Niezapomniane czołówki z seriali, które oglądaliśmy w latach 90.
Marta Wawrzyn
26 stycznia 2016, 12:02
"Z Archiwum X"
Zestawienie otwiera serial, który właśnie wrócił na ekrany po latach i to ze starą czołówką. W latach 90. "Z Archiwum" było jedną z tych produkcji, które zmieniały historię telewizji i otwierały widzów (a także szefów kolejnych stacji), na to, co wydawało się nowe i ryzykowne.
Kiedy serial o dwójce agentów ścigających kosmitów i inne stwory pojawił się w Dwójce, miałam niecałe 13 lat i byłam zdecydowanie bardziej strachliwa niż dzisiaj. Miałam co prawda za sobą dwa sezony "Miasteczka Twin Peaks" – nie wydaje mi się, żebym wiele z niego wtedy rozumiała, ale po latach odkryłam z zaskoczeniem odkryłam, że pamiętam dobrze większość kluczowych momentów – poza tym jednak nie miałam pojęcia ani o amerykańskich serialach, ani o tym, jak się straszy w telewizji.
Dlatego autentycznie bałam się "Z Archiwum X", zdarzało mi się odwracać oczy od ekranu, a ciarki mi przebiegały po plecach zazwyczaj już gdzieś w okolicach czołówki z niezapomnianym motywem muzycznym Marka Snowa. To było genialne otwarcie, bo całkiem subtelnie – zwłaszcza jak na tamte czasy, kiedy w telewizji królowała tandeta – budowało atmosferę niepokoju czy wręcz grozy. A jednocześnie pełniło swoją rolę, czyli wprowadzało w odcinek przynajmniej po części proceduralnego serialu, w którym dwójka agentów mocowała się z potworami tygodnia, kiedy akurat nie była zajęta kosmitami.
Hasło "The Truth is Out There", które agent Mulder traktował jak obietnicę czy też źródło nadziei, dla mnie było raczej źródłem lekkiego przerażenia – co tym razem pokażą i czy będę w stanie patrzeć przez cały odcinek w ekran. Co było naprawdę niezwykłym doświadczeniem w erze telewizyjnego kiczu (o którym już za chwilę i którego bynajmniej się nie wyrzekam).
"Przyjaciele"
Kultowa piosenka, kultowa czołówka, kultowe sceny przy fontannie. Pewnie nie przesadzę, jeśli powiem, że widziałam to intro – co roku odświeżane przez NBC – kilka tysięcy razy. W latach 90. "Przyjaciele" byli dosłownie wszędzie, nie dało się ich nie oglądać, nawet jeśli z jakiegoś powodu nie przepadało się za nimi. Jak w USA komediowe lata 90. zdefiniował cyniczny "Seinfeld", tak w Polsce mało kto w ogóle wiedział o jego istnieniu. Za to perypetie szóstki przyjaciół przesiadających na pomarańczowej kanapie znali wszyscy.
Tak samo było (i jest) z piosenką "I'll Be There for You". Mało kto potrafi dziś wymienić inne utwory The Rembrandts, za to ten dzieci lat 90. do dziś znają na pamięć. Sympatyczny styl tej czołówki wpisał się na stałe do popkultury, a dowodów na to, że do dziś jest ona niesamowicie rozpoznawalna, nie brakuje. O, choćby mnóstwo parodii serialowych czołówek w stylu "Przyjaciół". Nawet do "House of Cards" to pasuje!
"MacGyver"
"MacGyver" w Stanach Zjednoczonych rozpoczął się w 1985 roku, więc dla tej szczęśliwej części świata, która żyła po drugiej stronie Żelaznej Kurtyny, symbolizuje lata 80. I to tak pełną gębą. W Polsce Richard Dean Anderson zaczął robić armaty z ołówków i czołgi ze starych pralek dopiero w 1991 roku na antenie telewizyjnej Jedynki. I oczywiście sprawił, że się w nim zakochaliśmy, w tym mniej więcej czasie, kiedy w USA już schodził z anteny ABC.
Dynamiczny temat muzyczny autorstwa Randy'ego Edelmana idealnie współgra z fragmentami scen, które nas zapoznają z pomysłowością głównego bohatera. I choć w podstawówce zdecydowanie stałam po stronie chłopaków z "Drużyny A", oglądając dziś czołówkę "MacGyvera, dobrze wiem, jaki będzie następny kadr. To po prostu musiało zostać w głowie, zwłaszcza że serial oglądałam tak naprawdę dwa razy – najpierw w TVP 1, potem na Polsacie.
"Przystanek Alaska"
W tym przypadku nie było aż tak wiele do "znania na pamięć", bo to prościuteńka czołówka, której główną atrakcją – obok muzyki Davida Schwartza – był przechadzający się po miasteczku Cicely łoś. Ten zwierzak niewątpliwie bardzo dobrze personalizował (czy co tam robią łosie) wyjątkowość tego miejsca i jego specyficzny urok. Doktor Fleischman nie mógł lepiej trafić!
