"Fargo" (2×10): Nowi królowie Ameryki
Mateusz Piesowicz
15 grudnia 2015, 21:54
O tym, jak bardzo podobał nam się drugi sezon "Fargo", mogliście już nieraz na Serialowej przeczytać. Pytanie przed finałem brzmiało więc, nie czy ten odcinek się uda, ale czy zdoła w pełni sprostać ogromnym oczekiwaniom. Odpowiedzi pewnie się już domyślacie. Uwaga na mnóstwo spoilerów.
O tym, jak bardzo podobał nam się drugi sezon "Fargo", mogliście już nieraz na Serialowej przeczytać. Pytanie przed finałem brzmiało więc, nie czy ten odcinek się uda, ale czy zdoła w pełni sprostać ogromnym oczekiwaniom. Odpowiedzi pewnie się już domyślacie. Uwaga na mnóstwo spoilerów.
W "Palindrome" twórcy robili z nami dokładnie to samo, co w poprzednich odcinkach – bawili się naszymi przyzwyczajeniami i kpili w żywe oczy z oczekiwań, które jako widzowie mogliśmy mieć po zeszłotygodniowych wydarzeniach. Bo przecież wszyscy spodziewaliśmy się dramatycznej ucieczki Blomquistów przed Hanzeem i ostatecznej rozgrywki między nim a Lou. W "Fargo" jednak nic nie dzieje się tak, jak powinno, więc zamiast tego historia potoczyła się zupełnie inaczej, co wcale nie oznacza, że mniej dramatycznie.
Przede wszystkim, finał nie przyniósł kolejnej wielkiej masakry (choć oczywiście bez ofiar się nie obeszło), oferując jednak całkiem treściwe zakończenia poszczególnych wątków. Peggy i Ed, Hanzee, Lou, Mike – scenariusz nie pozostawił niczyjego wątku bez wyjaśnienia, wszystkim dając to, na co zasłużyli. Inna sprawa, że nie we wszystkich przypadkach było to tym, czego oczekiwali. Ci niespełnieni winę mogą zrzucić na zbyt wybujałą wyobraźnię i ambicje nieprzystające do rzeczywistości, reszta natomiast może pogratulować sobie zdrowego rozsądku i kierowania się tym, co najważniejsze nawet w kryzysowej sytuacji.
Do pierwszej grupy, ku mojemu wielkiemu smutkowi, trzeba niestety zaliczyć małżeństwo Blomquistów. Choć ostatecznie przeżyli znacznie dłużej, niż przewidywaliśmy, to zakończenie ich historii nijak nie może być uznane za szczęśliwe. Bardzo chciałem, by ta dwójka doczekała happy endu, ale muszę przyznać, że finał zupełnie odmienił mój sposób myślenia. Wątek Peggy i Eda, którym tak się emocjonowaliśmy, okazał się znakomicie przemyślaną pułapką. Kpiną, na którą dali się nabrać zarówno widzowie, jak i sami bohaterowie. Ich ucieczkę przed śmiercią oglądaliśmy z wypiekami na twarzy, z tygodnia na tydzień coraz mocniej kibicując tej niepozornej parze w starciu z potężniejszymi od nich wrogami. Daliśmy się tak wciągnąć w ten pościg, że automatycznie zaczęliśmy stawiać bohaterów po dwóch stronach barykady. Peggy i Ed – dobrzy, Gerhardtowie i mafia – źli. Tymczasem finał uderzył nas banalnym rozwiązaniem. Tu nie ma ani dobrych, ani złych.
To nie było filmowe starcie dobra ze złem, ponieważ to nie był film. Jaśniej się tego nie dało przekazać, niż w scenie, w której Peggy walczy z wyimaginowanym Hanzeem i dymem, którego nie ma. Odwołanie do wcześniej oglądanego przez nią filmu pokazało, że Peggy kompletnie się pogubiła w sytuacji. Chciała doprowadzić sprawę do końca i zostać filmową bohaterką, ratującą bezbronnego męża, ale nic z tego. Nie było sytuacji bez wyjścia, za drzwiami nie czaił się groteskowy czarny charakter. Prawdziwy był tylko umierający towarzysz.
