"American Crime" (2×01): Szkoła przetrwania
Marta Wawrzyn
10 stycznia 2016, 15:04
"American Crime" powraca z 2. sezonem, zupełnie różnym od pierwszego, a jednocześnie bardzo podobnym pod względem formy i powagi, z jaką podchodzi do tego, co trapi współczesną Amerykę. I po bardzo mocnym otwarciu wydaje mi się, że to może być jeszcze lepszy sezon!
"American Crime" powraca z 2. sezonem, zupełnie różnym od pierwszego, a jednocześnie bardzo podobnym pod względem formy i powagi, z jaką podchodzi do tego, co trapi współczesną Amerykę. I po bardzo mocnym otwarciu wydaje mi się, że to może być jeszcze lepszy sezon!
"American Crime" to projekt ciekawy z wielu względów. Przede wszystkim naprawdę mnie zadziwia, że którakolwiek ze stacji Wielkiej Czwórki zdecydowała się wypuścić coś tak trudnego w odbiorze i dalekiego od sieczki, którą serwuje na co dzień, a następnie to emitować mimo słabej oglądalności. A poza tym jest to serial, który bardzo otwarcie, dosadnie i wprost mówi o sprawach, o których z jednej strony w Ameryce dużo się dyskutuje, a z drugiej – zamiata pod dywan.
W zeszłym roku John Ridley, oscarowy scenarzysta "12 Years a Slave", pokazał nam, jak pełen uprzedzeń i wzajemnych animozji jest ten cudowny raj, gdzie nadal pół świata chce zamieszkać. Ten słynny melting pot, w którym wszystkich ma niby łączyć miłość do nowej ojczyzny i chęć przynależności do wielobarwnej, otwartej społeczności. Jak mało rajsko jest w tym raju, wszyscy wiemy z medialnych doniesień. Pierwszy sezon "American Crime" wpisał się świetnie w prawdziwe zdarzenia chociażby z Missouri, udowadniające, że uprzedzenia rasowe i społeczne animozje wciąż są żywe, mimo kultu poprawności politycznej.
Drugi sezon na razie prezentuje trochę inne podejście, bo nie skupia się tak bardzo na kwestiach rasowych (choć już widać, że pojawią się i będą miały znaczenie, a do tego dojdą jeszcze klasowe uprzedzenia) i prezentuje sprawę, która wydaje się jeszcze bardziej enigmatyczna i trudniejsza do rozplątania, choćby dlatego, że ofiara sama nie do końca wie, co się wydarzyło.
Rzecz się dzieje w Indianapolis, w prywatnej szkole średniej, uchodzącej za elitarną. Taylor Blaine (Connor Jessup), nieśmiały chłopak wychowywany przez samotną matkę (wyśmienita w tej roli Lili Taylor), która pracuje na kilka zmian, aby zarobić na czesne, kończy jako pośmiewisko na imprezie u kapitana drużyny koszykówki. Jego zdjęcia, na których wygląda na zalanego w trupa, lądują w internecie z podpisem "WT" (czyli white trash), a szkoła decyduje się go zawiesić, choć tak naprawdę nie wiadomo, co się wydarzyło. Zawstydzony Taylor w końcu mówi, że jest ofiarą i że prawdopodobnie użyto wobec niego przemocy seksualnej – choć na dobrą sprawę nie jest pewien jakiej dokładnie. Jego matka, po początkowym szoku, nie tylko mu wierzy, ale tworzy najgorszą możliwą wizję wydarzeń i w końcu decyduje się zgłosić gwałt na policję. Mimo że sam Taylor nie wie, czy tam rzeczywiście doszło do gwałtu, a takie zgłoszenie może być tylko początkiem dalszych upokorzeń. Z punktu widzenia matki sytuacja wydaje się być jednak bez wyjścia.
Po drugiej stronie mamy zasadniczą, chłodną dyrektor szkoły (Felicity Huffman), która mówi, że zależy jej na prawdzie (ale jeszcze bardziej zależy jej chyba na reputacji szkoły), trenera drużyny koszykówki (Timothy Hutton), przekonanego, że jego podopieczni nic złego nie zrobili, a także czarnoskórego kapitana tej drużyny (Trevor Jackson) i jego rodziców. Kwestie rasowe prawdopodobnie będą tu miały znaczenie – matka Kevina (Regina King) woli, aby jej syn umawiał się z Afroamerykankami, zaś żona trenera drużyny ma zastrzeżenia do tego, że szkoła niewłaściwie wychowuje białe panienki z dobrych domów – ale na razie wyraźniej zarysowane zostały podziały finansowe.
