"Mad Dogs" (1×01-03): Odrobina szaleństwa w raju
Bartosz Wieremiej
5 lutego 2016, 12:32
Czterech przyjaciół, egzotyczne i bardzo ciepłe miejsce oraz wyjazd zamieniający się w prawdziwy koszmar. Chyba gdzieś już to widziałem, co w zasadzie w niczym nie przeszkadza. Przynajmniej można pogapić się na palmy. Spoilery.
Czterech przyjaciół, egzotyczne i bardzo ciepłe miejsce oraz wyjazd zamieniający się w prawdziwy koszmar. Chyba gdzieś już to widziałem, co w zasadzie w niczym nie przeszkadza. Przynajmniej można pogapić się na palmy. Spoilery.
Na pierwszy rzut oka ta wersja "Mad Dogs" może spokojnie zostać zakwalifikowana jako kolejny przykład na to, jak leniwi i źli Amerykanie podbierają biednym Brytyjczykom ich seriale. Zostawmy to jednak. Oryginalne "Mad Dogs" przez blisko trzy lata i 14 odcinków szalało na antenie Sky1 i chyba miało się całkiem nieźle. Całą tę historię z angielskiego na amerykański przerobił zresztą twórca oryginału, czyli Chris Cole, a pomagał mu w tym Shawn Ryan. Tego ostatniego do dzisiaj kojarzy się w zasadzie głównie z "The Shield", bo tak naprawdę od 2008 roku zaliczał chyba więcej upadków niż wzlotów. Zanim przejdziemy dalej, jeszcze ostatnia uwaga: początkowo amerykańska wersja miała wylądować na antenie FX. Dopiero później przygarnięta została przez molocha zwanego Amazonem.
Zostawmy jednak porównania między oryginalną wersją a remakiem. "Mad Dogs" rozpoczyna się w słonecznym Belize od spotkania na lotnisku czterech kumpli odwiedzających przyjaciela, któremu się udało, i zagubionego bagażu, który już parę minut później nikogo nie będzie obchodził. Panowie zwiedzają okolicę w limuzynie, chałupa należąca do goszczącego ich Milo (Billy Zane) wygląda ładnie, jest także basen, morze, plaża i stosowne widoczki. Kolejne minuty upływają bohaterom na serwowaniu sobie drobnych złośliwości i alkoholu, a także na imprezach, przygodnym, bardzo głośnym seksie oraz na dokumentowaniu tychże ekscesów. Co najmniej jedna z posiadanych przez panów kamer już w tym momencie warta będzie rozwodu z wysokimi alimentami.
Jednak mniej więcej od 25. minuty pilota zaczyna robić się dziwne, a w okolicach 40. minuty czyjś mózg zaszczyci swoją obecnością pewien bardzo ładny stół. Nagle głupi żart przestanie nim być, a gdzie się bohaterowie nie obejrzą, dziać się będą rzeczy niebezpieczne. Już na początku 2. odcinka, "Xtabai", nasz kwartet weźmie udział w raczej specyficznej transakcji. Potem bohaterowie tworzyć będą plany, które zazwyczaj pogarszać będą ich pozycję, a rzeczy martwe okażą się dość złośliwe. Nie mam na myśli tzw. rzeczy w sensie dosłownym – akcent położyłbym prędzej na drugą część użytego określenia. Trzeci odcinek kończy się za to małym zwycięstwem – czasem dobrze jest mieć pod ręką porządną studnie.
Niezależnie od tego, co myślicie o fabułach, w których zgrai ludzi o średnio udanych życiorysach przytrafia się coś szalonego, "Mad Dogs" da się polubić. Jest ładnie – Belize, a raczej Portoryko udające Belize, wygląda naprawdę pięknie, a w niektórych lokacjach po prostu chciałoby się być. Niegłupio wypadają tutaj także aktorzy. Każdy z kwartetu: Michael Imperioli, Steve Zahn, Romany Malco, Ben Chaplin ma swoje momenty. Bardzo dobrze ogląda się sceny, w których ich bohaterowie zaczynają wątpić w intencje przyjaciół lub zauważają rzeczy, o których woleliby nie wiedzieć. Szczególnie że zazwyczaj przychodzi na to czas po chwilach, w których sami widzowie mogą wyrobić sobie podobne odczucia wobec danej postaci. Dodatkowo opowieści o relacjach wewnątrz grupy też świetnie się słucha – sprzeczne zeznania są zawsze mile widziane.
Co więcej, z wyczuciem przechodzi się w "Mad Dogs" od momentów lekkich i nieco absurdalnych, przez czarny humor, aż do najzwyklejszej makabry. Choć nie wiem, czy każdy chciał zobaczyć, w jaki sposób można zmieścić duże ciało w normalnej lodówce, to jednak cała ta sekwencja była przezabawna. Doceniam też bardzo lejący się z nieba żar – choć o tej porze roku z perspektywy pewnego zanieczyszczonego miasta nad Wisłą pewnie zachwycałbym się wszystkim, co potencjalnie gwarantowałoby odrobinę świeżego powietrza.
Z drugiej strony, jeśli miałbym na coś narzekać po tych trzech pierwszych odcinkach, to byłby to sposób, w jaki postanowiono wpisać w scenariusz opinie Mila na temat swoich gości. Są subtelniejsze sposoby, aby dać do zrozumienia, że każdemu z nich się nie powiodło i wyjaśnić przyczyny, dla których uważa ich za totalne niedojdy. Nieco inaczej wpleść w to ich zazdrość o dom, basen, a nawet tę przekrzywioną palmę, na którą wspinał się Cobi. Była możliwość, aby nieco spokojniej do tego podejść. Szczególnie że w kolejnych odcinkach jest czas na bliższe poznanie każdej z postaci. No, prawie…
Ostatecznie jednak przynajmniej na razie jest stosunkowo zabawnie, momentami krwawo, a humor miesza się z absurdem i odrobiną niezbędnego mroku. Z jakiegoś powodu produkcja Amazona idealnie wpisuje się też w polską zimę, choć akurat to trudno mi uzasadnić w racjonalny sposób. Uznajmy więc, że jest nieźle, a momentami nawet dobrze, i oby kolejne odcinki przyniosły jeszcze więcej szalonych zdarzeń.