"Telenovela" (1×01-04): Infantylna desperatka
Marta Wawrzyn
8 stycznia 2016, 15:03
Jeśli do tej pory nie docenialiście komediowej perełki, jaką jest "Jane the Virgin", zerknijcie na "Telenovelę". To dowód na to, że tego typu pomysł bardzo łatwo jest zepsuć.
Jeśli do tej pory nie docenialiście komediowej perełki, jaką jest "Jane the Virgin", zerknijcie na "Telenovelę". To dowód na to, że tego typu pomysł bardzo łatwo jest zepsuć.
Oglądając "Telenovelę", wiele razy się dziwiłam, że Eva Longoria przyjęła tę rolę. Jej udział w nowym serialu NBC można by zrozumieć, gdyby była bezrobotną aktorką z piątką dzieci na utrzymaniu, którą życie zmusiłoby do grania tak okropnej, narysowanej grubą kreską wersji samej siebie. Ale nie – Longoria, mimo że od zakończenia "Desperate Housewives" nie zagrała większej roli w telewizji, jest aktywna zawodowo i ma w planach kilka projektów jako producentka. Trudno powiedzieć, po co jej ten sitcom, w którym nie ma ani odrobiny świeżości i przy którym "Brzydula Betty" i "Jane the Virgin" – ba, nawet ich polskie wersje! – prezentują się niczym dzieła wybitne.
"Telenovela" zabiera widzów za kulisy telenoweli w sposób dużo bardziej dosłowny i oczywisty niż "Jane the Virgin". Niby wyśmiewa to samo, niby czyni to w bardzo podobny sposób, niby jest tu dużo metahumoru, ale jednak detale robią różnicę. O tym, że serialowi będzie brakowało subtelności, a prezentowany humor nie będzie najwyższych lotów, można się przekonać, już oglądając pierwszą scenę, w której Eva Longoria się potyka. Dwa razy. Hahaha. Ha.
Następnie zaś wchodzi prosto na plan telenoweli i w tym momencie widz zostaje uderzony w głowę łopatą. Nieskomplikowane, przyciężkawe żarty sypią się jak z rękawa, wyśmiane zostają jeden po drugim wszystkie schematy, które wyśmiane być powinny, postacie są dokładnie takie, jakie widzieliśmy w każdej tego typu produkcji, i zachowują się zgodnie z zasadami z podręcznika początkującego scenarzysty. Absolutnie nic "Telenoveli" nie wyróżnia, brak tu jakiejkolwiek wartości dodanej, no, może poza fantastycznymi sukienkami, które nosi Pasión – gwiazda telenoweli grana przez Anę, którą z kolei gra Eva.
Najbardziej razi mnie to, jak głupiutką postać zrobiono z Any, wokół której to wszystko się kręci. To dorosła kobieta, która często zachowuje się jak samolubne, rozpuszczone dziecko i nie ma przy tym ani odrobiny uroku Rogelia De La Vegi. I choć w ciągu czterech odcinków ta bohaterka się rozwija, a jej ludzka strona staje się coraz bardziej widoczna, co chwila tak naprawdę powtarza się schemat jak z sitcomu sprzed 20 albo 30 lat: Ana robi coś głupiego, pakuje się w kłopoty i po serii slapstickowych gagów zaczyna rozumieć swój błąd. Mimo że pod koniec każdego odcinka wydaje się mądrzejsza niż na początku, tydzień później wszystko znów się powtarza.
Dokładnie tak jak Rogelio, Ana ma problem z przyjęciem do wiadomości, że nie jest jedyną gwiazdą, przeżywa załamanie na oczach fanów, ośmiesza się przed byłym mężem, poniża Mimi (Diana-Maria Riva), swoją krawcową, która tak naprawdę jest jej jedyną przyjaciółką, a kiedy udaje się na wymarzoną randkę sami-zobaczycie-z-kim, robi z siebie kompletną idiotkę. Nie ma w tym nic wdzięcznego, bo Ana – choć, podobnie jak Rogelio, generalnie da się lubić, mimo swoich wad – jest zwyczajnie infantylna. A innych postaci bynajmniej nie napisano lepiej.
Inteligentny humor i lekkość zastąpiono dosłownością i takimi atrakcjami, jak upadki, problemy z garderobą czy trwające kilka minut "walki kociaków", w których nie ma nic śmiesznego, nie brakuje za to pisku. W serialu właściwie wszystko jest "meta" – od złej blondyny, która w prawdziwym życiu też jest wiedźmą, przez amanta, który szybko okazuje się gejem, aż po czarny charakter z doklejanymi wąsami, który w rzeczywistości jest zwyczajnym, sympatycznym facetem. Widać, że serial naprawdę się stara, abyśmy dostali pełen zestaw. Problem polega na tym, że z tych – zawsze śmiesznych – schematów wyciśnięto bardzo niewiele dobrej komedii.
Najlepsze momenty to te, w których Eva Longoria poważnieje i Ana odbywa dłuższe, poważne rozmowy – czy to z byłym mężem, czy z Mimi, czy też z superprzystojnym szefem stacji telewizyjnej, w którego wciela się Zachary Levi. Wtedy "Telenovela" nie razi infantylizmem, nie wydaje się ani trochę głupiutka, a bohaterów da się lubić. Cóż jednak widzom po takich momentach, skoro kolejny odcinek to powrót do slapsticku i Any zachowującej się jak dziecko.
Postać Evy Longorii momentami wydaje mi się tak naprawdę słabszą wersją Gabrielle z "Desperate Housewives", która przecież też potrafiła być samolubna jak dzieciak. I przez to tym bardziej widać, jaka przepaść dzieli żarty z "Telenoveli" od seriali, które formułą telenoweli – czy w przypadku "Desperatek" opery mydlanej – potrafią inteligentnie się bawić.
Serial ani nie śmieszy, ani nie wciąga, bo jak to w telenoweli, wszystkie szalone twisty są przewidywalne. Sztuką jest podnieść to wszystko do takiego absurdu, żeby widza to kolorowe szaleństwo pochłaniało bez reszty. "Jane the Virgin" czyni to bezbłędnie, pozostając rozrywką lekką, wdzięczną i sympatyczną nawet w swoich słabszych momentach. "Telenovela" bardzo się stara – a im bardziej się stara, tym bardziej jej nie wychodzi.