Łoś zresztą ma swoją historię – ma na imię Mort i do serialu został wypożyczony przez uniwersytet stanu Waszyngton. Aby mogła powstać ta czołówka, ekipa filmowa ogrodziła Roslyn – gdzie powstawał serial – płotem, zwierzę zostało wypuszczone luzem na plan i wabione przy pomocy jedzenia dla lepszych ujęć.
A my mogliśmy to wszystko podziwiać dzięki telewizyjnej Dwójce od 1993 roku – zaledwie trzy lata po Amerykanach!
"Bajer z Bel-Air"
Bardzo długa – zwłaszcza jak na sitcom – czołówka, w której Will Smith dokładnie streścił, jak to się stało, że jego bohater, nastolatek z Filadelfii, wylądował u swojego wujostwa w Bel-Air. Choć miałam w latach 90. bardziej ulubione komedie, widziałam większość odcinków "Bajeru z Bel-Air" na TVN-ie i w pewnym momencie znałam na pamięć nie tylko kolejne sceny, ale też słowa, nie do końca jednak je rozumiejąc (angielski w podstawówce nie był wtedy taką oczywistością jak teraz).
Oglądając tę czołówkę po latach, myślę, że jest całkiem udana, nie tylko "jak na tamte czasy". To fajne, kolorowe i pełne energii dwie minuty, idealnie wprowadzające widza w specyficzny świat dzieciaka z biednej dzielnicy robotniczego miasta, który nagle wylądował pośród luksusów. Dzięki Willowi Smithowi, który w tej roli miał dużo nieokiełznanego uroku, nawet mocno przerysowany humor nie przeszkadzał. To wszystko było po prostu naturalne – i w serialu, i w tej czołówce, od której dzisiejsze sitcomy mogłyby się tego i owego nauczyć. A poza tym w żadnym serialu nie mieli takiego poczucia rytmu!
"Drużyna A"
Podobnie jak "MacGyver", dla Amerykanów "Drużyna A" to jeden z symboli lat 80. – emitowano ją w latach 1983-1987. W Polsce musieliśmy obalić komunizm, żeby zapoznać się z Hannibalem, Buźką, Murdockiem i oczywiście niezapomnianym Mr. T w roli B.A. – faceta, który nie bał się niczego z wyjątkiem lotu samolotem.
U mnie w szkole w pewnym momencie dzieci dzieliły się na te, które uwielbiały "MacGyvera" i te, które wolały "Drużynę A". Należałam do tej drugiej grupy, z czego nie jestem dziś tak do końca dumna, ale to były naprawdę inne czasy. Co nie znaczy, że popieram planowany powrót serialu po latach – wręcz przeciwnie, uważam, że pewne rzeczy lepiej zostawić tam, gdzie należą, a Dirk Benedict, mimo że kariery nie zrobił, może zagrać tę samą rolę lepiej niż Bradley Cooper.
Czołówkę z charakterystyczną, chwytliwą muzyką Mike'a Posta i Pete'a Carpentera możecie zobaczyć powyżej, ale warto w tym momencie dodać, że to nie do końca oddaje moje doświadczenia z dzieciństwa. Musi być jeszcze lektor czytający superpoważnym głosem historię dawnych komandosów w Wietnamu, oskarżonych o zbrodnię, której nie popełnili. Bez tego to jednak nie to samo.
"Miasteczko Twin Peaks"
Ani w tym zestawieniu, ani prawdopodobnie w historii telewizji nie ma drugiej czołówki, która aż tak perfekcyjnie oddawałaby klimat serialu – specyficzny, senny i hipnotyzujący. Wszystko tu było na swoim miejscu – każdy kadr, pokazujący niezwykłość tego miejsca, i przede wszystkim każda nuta. Melancholijny temat muzyczny Angelo Badalamentiego to jeden z największych skarbów "Twin Peaks".
Serial ma wrócić w przyszłym roku i nadzieję, że ani Mark Frost z Davidem Lynchem, ani też nikt w telewizji Showtime nie wpadnie na straszny pomysł, żeby cokolwiek w tej czołówce zmienić czy też unowocześnić. To po prostu jest czysta perfekcja i kwintesencja Twin Peaks, ze wszystkimi jego podskórnymi strachami.
"Słoneczny patrol"
Ta czołówka miała w sobie coś hipnotyzującego i bynajmniej nie mam tu na myśli żadnego artystycznego wyrafinowania, drugiego dna itp. O nie, "Słoneczny patrol" miał tylko jedno dno, a powód, dla którego wszyscy z takim zapałem wpatrywaliśmy się w ekran, prawdopodobnie najlepiej ujął Chandler z "Przyjaciół". Chodziło o to, że piękni ludzie biegli. "Biegnij, Yasmine, biegnij jak wiatr" i wszystko będzie dobrze.
