompromisowo.
W serialu nie uświadczycie żadnego happy endu, zobaczycie za to parę załamań nerwowych, sporo upokorzeń, rozstań, łez, a nawet śmierć. I nic dziwnego, skoro producenci, sterujący uczestniczkami za pomocą prostych sztuczek socjotechnicznych, to często prawdziwi socjopaci, a cel całego tego cyrku jest tylko jeden: jeszcze lepsza oglądalność i jeszcze więcej kasy. "UnReal" potrafi być bardzo mocną – i momentami też szalenie śmieszną – satyrą, ale jednocześnie zwyczajnie wciąga jako serial, który w udany sposób miksuje warstwę meta z codziennością tych nietypowych bohaterów.
6. "Daredevil"
Serial Marvela, który sprawił, że w kwietniu zbieraliśmy szczęki z podłogi. My – i główny bohater, który obrywał w każdym odcinku jakieś dziesięć razy tyle, ile "tradycyjny" superbohater obrywa przez cały film. "Daredevil" zadziwił nas przede wszystkim mrokiem, realizmem, dojrzałością i odwagą, z jaką zbudowano świat przedstawiony i skonstruowano głównego bohatera. Pamiętam, jak twórcy porównywali przed premierą serialowe Hell's Kitchen do Baltimore z "The Wire", a ja tylko uśmiechałam się sceptycznie. Dziś uważam, że nie było w tym wielkiej przesady – serialowy świat jest i bardzo ciemny, i drobiazgowo przedstawiony, i pełen interesujących łotrów, z których na pierwszy plan wysunął się ten jeden, jedyny, który uważa się za zbawiciela.
"Daredevil" to coś więcej niż latanie po dachach i ratowanie świata. To kawał mocnego, pełnokrwistego dramatu, którego ciężki klimat przełamywany jest przez lekkie żarciki – momentami irytujące, ale w gruncie rzeczy pasujące do całości. Serial spokojnie może rywalizować z najlepszymi produkcjami z kablówek – fabuła ma sens i wciąga jak diali, a bohaterowie mają wiele warstw. Charlie Cox gra tutaj rolę życia, ale nie tylko on wypada na ekranie wyśmienicie.
Widać, że przemyślano tutaj wszystko, wszyściuteńko. Świat przedstawiony przyciąga swoim mrokiem, główny wątek rozwija się w niezłym tempie, aktorzy pasują do swoich ról, a i parę świetnych scen walk się znalazło. Serial nie zawiódł ani dużych chłopców, którzy oglądają jak leci wszystko, co produkuje Marvel i DC, ani miłośników ambitniejszej telewizyjnej rozrywki.
5. "Better Call Saul"
"Better Call Saul" prawdopodobnie dopiero się rozkręca, więc w żadnych rocznych podsumowaniach nie znajdziecie go na pierwszym miejscu. Ale na pewno znajdziecie go wśród seriali, które warto oglądać. Serial ma ciężkie życie, bo wciąż jest porównywany z "Breaking Bad" i siłą rzeczy tego porównania nie wytrzymuje, ponieważ robi wszystko inaczej, po swojemu. Czyli buduje podwaliny pod kolejne sezony, w których historia Saula Goodmana nabierze tempa i zacznie nas rzeczywiście oszałamiać. Miejmy nadzieję.
Na razie to po prostu udany kablówkowy serial z przemyślaną fabułą, świetnym głównym bohaterem i genialnym Bobem Odenkirkiem, wyśmienicie łączącym komedię z dramatem. Jimmy McGill na naszych oczach przeszedł w 1. sezonie ogromną przemianę – z drobnego cwaniaczka, który próbuje zarabiać na życie jako prawnik i zrobiłby wszystko dla chorego brata, w człowieka, który nie ma nic do stracenia, niczego się nie boi i od nikogo nie będzie przyjmował rozkazów.
Jeszcze raz, od początku, cegiełka po cegiełce, zbudowano postać, którą – zdawało nam się – świetnie znaliśmy. I którą po dodaniu tych wszystkich szczegółów zobaczyliśmy w nowym świetle, to znaczy nie jako prawnika-klauna, niebezpiecznie flirtującego z przestępczym światem, a skomplikowaną postać, z tysiącem różnych problemów, ukrytych celów i motywacji.
