"Colony" (1×01): Kosmiczna okupacja
Marta Wawrzyn
16 stycznia 2016, 20:02
Nowy serial USA Network prawdopodobnie nie będzie hitem na miarę "Mr. Robot", ale i tak stanowi pozytywne zaskoczenie. To dowód na to, że z ogranych schematów można stworzyć przyzwoity dramat z nutką science fiction. Uwaga na spoilery z całego pilota – nie dało się inaczej!
Nowy serial USA Network prawdopodobnie nie będzie hitem na miarę "Mr. Robot", ale i tak stanowi pozytywne zaskoczenie. To dowód na to, że z ogranych schematów można stworzyć przyzwoity dramat z nutką science fiction. Uwaga na spoilery z całego pilota – nie dało się inaczej!
Carlton Cuse, niegdyś scenarzysta "Lost", powraca z nowym serialem w USA Network. I już w pierwszej chwili, kiedy na ekranie pojawia się Josh Holloway, z dawną fryzurą 'a la Sawyer i swoim akcentem z Georgii, mamy uderzające poczucie deja vu. Potem będzie ono powracać wiele razy, bo "Colony" to serial złożony z samych schematów, które jednak udało się połączyć w niezłą, wciągającą, wystarczająco mroczną, a jednocześnie lekko strawną całość.
Rzecz się dzieje w Los Angeles w niedalekiej przyszłości. Miasto znajduje się pod okupacją, a okupantami są na razie bliżej niesprecyzowani kosmici, którzy potrafią zaprowadzić porządek, szpiegując wszystko i wszystkich przy pomocy dronów, a także budując ogromne mury, przez które mysz się nie przeciśnie. Choć w pilocie spektakularnych, zrealizowanych z rozmachem scen jest niewiele – to raczej kameralny dramat, skupiający się w dużej mierze na sprawach rodzinnych – widać, że świat przedstawiony został przemyślany do ostatniego szczegółu. Ujęcie z góry na gigantyczny mur otaczający miasto jest imponujące, a i widok kilkupasmowych autostrad, po których zwykli ludzie mogą poruszać się tylko rowerami, robi wrażenie.
Nie ma wolności, nie ma swobody poruszania się, nie można robić tego, co się robiło przed okupacją. Niektóre choroby (jak cukrzyca) nie są w ogóle leczone, bo to się nie opłaca, co prowadzi do zrozumiałych ludzkich dramatów. Brakuje takich luksusów jak kawa czy owoce, a dzieciaki podczas przerw szkolnych wymieniają się jedzeniem. Obowiązuje godzina policyjna. Zdarza się, że pod spokojną kawiarnię podjeżdża opancerzone auto i uzbrojeni po zęby panowie wyciągają kogoś z klientów. Działa ruch oporu, nie brakuje także kolaborantów. A tym, którzy nie słuchają władzy, grozi zesłanie do obozu pracy.
Innymi słowy, kiedy Cuse zapowiadał, że serial będzie inspirowany nazistowską okupacją, mówił prawdę. Przy czym bardziej przypomina to okupację Francji niż Polski – owszem, koszmarną, ale jednak taką, która nie odbiera ludziom wszystkiego, całego ich dobytku i człowieczeństwa. Kiedy pod koniec odcinka okazało się, że gubernator pozwoli głównym bohaterom ponownie otworzyć ich dawną knajpę, przypomniało mi się "'Allo 'Allo" – i wydaje się, że niełatwo będzie się od tego obrazu uwolnić, zwłaszcza że po sieci krążą już zdjęcia z kolejnych odcinków, na których ową knajpę widać.
Głównymi bohaterami są tutaj Will (Josh Holloway) i Katie (Sarah Wayne Callies) Bowmanowie, a także ich dzieciaki. On to były agent FBI – i jak wszyscy dawni agenci rządowi, ukrywa się przed nową władzą pod przybranym nazwiskiem, Sullivan. Wpada w momencie kiedy próbuje przedostać się przez mur do Santa Monica, w poszukiwaniu syna, z którym został rozdzielony podczas najazdu kosmitów. Ale nie zostaje zesłany do żadnego obozu – czy też Fabryki – tylko dostaje propozycję nie do odrzucenia od gubernatora kosmicznej kolonii, Alana Snydera (Peter Jacobson, bardzo wyrazisty nawet w scenie smażenia bekonu).
