"Horace and Pete" (1×01): Knajpa Louisa C.K.
Marta Wawrzyn
6 lutego 2016, 18:03
Louis C.K. znów nas zaskoczył – swój nowy serial wypuścił bez żadnej promocji i z pominięciem jakichkolwiek pośredników. I wszystko wskazuje na to, że mamy hit.
Louis C.K. znów nas zaskoczył – swój nowy serial wypuścił bez żadnej promocji i z pominięciem jakichkolwiek pośredników. I wszystko wskazuje na to, że mamy hit.
Pierwszy odcinek "Horace and Pete" wypuszczony został dokładnie tydzień temu, ku zaskoczeniu i krytyków telewizyjnych, i blogów technologicznych, które przyglądają się od dawna działalności Louisa C.K., wcześniej już sprzedającego na własnej stronie stand-upy po kilka dolarów. Dokładnie tak samo wygląda dystrybucja jego serialu – wystarczy zajrzeć tutaj, uiścić opłatę w wysokości 5 dolarów i już można oglądać. Ponieważ pojawiły się głosy oburzenia, że to drogo jak na jeden odcinek, komik zaczął tłumaczyć, że tworzenie seriali jest drogie. Po prostu. Ale kolejne odcinki mają już być tańsze – drugi będzie można ściągnąć za 2 dolary, następne po 3 dolary.
To ciekawy eksperyment – nikt do tej pory w ten sposób tego nie robił. Louis C.K. musiał zainwestować własne pieniądze – i chyba możemy mu uwierzyć, że były to niemałe pieniądze – i naprawdę niełatwo powiedzieć, czy inwestycja kiedykolwiek się zwróci. To prawda, że na sprzedawanych w ten sam sposób stand-upach zarobił miliony, ale serial to co innego. Na Netfliksie i Hulu można oglądać tysiące seriali za 7,99 dolarów miesięcznie. Z drugiej strony komik tłumaczy, że przecież 5 dolarów płacimy za kawę w knajpie. I teoretycznie ma rację, problem w tym, że tu nie chodzi o teorię, a o to, czy odzyska pieniądze, które zainwestował.
Odważny sposób dystrybucji to dobry powód, by zainteresować się "Horace and Pete" – ale oczywiście nie jedyny. Louis C.K. znów stworzył serial, który wart jest uwagi, zwłaszcza jeżeli lubicie jego pesymistyczny styl komediowy. Właściwie po pierwszym odcinku trudno powiedzieć, ile w tym serialu będzie komedii – owszem, nie brakuje tu i tekstów, i sytuacji, które mogą śmieszyć, ale jeszcze więcej jest elementów typowo dramatycznych. To z pewnością nie jest drugi "Louie".
Pierwszy odcinek ogląda się jak specyficzny teatr telewizji. Serial rozpoczyna się sceną, w której Horace (Louis C.K.) i Pete (Steve Buscemi) sprzątają knajpę, rozstawiają krzesła, kłócą się o to, kto gdzie zostawił szmaty poprzedniej nocy – słowem, zaczynają nowy dzień. Nie tak łatwo odgadnąć, co nastąpi później – nie mieliśmy wszak ani zwiastunów, ani nawet kilkuzdaniowych opisów, to pierwszy serial, który od początku do końca trzeba było rozgryźć samemu.
I choć wolałabym Was nie pozbawiać przyjemności odkrywania tego, co się kryje za kolejnymi rogami, bez kilku kluczowych spoilerów niestety opisać serialu się nie da. Horace and Pete's może kojarzyć się z knajpą z komedii "Zdrówko", ale to tylko pierwsze złudzenie. W rzeczywistości to skomplikowane miejsce z bogatą historią, prowadzone od dokładnie stu lat przez rodzinę – a dokładnie przez facetów, którzy mają na imię Horace i Pete. Czasem są to bracia, czasem kuzyni, nigdy do spraw knajpy nie mieszają się kobiety.
Po tym jak zmarł poprzedni Horace – ojciec bohatera granego przez Louisa C.K. – rządy przejęli obecni Horace i Pete. W barze wciąż pracuje też ich wujek Pete – starszy pan o niewyparzonym języku, który ma w nosie poprawność polityczną, nowoczesność i mieszane drinki. To nie jest barman, który Wam zrobi Mojito, to barman, który Was wywali, jeśli będziecie narzekać, że Wasze piwo składa się w połowie z wody. I trzeba przyznać, że Alan Alda, wcielający się w tego zgryźliwego staruszka, po prostu błyszczy, przyćmiewając wszystkich innych.