Osobista historia Jimmy'ego McGilla, przemieniającego się w Saula Goodmana, była jedną z najlepszych rzeczy, jakie widziałam w tym roku, a warto też dodać, że przecież na Jimmym 1. sezon "Better Call Saul" się nie kończył. Mocne portrety bohaterów – Jimmy'ego, Mike'a, a także Chucka – to najlepsze, co nam pokazano w tym sezonie. W kolejnym oczekuję jeszcze więcej i myślę, że dostanę jeszcze więcej.
4. "Narcos"
Dowód na to, że Netflix potrafi tworzyć dobre seriale już niemal od niechcenia. "Narcos" nie promowano aż tak bardzo jak "Daredevila" czy "House of Cards" – serial po prostu pewnego dnia się pojawił i bez specjalnych ceregieli zabrał nam ostatni sierpniowy weekend. Wszystko dlatego, że historia Pabla Escobara – Kolumbijczyka, który stworzył gigantyczne kokainowe imperium i zamienił swój kraj w prywatny folwark – okazała się być definicją wciągającego serialu.
Jeden z moich kolegów pisał na Serialowej, że "Narcos" toczy się trochę jak opowieść snuta przy ognisku, tyle że pełna krwi, przemocy i absurdów, do jakich zdolni są tylko Latynosi. Rzeczywiście – o dziwo, nie jest to bardzo ciężki serial, mimo że tematyka nie mogłaby być cięższa. Amerykański agent DEA, który przez lata dowodził polowaniem na Escobara w Kolumbii, ze swadą nam opowiada o rzeczach, jakie nie mieszczą nam się w głowie. O śmierci, polityce, totalnym szaleństwie i wielkich marzeniach. O zbrodniach, rodzinie, niełatwych wyborach, specyficznie pojmowanym patriotyzmie. O tym, jak to, co się dzieje w jednym kraju, wpływa na resztę świata. O nie zawsze rozsądnej polityce zagranicznej Stanów Zjednoczonych i o tym, dlaczego w Kolumbii lepiej nie pchać się do władzy.
Naprawdę, trudniejszą tematykę nie sposób sobie wyobrazić. A jednak "Narcos" ogląda się nie jak filmy o Hitlerze czy Stalinie albo innym zbrodniarzu, a raczej jak skrzyżowanie dokumentu z klasyczną telenowelą, w której na pierwszy plan wysuwają się ogromne emocje.
Wyróżniają się wreszcie aktorzy. Znakomicie jako Escobar wypada Brazylijczyk Wagner Moura, a w roli jednego z agentów DEA zobaczycie znanego z "Gry o tron" Pedra Pascala, który nawet na drugim planie potrafi być niesamowicie wyrazisty.
3. "Jessica Jones"
Jedna trzecia tej listy to produkcje Netfliksa – z których większość wylądowała bardzo wysoko. I nic dziwnego, internetowa platforma, która wchodzi do Polski i wejść nie może, potrafi robić seriale na poziomie takim samym, a nawet lepszym niż kablówki. "Jessica Jones" to bardzo dobitny dowód.
Tak jak "Daredevil" stał się początkiem rewolucji w serialach Marvela, "Jessica Jones" odważnie idzie o parę kroków dalej. To już nie jest serial dla fanów komiksów ani superbohaterów, to mocny, mroczny, przytłaczający dramat, który nie unika bardzo trudnych tematów, jak gwałt, seksizm czy trauma psychiczna, i podaje je w zadziwiająco wciągającej formie.
W ostatnich tygodniach powiedzieliśmy o tej produkcji chyba już wszystko – że odważna, że świetnie napisana, że inteligentna, że klimatyczna. Wychwalaliśmy też pod niebiosa Krysten Ritter i Davida Tennanta – parę, która sprawiła, że zupełnie inaczej patrzymy na komiksowych superbohaterów i złoczyńców.
