Kultowe seriale: "Kroniki Seinfelda", czyli najlepszy serial o niczym
Mateusz Piesowicz
12 grudnia 2015, 20:02
Według wielu najwspanialszy sitcom wszech czasów. Żadna lista najlepszych bądź najlepiej napisanych seriali nie może się obyć bez niego w czołówce. A mowa przecież o produkcji, która łamała reguły konwencjonalnej telewizji w czasach, gdy o nowej generacji seriali nikt jeszcze nie słyszał. "Kroniki Seinfelda" pod wieloma względami wyprzedziły swoje czasy, do dziś pozostając wzorcem "serialu o niczym".
Według wielu najwspanialszy sitcom wszech czasów. Żadna lista najlepszych bądź najlepiej napisanych seriali nie może się obyć bez niego w czołówce. A mowa przecież o produkcji, która łamała reguły konwencjonalnej telewizji w czasach, gdy o nowej generacji seriali nikt jeszcze nie słyszał. "Kroniki Seinfelda" pod wieloma względami wyprzedziły swoje czasy, do dziś pozostając wzorcem "serialu o niczym".
Pisanie o " Seinfeldzie" jest dość kłopotliwe. Chciałbym nie zalać Was lukrem, który ciśnie mi się na klawiaturę, ale może to być wyzwanie ponad moje siły. Jak tu bowiem nie wpaść w przesadny zachwyt wymieniając nagrody, jakie serial NBC zebrał przez lata (10 Emmy i 3 Złote Globy, plus masa nominacji i pomniejszych wyróżnień)? Jak nie przytoczyć zawrotnych wyników oglądalności, o których dzisiejsza telewizja może tylko pomarzyć (tylko jeden – finał oglądało 76,3 miliona ludzi, co dało piąty wynik w historii amerykańskiej telewizji)?
Jak w końcu nie rozpłynąć się nad pomysłami, scenariuszem i aktorstwem, które przez dziewięć sezonów i 180 odcinków nie zanotowały praktycznie żadnego słabszego momentu? Będzie trudno, ale spróbujmy – dlaczego właściwie "Kroniki Seinfelda" są tak powszechnie uważane za genialne?
Wszystko i nic w Kronikach Seinfelda
Serial opowiadający o czwórce nowojorczyków w dużym stopniu zdominował telewizyjny krajobraz lat 90., co może się wydawać dziwne z naszego punktu widzenia. Poza granicami USA dość powszechne jest utożsamianie tego okresu z innym sitcomem, czyli "Przyjaciółmi", ale wierzcie mi, że w tym akurat przypadku Amerykanie wiedzą, co mówią. Wszystko zaczęło się w 1989 roku od jakże przejmującego dialogu dotyczącego położenia drugiego od góry guzika przy koszuli… nie brzmi przebojowo?
Na tym również w pewnym stopniu opiera się sukces "Seinfelda", który choć miał scenariusz przemyślany w najdrobniejszych szczegółach, to nie opowiadał żadnych potwornie skomplikowanych historii. Wręcz przeciwnie, każdy odcinek znakomicie wpisywał się w istotę tego, co rozumiemy pod hasłem wspomnianego już "serialu o niczym".
Ten oznacza ni mniej, ni więcej, tylko sitcom, którego bohaterowie w poszczególnych odcinkach przeżywają bardziej lub mniej zwykłe sytuacje, obracające się wokół ich codzienności, związków, pracy, rodziny itp. Wszystko to przyprawiają oczywiście odpowiednią dawką komentarzy stanowiących doskonałą obserwację rzeczywistości i jej absurdów. Nie ma szczególnego celu, do którego zmierzałaby fabuła, jednak jej poszczególne elementy powracają między sezonami, więc dla pełnego zrozumienia i docenienia choćby niektórych dowcipów konieczna jest znajomość poprzednich wydarzeń.
