"Transparent" (2×01-05): Rodzinny portret
Marta Wawrzyn
14 grudnia 2015, 21:32
Najciekawsza i przy okazji najbardziej pokręcona serialowa rodzina powróciła, by dalej przeżywać wzloty i upadki, a przede wszystkim ciągle czegoś poszukiwać. I cóż to jest za powrót! Uwaga na spoilery z pierwszej połowy sezonu.
Najciekawsza i przy okazji najbardziej pokręcona serialowa rodzina powróciła, by dalej przeżywać wzloty i upadki, a przede wszystkim ciągle czegoś poszukiwać. I cóż to jest za powrót! Uwaga na spoilery z pierwszej połowy sezonu.
Na dzień przed premierą 2. sezonu "Transparent" zgarnął trzy nominacje do Złotych Globów – dla najlepszego serialu komediowego, a także dla Jeffreya Tambora i Judith Light – i żadna z nich nie jest przypadkowa ani niezasłużona. Serial po powrocie nie stracił nic a nic ze swojej świeżości, subtelności i niewymuszonego uroku, a jednocześnie dojrzał, pogłębił większość postaci i rzucił Pfeffermanów na głęboką wodę, każąc im powtarzać te same błędy i dalej poszukiwać czegoś, czego mogą nigdy nie znaleźć.
Pierwszy odcinek – "Kina Hora" – chwaliłam już wczoraj w hitach tygodnia, ale chętnie pochwalę go jeszcze raz. Był doskonały i przemyślany pod każdym względem, poczynając od strony wizualnej i muzycznej, a kończąc na starannie zaaranżowanym i pogłębiającym się z każdą chwilą emocjonalnym chaosie. Najszczęśliwszy dzień w życiu Sarah i Tammy przemienił się w koszmar, a białe wesele z bajki rodem okazało się bardzo drogim przedstawieniem, bo ślub ostatecznie nie został sfinalizowany. Tak przerażonej panny młodej jak Sarah nie widziałam na ekranie chyba nigdy, a scena, w której w weselnej sali rozbrzmiewała "Hawa nagila", zaś ona siedziała zapłakana w toalecie, marząc o tym, żeby się wysikać i stamtąd uciec, nie tylko niosła ze sobą ogromny ładunek emocjonalny, ale też łączyła w sobie wszystko to, co w "Transparent" jest najlepsze.
Weselny odcinek jest moim ulubionym z całej pierwszej piątki – być może w pamięć zapadła mi biel, może weselny portret rodzinny (jakże inny to był chaos od tego, który widzieliśmy w jednym z finałów "Modern Family", kiedy tamta ekipa też pozowała w bieli), a może kontrast pomiędzy radosną muzyką a twarzą panny młodej.
Wesele z jej perspektywy wyglądało jak wszystko, tylko nie najszczęśliwszy dzień życia, a w kolejnych odcinkach Sarah wyrosła na najciekawszą postać serialu, zaś Amy Landecker pokazała, że potrafi zagrać absolutnie wszystko. Droga, którą ta bohaterka przechodzi, jest tym ciekawsza, że przecież miała ona być tą najbardziej poukładaną z rodzeństwa. Dziś ją oglądamy z dwójką dzieci, bez męża/żony u boku, nieradzącą sobie z niczym – ani z obowiązkami matki, ani z własnymi emocjami. Podczas gdy pozostała dwójka rodzeństwa jakoś stara się poukładać swoje sprawy, Sarah wydaje się chodzić jak we śnie – a to małe załamanie nerwowe na szkolnej imprezie, a to spotkanie z dilerem, a to nocne obżarstwo nago w kuchni. I brak jakiejkolwiek wskazówki co dalej.
Tymczasem Ali znalazła nowy cel w życiu – uczyć się o kobietach, czytać feministyczną poezję i sypiać z Syd (Carrie Brownstein), bo chyba tylko tego jeszcze nie próbowała. Trudno traktować serio trzydziestolatkę, która mówi, że na razie chce się uczyć, a potem nie wie, co będzie robić, ale to właśnie jest Ali. Przy okazji jej zainteresowania z jednej strony tematyką genderową, a z drugiej własnym pochodzeniem, pojawiają się retrospekcje z Berlina z lat 30., w których widzimy sceny, jakie spodziewalibyśmy się zobaczyć zawsze i wszędzie tylko nie w Niemczech w tamtych czasach.
Ale bardzo szybko staje się widoczne to, co stoi za nowymi zainteresowaniami Ali – dorosłej kobiety, która nie zarabia na swoje utrzymanie i nie ma pojęcia, co chce robić w życiu. Ona chce się wydawać głęboka, interesująca i wartościowa, ale przede wszystkim wciąż jest strasznie skupiona na sobie, a poszukiwanie tożsamości seksualnej i zainteresowanie feminizmem to tak naprawdę nowe zachcianki. Ali przede wszystkim robi to, na co ma ochotę – bo taka już jest. Nie spodziewajcie się, że nagle stanie się bardziej odpowiedzialna.
W odróżnieniu od Josha, który zmienił się bardzo i stara się robić to, co "należy". Tyle że ogarnięcie "dorosłych" problemów, które na niego spadły w jednej chwili, przerosłoby prawdopodobnie każdego, a co dopiero tego wiecznego chłopaka. Nic dziwnego, że nie mija połowa sezonu, a jego dorosły syn już się od niego wyprowadza, zaś ciężarna Raquel raz po raz udowadnia, że nie do końca mu ufa. Życie Josha zdaje się zmierzać w wielu różnych kierunkach, ale żadnych oczywistych happy endów na horyzoncie jednak nie widzę. Widzę raczej wielki bałagan, którego nie da się podsumować paroma piosenkami Fussy Puss.
