"Shades of Blue" (1×01): Jenny na posterunku
Bartosz Wieremiej
11 stycznia 2016, 17:33
Jennifer Lopez i "Shades of Blue" nie zbawią ogólnodostępnej telewizji, bo trudno to zrobić przewidywalnym i momentami nudnym pilotem. Z drugiej strony nowy serial NBC mógł być po prostu gorszy, co zbyt wielkiej różnicy nikomu nie zrobi, choć pewnie dla niektórych stanowić będzie namiastkę pocieszenia.
Jennifer Lopez i "Shades of Blue" nie zbawią ogólnodostępnej telewizji, bo trudno to zrobić przewidywalnym i momentami nudnym pilotem. Z drugiej strony nowy serial NBC mógł być po prostu gorszy, co zbyt wielkiej różnicy nikomu nie zrobi, choć pewnie dla niektórych stanowić będzie namiastkę pocieszenia.
Naprawdę niewielką jednak, bo bycie w najlepszym wypadku znośnym nie zwiastuje niczego dobrego. Niestety w tej produkcji NBC co pewien czas ujawniać się będzie także chorobliwa potrzeba poszukiwania owej znośności, tak jakby starano się wybadać, co właściwie widzom pasuje o tej porze roku. Niestety, w niezmiennym natłoku premier wspomniane podejście może szybko zakończyć się pożegnaniem z anteną.
W "Shades of Blue" śledzimy losy detektyw Harlee Santos (Jennifer Lopez) – samotnej matki, której dni mijają na byciu skorumpowaną policjantką. Nic wielkiego: tu zatrzymania, tam haracze, wieczorem kursik z żetonami do kasyna, a potem jeszcze spotkanie z towarzyszami broni i okresowy podział łupów. Wiecie, typowe, normalne życie w świecie pełnym korupcji, w grupie policjantów starającej się dorobić do marnej pensji i tworzącej coś na wzór rodziny. Przy okazji owa ekipa trzyma dzielnicę w ryzach, a układy z kryminalistami mają powodować relatywny spokój. Umówmy się, to taki oklepany przepis na katastrofę.
Bardzo szybko na scenie pojawia się FBI i agent Stahl (Warren Kole), a aresztowana Santos zmuszona jest do zostania informatorem biura. W założeniu więc nasza bohaterka będzie musiała dzielić czas między codzienną policyjną robotą, życiem rodzinnym, a współpracą z agencją i szpiegowaniem swoich przyjaciół. Przy okazji musi też przeżyć. Słowem nic, czego nie widzieliśmy wcześniej.
Warto w pierwszej kolejności zauważyć, że Jennifer Lopez naprawdę się stara, a i ma parę dobrym momentów. Kilka scen było zaskakujących, a det. Santos bardzo szybko przyszło strzelać do policyjnego żółtodzioba, który spartaczył aresztowanie. Jednocześnie nie wiem, czy przypadkiem Harlee kiedykolwiek stanie się postacią, dla której widzowie co tydzień zasiądą przed ekranem. Już teraz po raptem godzinie grozi jej bycie "zbyt" – zbyt fajną, groźną, ciekawą. W połączeniu z tłumaczeniem wszystkich jej potencjalnych grzeszków przez samotne wychowywanie córki, scenarzyści są na dobrej drodze do uczynienia z niej stosunkowo nieznośnej głównej bohaterki. Jeśli tak się stanie, to znana twarz będzie tylko przeszkadzać.
Narzekać nie można na resztę obsady. Pojawiają się m.in. Ray Liotta, Drea de Matteo czy nawet Vincent Laresca, który kilka lat temu miał całkiem ciekawą rolę w "Graceland". Z drugiej strony na razie jednak tylko ten pierwszy miał cokolwiek do roboty. Grany przez niego porucznik Wozniak pokazał kilka cech, które w założeniu miały podnieść stawkę całego zamieszania. Przyszło mu grozić, bić, mordować oraz knuć, choć i tak największą zbrodnią wydaje się przypalenie nieszczęsnych burgerów.
Niestety, sama intryga nie robi zbyt wielkiego wrażenia. Los bohaterki czy nawet jej córki, jak na razie zbytnio nie obchodzi. Nie zaoferowano też w dostatecznym stopniu jakiegoś zestawu mocnych wrażeń, który pozwoliłby patrzeć w przyszłość z odrobiną nadziei. Jasne, było pełne emocji grillowanie i zabawa z prochami – znaczy nie z narkotykami, a z takimi prawdziwymi prochami, które docelowo lądują w urnie. Mordowano się też trochę, a kilka ujęć było ciekawych. Niestety, ewentualne napięcie popsuto elementarnym brakiem instynktu zachowawczego u niektórych postaci. Szkoda, bo pewnie jeszcze trochę ciał zobaczymy. Nigdy nie zrozumiem, po co scenarzyści próbują sobie ułatwiać życie przy pomocy nadmiernej gadatliwości przestępców.
Ostatecznie, jeśli ktokolwiek chciał zobaczyć Jennifer Lopez w serialu telewizyjnym po sześciu latach przerwy, to będzie stosunkowo zadowolony, bo kamera poza nią nie widzi świata. Jeżeli jednak potencjalny widz liczył na dobry serial rodem z ogólnodostępnej amerykańskiej telewizji, to prawdopodobnie powinien szukać dalej. W tym momencie "Shades of Blue" po prostu nie oferuje wystarczającej liczby wrażeń, aby uzasadnić regularne spotkania. Nie wydaje się też dostatecznie ciekawe, aby zwracać uwagę na rozwój akcji w kolejnych tygodniach. Nie jest to jakiś koszmarny serial, po prostu do satysfakcjonującego poziomu trochę mu brakuje.