Rodzinne powiązania w "Horace and Pete" dorównują stopniem skomplikowania porządnym operom mydlanym, a i dramatów, które rozegrały się w ciągu pierwszych 67 minut, wystarczyłoby, żeby obdzielić kilka seriali. Swoją specyfikę ma relacja dwóch głównych bohaterów, jak również to, jakie miejsce zajmuje w tym wszystkim wujek Pete. Dodatkowo Pete – ten młodszy – nie może funkcjonować bez swoich pigułek, zaś Horace ma pokręcone życie miłosne i rodzinne. W pierwszym odcinku wybiera pomiędzy potencjalną kobietą swojego życia (Rebecca Hall) a córką (Aidy Bryant). Do baru w pewnym momencie wpada także siostra głównych bohaterów, Sylvia (Edie Falco), w towarzystwie prawnika, żeby odebrać to, co do niej należy. I na tym wciąż nie koniec, bo mamy jeszcze Marshę (Jessica Lange), kobietę, która przesiaduje w barze ze względu na dawne relacje ze zmarłym ojcem obecnych właścicieli.
W ten rodzinny krajobraz doskonale wpisują się klienci – po części stali bywalcy, a po części hipsterzy, którzy wpadają, zachwycają się tym, jakie to miejsca można znaleźć na Brooklynie, i lądują szybko za drzwiami. Gorące debaty polityczne – jeden z panów na przykład argumentuje, czemu Donald Trump powinien zostać prezydentem, mimo że bynajmniej nie jest jego zwolennikiem – i społeczne toczą się niemal cały czas. I są to świetne, żywe, emocjonalne dyskusje o rzeczach ważnych, jakie można prowadzić tylko w knajpie, i tylko po paru drinkach (z solidną zawartością wody).
Horace and Pete's to miejsce, którego czas nie dotyczy. Świat idzie naprzód, prezydenci się zmieniają, dawnych właścicieli zastępują ich synowie, ale poza tym wszystko zostaje po staremu. Ten bar to z jednej strony jedyna stała rzecz w życiu bohaterów, a z drugiej – jak trafnie wykrzyczała Sylvia – przyczyna ruiny całej rodziny. Co niby jest banałem, bo przecież tak można powiedzieć o niemal każdym rodzinnym biznesie. Ale w tym przypadku wcale nie prezentuje się to tak trywialnie.
Swoje robi obsada – kiedy za barem stoi Alan Alda, naprzeciwko niego zalewa się w trupa Jessica Lange, w kącie siedzi Steve Buscemi, a pośrodku kłócą się Edie Falco i Louis C.K., po prostu chce się to oglądać, nieważne, co się na ekranie dzieje. Emocjonalne wymiany zdań w rodzinnym gronie przeplatają się z ostrymi debatami na tematy aktualne i nostalgicznymi opowieściami o tym, jak to wypiło się tu swoje pierwsze piwo, a potem zabiło żonę i poszło na 55 lat za kratki. I ma to swój urok, nawet jeśli za nic nie jestem w stanie przewidzieć, w jakim kierunku podąży fabuła (i czy w ogóle gdziekolwiek podąży).
67-minutowy odcinek ogląda się jak stary teatr telewizji, co jest niewątpliwie zamierzonym zabiegiem – w pewnym momencie pojawia się nawet plansza z napisem "Przerwa". Dzięki znakomitym aktorom widz odnosi wrażenie, że patrzy na "coś lepszego" i "coś więcej", choć scenariusz póki co nie wyszedł poza standardowy rodzinny dramat, z wyraźną nutką melancholii. Widać tu rękę Louisa C.K., widać, że to on pisał żarty i nadał całości ton. W jego knajpie staroświeckość spotyka się z nowoczesnością, starość z młodością, rozcieńczone piwo z irytacją hipsterów. To miejsce, gdzie czas nie tyle się zatrzymał, co płynie w swoim tempie, jak gdyby świat na zewnątrz nie istniał.
Kolejne odcinki pokażą, co jeszcze ciekawego jest w tym miejscu, tych bohaterach, tym serialu. Ja jestem zachwycona tym, co zobaczyłam do tej pory, i z niecierpliwością czekam nie tylko na kolejne odcinki, ale też na wiadomości o wynikach finansowych tego przedsięwzięcia. Louis C.K. zrobił coś, czego nikt przed nim zrobić się nie odważył – wyjął pieniądze z kieszeni, zatrudnił fantastycznych aktorów, nakręcił serial, a teraz sam próbuje go sprzedać. I oby mu się udało.