Z fabuły nie pamiętam dziś nic – choć faktem jest, że oglądałam serial raczej wybiórczo – ale jakimś cudem do teraz wiem, kto z nich pobiegnie pierwszy, kto będzie kolejny itp. Kojarzę też całkiem nieźle, jak zmieniała się obsada. Kompletnie nie wiem, po co nam filmowy reboot z Alexandrą Daddario, ale na pewno chłopcy rozumieją takie rzeczy lepiej. To w ogóle – ze względów, które widzicie powyżej – był serial raczej dla chłopców niż dla dziewczyn, choć jego fabuła przypominała porządną operę mydlaną.
"Strażnik Teksasu"
"Strażnika Teksasu" i Chucka Norrisa prawdopodobnie nigdy nie traktowaliśmy poważnie – nawet jak mieliśmy po 13 lat – choćby dlatego, iż serial był mocno przesiąknięty mentalnością amerykańskich południowców, moralizował bardziej niż jakakolwiek inna produkcja telewizyjna o stróżu prawa i szczycił się tym, że jego główny bohater potrafił każdemu dokopać. W sensie mniej lub bardziej dosłownym.
Ale nie da się ukryć, że wszyscy znaliśmy pieśń o oczach strażnika, czuwającego nad tym, by w Teksasie przestrzegano prawa i, no cóż, sprawiedliwości. Jego oczy też pewnie co poniektórzy z nas pamiętają do dziś – podobnie jak sylwetkę górującą nad miastem, bo umieszczoną gdzieś wysoko w chmurach. Kiedyś to twórcy seriali mieli wyobraźnię…
"Nieustraszony"
Kolejny dowód na to, że w Polsce amerykańska popkultura z lat 90. zmieszała nam się z tą z lat 80. "Nieustraszonego" zaczął pokazywać w 1995 roku – prawie dekadę po zakończeniu emisji w USA! – Polsat i był to serial, który oglądało się dokładnie tak, jak oglądało się nowe seriale. Oczywiście, pachnął kiczem trochę bardziej niż produkcje z lat 90., ale nie wydaje mi się, żeby nam to wtedy robiło aż taką różnicę.
Całkiem poważnie traktowaliśmy i Davida Hasselhoffa z burzą włosów, i jego gadający samochód, który, umówmy się, w 1995 roku nie był już aż taką rewelacją jak dziesięć lat wcześniej. Czołówka, z której dowiadujemy się, kim są Michael i KITT i jaki mają cel w życiu, wydaje mi się dziś napuszona do granic możliwości. Niemniej jednak, czy chcę się do tego przyznać, czy nie, był taki czas, kiedy znałam na pamięć to, co w niej mówiono.
"Pełna chata"
Familijny sitcom "Pełna chata" jest jednym z tych seriali, które po latach wydają się dość trywialne i właściwie trudno sensownie uzasadnić, czemu się to oglądało. W moim przypadku czynnikiem decydującym był chyba boskiej urody wujek Jesse, czyli młody John Stamos.
Niemniej jednak nawet teraz uśmiecham się, jak patrzę na most Golden Gate i sympatyczne ujęcia rodziny Tannerów. Temat muzyczny, czyli "Everywhere You Look" w wykonaniu Jessego Fredericka, też się nie zestarzał i mam nadzieję, że powróci w jakiejś formie w "Fuller House" – netfliksowym spin-offie opowiadającym o losach D.J. i jej dzieci.
Pewnie będę go oglądać – tym razem z sentymentu, a nie dlatego że akurat go pokazują. Choć nie da się ukryć, że trochę tak było z "Pełną chatą" w latach 90. – najpierw leciała na Dwójce, potem na TVN-ie i uniknięcie jej nie było wcale takie proste. Oglądało się ją, bo akurat była.
"Renegat"
Mniej więcej o połowie seriali z tego zestawienia można powiedzieć, że były szczytem kiczu, ale "Renegat" osiągnął chyba poziom Mount Everestu. Pamiętam, jak całkowicie na poważnie emitowano go z polskim dubbingiem pod jakże wymyślnym tytułem " Mściciel na harleyu" (pozdrowienia dla Canal+).
Polska Wikipedia podaje w opisie serialu streszczenie fabuły, które pojawia się na samym początku. I nie bez powodu je podaje – był taki czas, kiedy wszyscy potrafiliśmy je wyrecytować! Tak, tak, wszystkie dzieci w mojej szkole były w stanie powiedzieć wyrwane ze snu w środku nocy, że "Był gliniarzem i sprawdził się w tym zawodzie. Ale zeznawał przeciw innemu gliniarzowi, a to niewybaczalny grzech. Próbowano go zabić, ale kula trafiła jego dziewczynę. Wyjęty spod prawa ucieka, szukając sprawiedliwości. Jest łowcą nagród, jest renegatem" (tłumaczenie za telewizją Polsat, dzięki której od serialu nie dało się uwolnić).
Dziś patrząc na tę czołówkę, zastanawiam się głównie, co się w międzyczasie działo z aktorami, których nazwisk dziś nie pamiętam. Lorenzo Lamas ma za sobą sporo ról w filmach, których tytuły mi nic nie mówią, z pozostałą dwójką nie wiadomo, co się dzieje. Wydaje mi się, że najlepiej z całego tego towarzystwa pamiętam dziś motor.