Każdy odcinek ma swój temat przewodni wprowadzany zazwyczaj przez jedną z postaci w rozmowie i odpowiednio rozwijany, często przez udział reszty bohaterów lub wtrącanie się czwórki w nieswoje sprawy. Całość opatrywano dawką ironicznych komentarzy i puentą, która zwykle niosła ze sobą zażenowanie dla bohaterów. Jak ognia unikano momentów patosu – celem twórców było, by widzowie nigdy nie czuli żalu wobec postaci, co oczywiście wcale nie przeszkadzało w przywiązywaniu się do nich.
Tym bardziej że było do kogo. Czwórkę bohaterów stanowili tu Jerry Seinfeld (grający samego siebie, czyli stand-upowego komika szukającego inspiracji do kolejnych numerów), Elaine Benes (Julia Louis-Dreyfus), George Costanza (Jason Alexander) i Cosmo Kramer (Michael Richards). Każde z nich wykreowało rolę, która zapewniła im dożywotnią popularność, ale też w pewien sposób zaszufladkowała, bo tylko Julia zdołała w pełni zerwać z łatką Elaine. Dodając do tego Larry'ego Davida, czyli drugiego obok Seinfelda pomysłodawcę i twórcę serialu, mamy prawdziwą komediową śmietankę, która przez dziewięć lat nie schodziła z telewizyjnego topu.
Kroniki Seinfelda, czyli tego jeszcze nie było
Choć początki były trudne, jak to zazwyczaj bywa w przypadku produkcji nie powtarzających zgranych motywów. Pilotowy odcinek nie wzbudził szczególnego zachwytu wśród szefów NBC, którzy dziwili się, czemu stand-upowy numer jest przerywany przez rozmowy na temat prania czy innych zupełnie przeciętnych czynności. Ostatecznie serial otrzymał zamówienie, ale bez szczególnych nadziei na przyszłość. Tę odmienił dopiero odbiór "Kronik Seinfelda", które z każdym kolejnym sezonem stawały się coraz większym hitem, pokazując widzom coś, czego do tej pory nie widzieli, a producentom uświadamiając, że nie potrzeba wielkich nakładów, by serial stał się fenomenem kulturowym.
Czasem wystarczy dobry pomysł i odpowiedni ludzie do jego realizacji. Takimi bez wątpienia okazali się Seinfeld i David, którzy wiele inspiracji do serialu zaczerpnęli wprost z doświadczeń własnych lub innych członków ekipy. Dzięki temu "Kroniki Seinfelda", choć często poruszają tematy wyglądające na kompletnie absurdalne, nigdy nie stały się serialem oderwanym od rzeczywistości. Często wręcz się z tą rzeczywistością przenikały, czego najbardziej wyrazistym przykładem jest motyw fikcyjnego serialu "Jerry", który Seinfeld wraz z George'em (nietrudno się domyślić, że ta postać to odpowiednik Larry'ego Davida) tworzyli dla NBC.
W telewizyjnym świecie jednak, w przeciwieństwie do prawdziwego, produkcja się nie przyjęła. Widownia nie była jeszcze gotowa na "serial o niczym", który to termin wziął się zresztą właśnie stąd, pomimo protestów Seinfelda i Davida, że "Kroniki" na pewno nie są o niczym.
Ten przykład jest tylko jednym z wielu dowodów na łamanie przez "Seinfelda" reguł ówczesnej, konwencjonalnej telewizji. Mieliśmy też m. in. odcinek odwracający chronologię zdarzeń, czy taki bawiący się schematem telewizyjnego talk-show. Zacieranie się granic fikcji i rzeczywistości lub pogrywanie z różnymi konwencjami to dla dzisiejszych widzów wychowanych choćby na "Community" nic nowego, ale na początku lat 90. trudno było uwierzyć, że telewizja może przełamywać takie bariery, w dodatku w zwykłym sitcomie.