Co prawdopodobnie jest zgodne z rzeczywistością – społeczeństwo amerykańskie, owszem, szczyci się tym, że jest i było bezklasowe, ale z drugiej strony kult pieniądza po tamtej stronie Atlantyku zawsze był silniejszy niż po naszej. Za pieniądze kupuje się nie tylko domek na przedmieściu, dzięki któremu jesteśmy kimś, ale też wyższą edukację czy opiekę lekarską. Ostracyzm wobec takich osób jak Taylor i jego matka to nic nowego ani wydumanego. To amerykańska rzeczywistość.
Kiedy więc do tych już istniejących uprzedzeń dorzucamy sprawę tak delikatną i nieoczywistą jak gwałt – prawdopodobnie jednego chłopaka na drugim – wiadomo, że emocje sięgną zenitu i że prawdopodobnie uda się przebić to, co się działo w "American Crime" rok temu. Już nam zasugerowano, że kapitan drużyny lubi nie tylko dziewczyny, ale też chłopców, były też żarty o gwałcie w szatni. Czy to musi coś znaczyć? Nie. Czy Taylora rzeczywiście zgwałcono? Prawdopodobnie nie, ale bez jakiegoś rodzaju przemocy i niewłaściwych żartów niewątpliwie się nie obyło.
W "American Crime" najlepsze jest to, że nie wykłada wszystkich kart od razu. Lekko poszarpana narracja sprawia, że jest co rozgryzać i nad czym się zastanawiać, ale też wszystkie wskazówki rzucane są w sposób na tyle oczywisty, że nie ma pola do niewłaściwej interpretacji. Serial stawia diagnozy w bezkompromisowy sposób, mówiąc dosadnie i wprost, co jest nie tak z amerykańskim społeczeństwem. Pokazuje także, jak wiele zależy od tego, w jaki sposób postrzegamy innych. Nawet jeżeli uważamy się za najbardziej obiektywnych ludzi na świecie – dyrektorka szkoły wydaje się tak właśnie o sobie myśleć – zawsze będziemy obciążeni tym wszystkim, co nas obiektywizmu pozbawia. Naszym pochodzeniem, miejscem zamieszkania, doświadczeniami społecznymi itp., itd.
O ile w pierwszym sezonie było mniej lub bardziej jasne, co się stało – zamordowano człowieka, jego żonę pobito i zgwałcono – tym razem nic nie jest oczywiste. Czy Taylorowi coś zrobiono, czy też sam jest sobie winny? Czy chłopak został zgwałcony, czy "ostrożnie z tym słowem"? Czy ktokolwiek wie, co się wydarzyło, i czy mamy szansę w ogóle się tego dowiedzieć? Czy ma znaczenie to, co się wydarzyło, czy właśnie o to chodzi, że znaczenia to nie ma?
Na razie każda ze stron okopała się na swojej pozycji, co stanowi zapowiedź emocjonalnego piekła, które rozpęta się gdzieś w spokojnej Indianie. Na ocenę całości przyjdzie jeszcze czas, na razie mogę tylko powiedzieć, że tegoroczne otwarcie sezonu zrobiło na mnie chyba jeszcze większe wrażenie niż zeszłoroczne. Zadziwia mnie skomplikowanie tej – dość kameralnej przecież – historii, drobiazgowość, z jaką zarysowano społeczne tło, i to, jak subtelność udało się połączyć z dosłownością. Zadziwia mnie, jak ważne są tu detale – nie tylko niezwykle przemyślany scenariusz, gdzie każde słowo ma znaczenie, ale także dość surowe zdjęcia i charakterystyczna, budująca napięcie muzyka, pod koniec odcinka wyłaniająca się na pierwszy plan.
Zadziwiają mnie też aktorzy, którzy znów grają genialnie. Tym razem to Lili Taylor błyszczy w roli roztrzęsionej matki, za to Felicity Huffman i Timothy'emu Huttonowi przypadły w udziale zupełnie inne role niż rok temu. Co naprawdę się chwali, bo to właśnie wyróżnia dobre antologie – nawet jeśli wciąż pojawiają się ci sami aktorzy, twórcy dbają o to, aby za każdym razem mieli coś innego do zagrania. Warto przy tym zauważyć, że mimo ogromnego ładunku emocjonalnego nie ma na ekranie zbiorowej histerii, wszyscy grają dość oszczędnie, a momenty cichej, totalnej bezsilności wydają się ważniejsze od krzyków i darcia szat.
Czy to rzeczywiście genialny sezon, okaże się w jego trakcie, kiedy będziemy wgryzać się w tę historię coraz bardziej i bardziej. Ale skoro już w tym momencie uważam, że zastanawianie się przez dziesięć serialowych godzin, czy gwałt był, czy go nie było, i kto jest winny, a kto nie, to naprawdę dobry pomysł, oznacza to, że "American Crime" coś zrobiło tak jak należy. Znowu.