"Bordertown" (1×01): Na granicy dobrego smaku
Marta Wawrzyn
5 stycznia 2016, 17:33
Seth MacFarlane i Mark Hentemann swoim nowym serialem włączają się w debatę na temat imigrantów. Niestety, "Bordertown" raczej irytuje niż zachwyca żartami dotyczącymi spraw, o których amerykańskie media trąbią mniej więcej tyle, ile polskie o szaleństwach naszego rządu.
Seth MacFarlane i Mark Hentemann swoim nowym serialem włączają się w debatę na temat imigrantów. Niestety, "Bordertown" raczej irytuje niż zachwyca żartami dotyczącymi spraw, o których amerykańskie media trąbią mniej więcej tyle, ile polskie o szaleństwach naszego rządu.
Czasy, kiedy komedie Setha MacFarlane'a można było zaliczyć do najodważniejszych i najbardziej odkrywczych w telewizji, skończyły się dobrych kilka lat temu i "Bordertown" niczego tutaj nie zmieni. Wręcz przeciwnie, nowemu animowanemu serialowi zaprezentowanemu przez FOX poziomem humoru bliżej jest do nieszczęsnego "Dads" niż "Family Guya" z najlepszych czasów.
Tym razem rzecz się dzieje na granicy USA i Meksyku, czyli w miejscu, gdzie dobrze widać, jak bardzo Ameryka jest podzielona w kwestii imigrantów. Serial skupia się na dwóch rodzinach mieszkających obok siebie – rednecków o nazwisku Buckwald i pochodzących z Meksyku Gonzalezów. Bud, głowa rodziny Buckwaldów (głosu użycza mu Hank Azaria) to solidnej postury facet, który pracuje w patrolu granicznym, nosi wąsik godny Adolfa Hitlera i wygłasza poglądy w stylu Donalda Trumpa. To bardzo typowy mieszkaniec amerykańskiego Pasa Biblijnego – prawicowy, radykalny ksenofob, który na wszelkie zmiany patrzy z podejrzliwością.
Jego sąsiad, Ernesto Gonzalez (Nicholas Gonzalez, podkładający głos kilku postaciom) pochodzi z Meksyku i wydaje się być bardzo dumny z tego, że udało mu się spełnić swój amerykański sen, zapewnić rodzinie utrzymanie, zamieszkać w domu na przedmieściu itp. Jego największe pragnienie to być pełnoprawnym obywatelem swojej nowej ojczyzny.
Czyli w praktyce mamy tu debatę codziennie odbywającą się na amerykańskich ekranach telewizyjnych, włożoną w usta animowanych bohaterów i dość mocno podkręconą. Wojna o ostre prawo antyimigracyjne w fikcyjnej Mexifornii – jak szybko się przekonujemy, pozwala ono wysłać ekspresową drogą do Meksyku nawet kogoś, kto się urodził w Stanach Zjednoczonych – bardzo przypomina tę prawdziwą, która będzie się zaostrzać, im bardziej rozkręcać się kampania prezydencka roku 2016.
Krótko mówiąc, w tym momencie "Bordertown" mogłoby być świetnym komentarzem do amerykańskiej rzeczywistości. Ale nim nie jest. W serialu irytują i narysowani bardzo grubą kreską, pozbawieni choć odrobiny finezji bohaterowie, i mało wyrafinowane żarty. Ktoś wyraźnie uprawia tutaj recykling – oglądając nowy serial FOX-a, odnosi się wrażenie, że to wszystko po prostu już było.
Zaś większość gagów przekracza wszelkie granice dobrego smaku, z wdziękiem słonia w składzie porcelany zahaczając o palące kwestie rasowe. "Nie ma nic gorszego niż Meksykanin w okularach" – mówi w pewnym momencie Bud o wracającym ze studiów do domu bratanku Gonzalezów, a ja jako widz nie wiem, czy mam się śmiać, czy po prostu przyjąć to do wiadomości. Bo to i tak jeden z najmniej okropnych żartów, jakie padły w serialu, zajmującym się nie tylko imigrantami z Meksyku, ale i kosmitami, którzy najwyraźniej upodobali sobie szczególnie zaglądanie w ludzkie odbyty (!).
Zamiast więc skorzystać z okazji i stworzyć mocny głos w debacie o imigrantach, MacFarlane i Hentemann sprowadzili dyskusję do poziomu rynsztoka. Stereotypowe przedstawienie obu stron (i obu rodzin), ciężki dowcip, argumenty, których Amerykanie muszą słuchać każdego dnia, podniesione do potęgi entej – to wszystko w "Bordertown" zwyczajnie irytuje. Bud Buckwald wydaje się jedynie marną kopią innych sitcomowych "głów rodziny", zaś Gonzalezowie są zwyczajnie nieciekawi.
Twórcy w pilocie próbują uderzać głównie w ignorancję i ksenofobię typowych wyborców Republikanów i czynią to z subtelnością młota pneumatycznego. Nieprzemyślane, głupie żarty nie spodobają się nikomu – ani tym, których poglądy wykpiwają, ani liberałom, którzy mogliby ewentualnie przyklasnąć naśmiewaniu się z prawicowych pomysłów na utrudnianie życia imigrantom. Jedyny gag, który w ciągu 20 minut zdołał sprawić, że zupełnie szczerze się uśmiechnęłam, był nawiązaniem do serialu "Breaking Bad". Cała reszta tych "odważnych" żartów wyleciała mi z głowy pięć minut po seansie.
No dobrze, kosmici zafascynowani ludzkim odbytem na jakiś czas ze mną zostaną. Ale chyba nie o to chodziło twórcom "Bordertown".