No właśnie, słowo "zwykły" nie do końca tu pasuje, bo "Kronikom Seinfelda" daleko było do sympatycznych, ale powtarzalnych komedyjek, które podbijały serca telewidzów w tamtym czasie. Dzisiaj, czytając artykuły poświęcone serialowi, często natrafia się na takie terminy, jak "postmodernistyczny" czy "nihilistyczny". Choć trudno uwierzyć, by amerykańska widownia pokochała "Seinfelda" dzięki takim cechom, to jednak seria swoją ogromną popularność zawdzięcza w głównej mierze właśnie temu, że tak bardzo różniła się od konkurencji.
Kroniki Seinfelda: źli ludzie = zwykli ludzie
Przyjrzyjmy się choćby głównym bohaterom – to nie są postacie wycięte z komediowych szablonów. Owszem, są singlami po trzydziestce, a życie uczuciowe zajmuje sporą część ich codzienności, ale na tym podobieństwa się kończą. Jerry, Elaine, George i Kramer są tak dalecy od oczywistości, jak to tylko możliwe, a wynika to w głównej mierze z ustanowionej przez Davida i ściśle przestrzeganej w scenariuszu zasady "no hugging, no learning". Chodzi o wspomniane już wcześniej unikanie patosu i puent, z których bohaterowie wyciągaliby wnioski.
Weźmy sobie dowolny odcinek "Przyjaciół" – tam zawsze na koniec wszyscy potrafili się czegoś nauczyć, z zabawnych sytuacji wynikało doświadczenie. Tutaj nie ma o tym mowy. Każdy z bohaterów popełnia fatalne w skutkach błędy, ale ich konsekwencją nie staje się nabieranie doświadczenia. Wręcz przeciwnie, nikt nie staje się lepszym człowiekiem, bogatszym o wiedzę, czego należałoby w przyszłości unikać. Choć między pierwszym a ostatnim odcinkiem mija długi czas, to oglądamy nadal te same postaci – bez partnerów, bez wielkich osiągnięć, nawet nie można powiedzieć, by byli szczególnie szczęśliwi (ogólnie, nie w samym finale, gdzie z oczywistych względów szczęśliwi nie są).
Czy wynika z tego, że cała czwórka to jakieś koszmarnie niesympatyczne zaprzeczenia komediowych bohaterów? Skądże, to po prostu najnormalniejsi na świecie ludzie, którzy na pierwszym miejscu stawiają siebie samych, co zwykle kończy się dla nich upokorzeniem lub wręcz tragedią, która jednak spływa po nich, jak woda po kaczce. To sprawiło, że bohaterów "Seinfelda" uwielbia się w nie mniejszym stopniu, niż inne komediowe postaci, ale w zupełnie inny sposób.
Jerry, George, Elaine i Kramer są różnymi charakterami, ale w każdym z nich można odnaleźć cząstki siebie, nawet jeśli nie bardzo chcemy się przyznać do tego, że bywamy egoistyczni, skąpi, denerwują nas błahostki i sztucznie narzucane społeczne konwenanse. Bohaterowie "Seinfelda" mówili na głos to, co wszyscy myślą, ale nikt nie odważy się powiedzieć. Stali się więc swego rodzaju doskonałym odbiciem naszych niedoskonałości. A że nie lubimy, gdy się nam pokazuje, że w gruncie rzeczy jesteśmy wredni i źli, to i tutejszych bohaterów spotkał w końcu sąd za "niewłaściwe" zachowanie.