To niesamowite, jak bardzo Netflix podniósł poprzeczkę. Trzy lata temu byliśmy szczęśliwi, że ktoś chce biegać z łukiem i zdejmować koszulkę, dziś oczekujemy fabuły, klimatu, porządnie skrojonych postaci, i to zarówno po tej dobrej, jak i złej stronie. Nie wiem, czego jeszcze mogę sobie zażyczyć, bo "Jessica Jones" wydaje mi się w tej chwili bliska ideału. Ale z pewnością Netflix wie lepiej ode mnie, czego chcę, i mi to dostarczy.
2. "Master of None"
Niespodzianka – Netflix raz jeszcze! "Master of None" to jeden z najbardziej u nas chwalonych seriali tej jesieni. Podobno komediowa Biblia dla trzydziestolatków. Na pewno produkcja przesympatyczna, przezabawna i zadziwiająco mądra. Aziz Ansari potrafi i świetnie pisać, i grać "samego siebie", tak że nie da się go nie lubić. Nie ulega wątpliwości, że w "Master of None" zawarł kawał własnego życia – i nie chodzi mi tylko o to, że na ekranie zobaczyliśmy jego prawdziwych rodziców.
Jest tu trochę o imigrantach i ich dzieciach, o związkach damsko-męskich, o sprawach bzdurnych, jak niemożność zdecydowania, co się chce na obiad, i bardzo poważnych, jak wybór drogi życiowej, przerażająca samotność osób starszych albo rasizm czy seksizm. I o wszystkim tym Ansari opowiada bez zadęcia, lekko, zabawnie, nie tracąc przy tym poważniejszej nutki.
Jestem pewna, że wszystko tu zostało przemyślane od pierwszej do ostatniej sekundy, a jednak serial sprawia wrażenie czegoś zrobionego od niechcenia, dla zabawy, po to, aby dostarczyć rozrywki nie tylko widzom, ale też gościnnym gwiazdom, jak Claire Danes. To wrażenie nie znika nawet po dłuższym czasie od seansu, a jednocześnie faktem jest, że wiele rzeczy, które się wydarzyły w tym króciutkim sezonie, dało mi porządnie do myślenia. A ostatnia scena to coś, co zdecydowanie sama mam ochotę zrobić – i dokładnie tak jak Dev i Rachel czuję, że okno za chwilę się zamknie.
Tak jak Louis C.K. stał się głosem osób w średnim wieku, Aziz Ansari ma szansę stać się głosem mojego pokolenia. Co jest dla mnie sporą niespodzianką, bo dotychczas znałam go właściwie tylko jako Toma z "Parks and Recreation".
1. "Mr. Robot"
Nie było w tym roku lepszej, bardziej znaczącej i głośniej dyskutowanej serialowej nowości niż "Mr. Robot". Serial Sama Esmaila wziął nas z zaskoczenia, bo zapowiadał się co najwyżej jako przyzwoita produkcja o hakerze, który walczy z korporacjami, jak wielu hakerów przed nim. Okazało się, że to była tylko niewielka część prawdy.
Główny bohater – jego sposób myślenia, stosunki z ludźmi, ratowanie świata "po godzinach" – miał w sobie od początku coś fascynującego i niejednoznacznego. Po paru pierwszych odcinkach serial zaczęto porównywać do "Fight Clubu". A potem się okazało, że i ten trop to nie wszystko, bo przygotowano nam tu dużo lepsze twisty.
Po tym, co zrobiono w finale, nie mam więcej pytań, chcę po prostu to oglądać i oglądać. "Mr. Robot" zaskoczył mnie pod każdym względem – nie tylko fabularnymi twistami i nawiązaniami do popkultury, ale także konstrukcją głównego bohatera, świetną psychologią postaci i tą zadziwiającą łatwością, z jaką rozwalił system. Mimo wielu wyraźnych inspiracji, serial nie tylko uniknął popadnięcia w sztampę, ale też stworzył nową jakość, zapoczątkował parę ważnych dyskusji i sprawił, że latem mieliśmy na co czekać co tydzień.
Nie potrafię sobie wyobrazić, co jeszcze mogą nam pokazać jego twórcy – ale jestem pewna, że w przyszłym roku znów będziemy oglądać "Mr. Robot", siedząc na krawędzi fotela i obgryzając nerwowo paznokcie.