"Mercy Street" (1×01): Poprawność serialowa
Mateusz Piesowicz
20 stycznia 2016, 12:33
W swoim nowym dramacie PBS odrabia lekcje z historii, biologii i wiedzy o społeczeństwie, popisując się przy tym wyrafinowaniem godnym szkolnych podręczników. Efektem takich zabiegów mogło być tylko jedno – nijakość. Drobne spoilery.
W swoim nowym dramacie PBS odrabia lekcje z historii, biologii i wiedzy o społeczeństwie, popisując się przy tym wyrafinowaniem godnym szkolnych podręczników. Efektem takich zabiegów mogło być tylko jedno – nijakość. Drobne spoilery.
Fabuła "Mercy Street" jest bogata w różnorakie wątki, których przytaczanie nie ma większego sensu. Warto wiedzieć, że jest rok 1862, a więc środek wojny secesyjnej w Stanach Zjednoczonych. Owdowiała pielęgniarka przedstawiająca się jako Mary Phinney (Mary Elizabeth Winstead) trafia do szpitala Mansion House w okupowanej przez Unię Alexandrii, gdzie garstka personelu próbuje opanować wojenny chaos, a podziały społeczne mocno dają o sobie znać. Tyle wystarczy wiedzieć na początek, potem scenariusz prowadzi nas pomiędzy kilkoma postaciami na tyle zręcznie, że łatwo zachować orientację.
Zwłaszcza że twórcom wyraźnie zależy na tym, by ich dzieło było jasne i przejrzyste dla każdego widza. Choć historia jest bogata w postaci i szczegóły, to jednocześnie pozostaje łatwa w odbiorze, co można traktować zarówno jako jej zaletę, jak i wadę. Okoliczności historyczne, w jakich Lisa Wolfinger i David Zabel osadzili swój serial, dały im wprawdzie pole do popisu, nie mogłem się jednak oprzeć wrażeniu, że twórcy "Mercy Street" poszli po linii najmniejszego oporu, bojąc się w jakiejkolwiek kwestii opuszczać strefę scenariuszowego komfortu.
A czasem wręcz by się o to prosiło. Jesteśmy wszak w samym środku wojny, która zmieniła całe społeczeństwo, a szpital to idealne miejsce na konfrontację różnych przekonań i burzenie podziałów. Nie można wprawdzie serialowi PBS odmówić stawiania na różnorodność, bo w Mansion House i całej Alexandrii przenikają się wpływy Unii i Konfederacji, a nowy porządek zaczyna dopiero raczkować, ale wszystko tutaj przedstawione jest bardzo topornie. Postaci są papierowe, w zdecydowanej większości określone jedną cechą i łatwe do zaszufladkowania. W czasach, gdy moralna dwuznaczność to już praktycznie wymóg każdego szanującego się serialu, takie uproszczenia aż rażą.
Pomysł na serial, w którym opowieść o rozwijającej się medycynie przenika się z zaangażowanym społecznie dramatem historycznym (nie trzeba być geniuszem, by postrzegać to jako połączenie "Downton Abbey" z "The Knick") był wprawdzie całkiem niezły, ale "Mercy Street" najzwyczajniej w świecie brakuje pazura. Weźmy dwie bohaterki. Wspomniana już Mary jest oddana swojej pracy, przyświecają jej ideały Unii, więc konfederatów postrzega jako przyczynę całego zła na świecie. Nietrudno się domyślić, że kolejne odcinki sprawią, że będzie musiała zmienić swój punkt widzenia, a widok umierających żołnierzy zmusi ją do przedefiniowania tego, co dobre i złe. Inna kobieta – Emma Green (Hannah James), stoi po drugiej stronie barykady. Pochodzi z zamożnej, wspierającej Południe rodziny, jest pełna zapału, wyrywa się do działania i ciężko znosi to, że jej ojciec (Gary Cole) nie występuje przeciwko Jankesom. Raczej nie ryzykuję wiele, strzelając, że widok wszechobecnej śmierci również u niej wywoła rewizję poglądów. Tak oczywiste wątpliwości mogły przejść kilkanaście lat temu, ale nie teraz. Gdzie tu miejsce na niejednoznaczność?
Postaci, których rozszyfrowanie żadnemu z widzów nie przysporzy najmniejszych problemów jest znacznie więcej. Jedni porządni, drudzy do cna źli, a jeszcze inni po prostu bezmyślni lub zagubieni. Owszem, "Mercy Street" oferuje ich całą paletę, ale trudno się tu z kimkolwiek utożsamiać, bo wszyscy to sztuczne twory, mające swoje określone znaczenie dla fabuły i nic poza tym. Nawet gdy pojawia się ktoś ciekawszy, jak nierozróżniający stron konfliktu dr Foster (Josh Radnor), to twórcy wkładają mu w usta tak toporne kwestie, że szybko staje się równie banalną i martwą figurą co reszta.
Brakło odwagi w kreowaniu postaci, brakło jej także w wątkach społecznych. "Mercy Street" wygląda jak odrabianie zadania domowego z poszczególnych przedmiotów. Wojna? Jest. Medycyna? Jest. Kwestie rasowe? Są. Wszystko jednak tak nijakie i wygładzone do bólu, że krzyczy o jakiekolwiek odstępstwo od normy. Co z tego, że wyraźnie zaznaczono problem rasizmu – na ten temat powiedziano już tyle, że aby wzbudzić zainteresowanie, trzeba się wyjątkowo postarać. Tutaj tymczasem banał goni banał, a rozwiązanie poszczególnych kwestii wydaje się jasne już po pierwszym odcinku. Można to uzasadniać próbą sprostania różnym gustom, czy zachowania zgodności historycznej, ale dajmy spokój – ekranizowanie podręczników nie powinno już mieć miejsca.
Szkoda tego wszystkiego, bo "Mercy Street" pod pewnymi względami jest jednak pozycją interesującą. Od razu rzuca się w oczy, że włożono w niego sporo pracy – takie elementy jak kostiumy czy scenografia prezentują się naprawdę dobrze. Podobnie zresztą jak zgodność z faktami. Serial zainspirowały wspomnienia pracowników prawdziwego szpitala, był także konsultowany z historykami. Tutaj nie ma się do czego przyczepić, a jeśli dodamy do tego imponującą obsadę (prócz wymienionych pojawiają się tu m.in. Cherry Jones, AnnaSophia Rob i Cameron Monaghan), to po prostu żal, że z takich elementów nie udało się ułożyć czegoś lepszego.
Głównym wspomnieniem z seansu "Mercy Street" pozostaje więc wszechobecna nijakość. Jasne, to nadal więcej, niż w niejednym z już pokazanych tegorocznych pilotów, a czasu spędzonego nad serialem nie można zaliczyć do kompletnie zmarnowanego, ale oczekiwania wobec dużych produkcji muszą być, jak sama nazwa wskazuje, duże. Tutaj natomiast dostaliśmy serial tylko poprawny, w pełnym tego słowa znaczeniu.