Twórcy potrafili się jednak w swoich antyspołecznych i niestereotypowych zapędach doprowadzać do ściany, która nawet dla widzów bywała już nie do przeskoczenia. Takim posunięciem było uśmiercenie jednej z drugoplanowych postaci i reakcja grupy bohaterów na tę śmierć, a właściwie jej kompletny brak. Scena odbiła się naprawdę głośnym echem, twórcom zarzucano kompletne pozbawienie wrażliwości. Prawda jest jednak taka, jak ją przedstawił Jason Alexander, który w odpowiedzi na krytykę powiedział: "Zasadą było, by scena była zabawna, a ta niewątpliwie była. Niewłaściwa, niegrzeczna i niebezpieczna, ale zabawna". Ot i cała filozofia "Seinfelda", który potrafił naprawdę daleko przesunąć granice komedii (ale nie granice dobrego smaku, to nie ten rodzaj humoru), by opowiedzieć boleśnie szczery dowcip.
Kroniki Seinfelda, czyli sytuacja bez zmian
Tych zresztą przez wszystkie sezony nie brakowało i co ważne, z biegiem lat nie straciły one niczego ze swojej błyskotliwości. Kiedy ogląda się "Kroniki Seinfelda" dzisiaj, wydaje się, że twórcy serialu równie dobrze mogliby opowiadać o współczesności. Tematów by im nie zabrakło i to wcale nie dlatego, że rzeczywistość dostarcza nieograniczone pole do popisu dla komików. Raczej dlatego, że humor w "Seinfeldzie" opiera się na banalnych rzeczach. Na przeciętności w codziennym życiu, nieważne czy akurat dotyczy ona relacji damsko-męskich, jedzenia, stosunków z rodzicami, sąsiadami, pracodawcami – wymieniać można by bez końca.
Serial NBC jest jak występ znakomitego stand-upowca, który rozglądając się po sali, znajdzie mnóstwo tematów do monologu, a jego dowcip będzie ostry, przenikliwy i świetnie wyłapujący otaczające nas absurdy. Jerry Seinfeld to miał, ba, ciągle ma, wystarczy zerknąć na jego dowolny występ, którymi nadal od czasu do czasu nas raczy.
Niestety robi to zdecydowanie za rzadko, podobnie zresztą jak reszta obsady. Jak już wspominałem, z czwórki głównych wykonawców wielką karierę kontynuuje właściwie tylko Julia Louis-Dreyfus. Mówi się nawet, że jako jedyna potrafiła przełamać "klątwę Seinfelda", czyli brak poważnych ról po zakończeniu serialu. Jerry Seinfeld po okresie epizodycznych kontaktów z telewizją wrócił jako twórca internetowego "Comedians in Cars Getting Coffee", Jason Alexander pojawia się często w epizodach, również w telewizji (całkiem niedawno w "The Grinder"), a Michael Richards widywany jest bardzo rzadko.
Poza nimi w "Kronikach Seinfelda" zaistniało wielu aktorów. Nie wspominając o gościnnych występach, których było całe mnóstwo (m.in. Bryan Cranston), to niezapomniane kreacje stworzyli tu Wayne Knight jako nemezis Jerry'ego listonosz Newman czy Jerry Stiller i Estelle Harris w rolach rodziców George'a. Próbując wymienić wszystkich zasługujących na wspomnienie nie skończyłbym tego tekstu jeszcze długo, więc, yada yada yada, bez wątpienia obsada była bardzo mocnym punktem serialu.
Obsada, scenariusz, dialogi, właściwie mógłbym się nad każdym odcinkiem "Kronik Seinfelda" i nad każdym bohaterem z osobna rozpływać w takim samym stopniu, bo tu naprawdę trudno znaleźć choćby jeden słabszy moment czy nietrafiony wątek. Serial NBC to telewizja w absolutnie najlepszym wydaniu. Komedia, która całkiem zasłużenie stała się fenomenem kulturowym i jest wymieniana w jednym rzędzie z takimi arcydziełami jak "Rodzina Soprano" czy "The Wire". Produkcja do dziś stanowiąca niedościgniony wzór w swoim gatunku, do którego konkurencja nie ma nawet startu.
Miałem za bardzo nie słodzić, prawda? No cóż, ostrzegałem, że to będzie ponad moje siły.