Powiedzieć, że Ed zginął przez Peggy, będzie oczywiście zbyt dużym uogólnieniem i niesprawiedliwością, ale teza, że się do tej śmierci przyczyniła, da się już wybronić. Niesamowite, w jaki sposób i w jak krótkim czasie udało się twórcom opowiedzieć o tej postaci coś zupełnie innego niż do tej pory. Uważaliśmy ją przecież za kobietę, która zrobi wszystko, by pozostać przy życiu. Za osobę zdecydowaną i trzeźwo myślącą wtedy, gdy niewielu potrafiłoby zachować spokój. Tymczasem ostatni odcinek przedstawił całą sytuację w odmiennym świetle – to nie Peggy była ucieleśnieniem zdrowego rozsądku, lecz Ed. Człowiek, który robił wszystko, by uratować swoją rodzinę, bo to, jak stwierdził Lou, nie jest obowiązkiem, tylko przywilejem. I ten człowiek w swoich ostatnich słowach musiał powiedzieć żonie, że do siebie nie pasują. Peggy w uporczywym pragnieniu zmiany czegoś w swoim życiu przestała się bowiem liczyć ze zdaniem najważniejszej dla siebie osoby. Doprowadziła Eda do skrajnej sytuacji, w której ten musiał powiedzieć dość. Nie było więc wielkiej ucieczki, nie było ostatniej walki. Zamiast tego dostaliśmy koszmarnie gorzkie pożegnanie, tym bardziej dramatyczne, że można go było uniknąć.
Paradoksalnie więc, najmocniejsze sceny serialu wcale nie zawierały hektolitrów krwi. Najbardziej bolesne i najcelniej uderzające okazały się słowa. A właściwie brak tych słów lub ich złe użycie. W "Fargo" nic nie było przypadkowe – rozwikłanie tajemnicy Hanka, którego tajemnicze symbole nie miały nic wspólnego z kosmitami, rzuciło nowe światło na wcześniejszą rozmowę Peggy i Lou. Słuchając jej, łatwo można było dojść do wniosku, że pani Blomquist jest strasznie egoistyczną osobą, która przedłożyła swoje pragnienia nad życie męża i kilku innych osób. Nic bardziej błędnego. Owszem, popełniła kilka fatalnych pomyłek, ale nie wynikały one z tego, że była złym człowiekiem. Ich powodem było niezrozumienie. Zwykła, banalna niemożność wyrażenia swoich najgłębszych pragnień za pomocą słów. Kto wie, może gdyby naprawdę istniał uniwersalny obrazkowy alfabet, nie doszłoby do całej tej sytuacji?
Wszystko, co wydarzyło się w tym sezonie "Fargo", było bowiem efektem mniejszego lub większego nieporozumienia. Tym razem nie mieliśmy klarownego podziału na dobro i zło, które toczyły ze sobą wojnę. Kolejne zdarzenia powodowała przedziwna mieszanka potrzeb, motywacji i oczekiwań, która przy udziale sporej dozy przypadku ostatecznie doprowadziła do krwawej łaźni. Ofiary tejże trudno zliczyć, a zwycięzcy nie bardzo mają co świętować. Najlepszym przykładem Mike Milligan, który zdążył już triumfalnie ogłosić się królem, dokonać aktu łaski i okrucieństwa, a wszystko po to, by skończyć w ciasnej klitce w brzydkim biurowcu. Nie ma parady, są za to formularze i potrzeba zwiększania profitów. Ameryka nie potrzebuje króla, nawet wśród przestępców. Potrzebuje bankierów. Dawne czasy odeszły w niepamięć, a tacy jak Mike są tylko ich odpryskiem, który wkrótce zostanie zapomniany.
Najlepiej zrozumiał to Hanzee, który okazał się kolejnym łącznikiem tego sezonu z poprzednim (jeśli się nie zorientowaliście, to tutaj wyjaśnienie – swoją drogą, czy ta para chłopców na końcu nie przypomina Wam pewnej dwójki z zeszłego roku?), a przy okazji naprawdę trzeźwo myślącym bohaterem. Choć był moment, gdy bardzo złowrogo wyglądający z poparzoną twarzą Indianin zdawał się kroczyć drogą kompletnego szaleństwa, to twórcy znów poszli pod prąd oczekiwań widzów. Hanzee nie miał żadnego powodu, by ścigać Blomquistów, więc podjął sensowną decyzję o ucieczce. Życie jest wszak ważniejsze, niż jakaś karykaturalna zemsta, a kto jak kto, ale akurat Hanzee był prawdziwą ostoją zdrowego rozsądku w "Fargo".
Bardzo ucieszył mnie natomiast fakt, że oszczędzono nam śmierci Betsy i widoku zrozpaczonego Lou. Ta dwójka jak nikt inny tutaj zasłużyła na chociaż chwilę szczęścia i pal licho, że pewnie nie potrwa ona długo. Ich wzajemne "dobranoc" pojawiło się tu po raz kolejny – poprzednio mogliśmy je usłyszeć w premierze sezonu – i pięknie domknęło tę, opowiadaną według najlepszych wzorców od początku do końca, historię.
"Fargo" kończy więc sezon kolejnym znakomitym odcinkiem, ugruntowując swoją pozycję wśród najlepszych tegorocznych seriali. Okazji do jego chwalenia na pewno nie zabraknie w najbliższym czasie, więc zamiast laurki po prostu zakończę w tym miejscu – tak jak w przypadku latającego spodka, na opisanie pewnych rzeczy po prostu brakuje słów.