O ile poprzedni sezon skupiał się przede wszystkim na przemianie Morta w Maurę i reakcjach kolejnych członków rodziny, w tym problemy troszkę bardziej się rozproszyły, a miejsce emocjonalnych scen pomiędzy ojcem a dziećmi zastąpiły dramaty na linii Maura – Shelly. Po kilku odcinkach już rozumiem, za co jest ta nominacja do Złotego Globy dla Judith Light. Ona w tym sezonie błyszczy pod każdym względem. Wczoraj pisałam, jak piękna wydała mi się ta oto scena z wesela…
…i choć zdania nie zmieniam, po kilku kolejnych odcinkach widzę, że ta relacja jest o wiele bardziej skomplikowana niż "Shelly wspiera męża na nowej drodze życia". Przede wszystkim Shelly jest straszliwie samotna, pod każdym względem. Owszem, wspiera męża, akceptuje to, co zaakceptować musi, ale przede wszystkim rozpaczliwie próbuje chwycić się tego, co wymknęło już jej się z rąk. Największe chyba wrażenie robi scena rozgrywająca się w łazience w 2. odcinku – "Flicky-Flicky Thump-Thump" – ale tu nie chodzi tylko o seks. Chodzi raczej o bliskość, o potrzebę bycia z kimś na starość, o strach przed samotnością.
Tymczasem Maura chce wreszcie być sobą – na razie nie zdecydowała jeszcze, czy będzie to obejmowało pełną przemianę fizyczną – i do tego potrzebuje wolności. Miłość Shelly to klatka, z której musi jak najszybciej uciec, zwłaszcza że problemów wszelkiego typu ma przecież co niemiara. Dzieci, siostra, matka – wszyscy mają coś do powiedzenia na temat jej życia i za nic nie da się wszystkich zadowolić. Najlepiej więc w końcu postawić na siebie.
Krótko mówiąc, "Transparent" to w 2. sezonie jeszcze bardziej drobiazgowy portret rodziny, która jest zwyczajna i niezwykła jednocześnie. To znaczy potrafi i się nienawidzić, i skakać za sobą w ogień, i na siebie wrzeszczeć, i pomagać sobie wtedy, kiedy nie ma nikogo innego na horyzoncie. Co prawdopodobnie czyni ją bardzo podobną do wszystkich naszych rodzin.
Ale jednocześnie Pfeffermanowie są niezwykli – być może mają to w genach, być może to kwestia wychowania, tak czy siak łączy ich to, że łatwo się gubią i długo szukają ucieczki z pułapek, które tak naprawdę sami na siebie zastawiają. Choć z zewnątrz muszą wydawać się straszliwie dysfunkcyjną rodziną, ich siła polega na tym, że nauczyli się akceptować siebie nawzajem bezwarunkowo. Każdy w tym gronie ma prawo być sobą, każdy ma prawo szukać szczęścia tam, gdzie chce, każdy w końcu może liczyć na wsparcie. Choć na co dzień ci ludzie – zwłaszcza młodsze pokolenie – wydają się straszliwie samolubni, kiedy przychodzi co do czego, potrafią się zmobilizować i stać się silni jednością. Ich otwartość na wszystko i naturalność, z jaką podchodzą do tego, co jeszcze niedawno uznalibyśmy za odstępstwo od telewizyjnej normy, zachwyca i daje nadzieję na to, że inne seriale też przestaną tchórzyć.
W dzisiejszej telewizji jest miejsce na wszystko – także na transseksualistów, ostry feminizm i emocjonalne popapranie. I "Transparent" pokazuje, że nie musimy już sobie narzucać żadnych granic, a jednocześnie nie robić wielkiego "halo" z ich przekraczania. W serialu Amazona naturalnie wypadają i sceny zawierające fizyczną nagość, i te obnażające bohaterów emocjonalnie do takiego stopnia, jaki innym produkcjom telewizyjnym jest wciąż obcy. A najlepsze jest to, że to wszystko pokazywane jest mimochodem, czasem wręcz na marginesie, bez nachalnej dydaktyki. W "Transparent" najważniejsi są świetnie napisani bohaterowie, którzy mogą być po prostu sobą.
Serial potrafi z taką samą naturalnością wzruszać i śmieszyć, zadziwiać lekkością i subtelnością, ale też zapuszczać się w bardziej mroczne rejony, pokazywać bohaterów jako samolubnych drani i pogubione duże dzieci. Z Pfeffermanami niełatwo byłoby się zaprzyjaźnić, ale nie da się ich nie podziwiać za szczerość, bezkompromisowość i zdecydowanie, z jakim sięgają po to, czego w danej chwili chcą. Oczywiście za moment mogą zmienić zdanie i chcieć czegoś zupełnie innego, ale to tylko czyni ich prawdziwymi ludźmi.
Jill Soloway, opowiadając przynajmniej w jakimś stopniu o własnym ojcu i własnych bliskich, stworzyła nie tylko serial mający duże znaczenie dla społeczności transseksualistów, ale też odważny portret rodziny, która za nic nie przeprasza, niczego się nie wstydzi i nie ma w sobie ani odrobiny lukru. I właśnie dlatego nie da się oderwać od nich oczu, a dziesięć odcinków serialu chce się pochłonąć w jeden wieczór. Co powiedziawszy, lecę zająć się drugą połową sezonu.