Kolaboracja w tym świecie oznacza względne bezpieczeństwo (przynajmniej dopóki nie wytropi cię ruch oporu) i dostęp do rzeczy, których inaczej by się nie miało, ale nie to przekonuje Willa. Will się zgadza, bo chce odzyskać syna. Katie nic nie mówi, ale cały czas w głowie układa własny plan, o którym mąż najwyraźniej nie ma pojęcia.
Największą rewelacją odcinka – DUŻY SPOILER, proszę państwa – jest bowiem ujawnienie, że żona naszego nowego kolaboranta działa aktywnie w ruchu oporu. Mamy więc podzieloną rodzinę w podzielonym świecie, co zapewnia już na dzień dobry porządny zestaw dylematów etycznych i ogromnych emocji. Ważne jest także to, że Cuse nie kreuje bynajmniej biało-czarnego świata, odcieni szarości tutaj nie brakuje i im bardziej stawki będą rosły, tym trudniej będzie zdecydować, kto jest tu dobry, a kto zły.
Niby wydaje się oczywiste, że okupanci z kosmosu to ci źli – ale czy tacy ludzie jak Will, zgadzający się na współpracę z nożem na gardle, reprezentują dokładnie ten sam poziom zła? Ruch oporu będzie mówił, że tak, i nasi dziadkowie, którzy przeżyli okupację, powiedzieliby pewnie to samo. Ale już gdybyśmy poznali kogoś, kto pamięta Francję Vichy, uświadomiłby nam, jakie to bywa skomplikowane. Bo "Colony" to właśnie Vichy – samych okupantów nie widzimy na ekranie w ogóle, widzimy Amerykanów, terroryzujących innych Amerykanów na zlecenie wroga.
Choć bardzo trudno znaleźć w "Colony" choć nutkę oryginalności, a czasem wręcz serial traktuje widza jak idiotę – naprawdę trzeba było tak dokładnie i łopatologicznie objaśniać, o co chodzi z insuliną, zamiast pozwalać widzom się domyślać przez kilka odcinków? – nie mogę powiedzieć, że się nudziłam, nie potrafię też wymienić poważniejszych potknięć.
Wręcz przeciwnie, uważam, że nowy serial USA Network to kolejny – po "Mr. Robot" – dowód na to, iż z oklepanych schematów można stworzyć coś fajnego. I choć nie spodziewam się tutaj powtórki sukcesu "Mr. Robot", pilot wystarczył, żeby mnie kupić. Napisany na przyzwoitym poziomie scenariusz, przemyślany świat przedstawiony, znakomici aktorzy w rolach głównych (choć fani "The Walking Dead" pewnie się ze mną nie zgodzą), umiejętne budowanie napięcia i atmosfery nieustannego zagrożenia, niezłe twisty – to wszystko składa się na najlepszą do tej pory styczniową premierę ("Billions" nie liczę, bo oficjalna premiera dopiero przed nami). Nawet rodzinne dramaty w "Colony" zapowiadają się nieźle, w końcu mamy tu do czynienia z kochającym się małżeństwem, które właśnie stanęło po dwóch stronach barykady.
Nowy serial Cuse'a prawdopodobnie nie jest tym kolejnym wielkim dziełem science fiction, na które liczyli fani gatunku. Ale to, że potrafi dobrze przekazać dylematy etyczne i emocje jednej rodziny, żyjącej w dystopijnym świecie, czyni go strawnym i przyswajalnym dla każdego widza. Zwłaszcza że tych bohaterów z miejsca da się polubić, są wiarygodni psychologicznie, a ich sytuacja bardzo, ale to bardzo przypomina coś, co znamy z nie tak odległej przecież historii.