Oceniamy serialowe nowości ze stycznia 2016
Redakcja
6 lutego 2016, 21:33
"Angie Tribeca"
Marta Wawrzyn: Całkiem udana komedia o policjantach, którą ogląda się jak bardzo długi skecz, wyśmiewający wszystkie możliwe schematy z procedurali kryminalnych. "Angie Tribeca" miesza głupiutkie żarty z absurdem na niezłym poziomie, przypominając swoim stylem raczej "Police Squad" z Lesliem Nielsenem niż "Brooklyn 9-9".
Rashida Jones z ogromnym wdziękiem wciela się w postać detektyw, która została napisana jak typowy sterany życiem gliniarz z bardzo poważnego serialu kryminalnego. Towarzyszy jej Hayes MacArthur, który gra jej partnera – razem przypominają trochę Kaśkę i Ryśka z "Castle" – a także Jere Burns, Alfred Molina i Andree Vermeulen. Wszyscy świetni w swoich rolach.
Praktycznie wszystko, co oglądamy w "Angie Tribece" – serialu stworzonym Steve'a Carella i jego żonę – w tej czy innej formie widzieliśmy już niejeden raz, zaserwowane na serio. Serial bierze na warsztat wszelkie możliwe schematy z telewizyjnych procedurali i przekształca je w komediową jazdę bez trzymanki, mocno podlaną absurdem. Żarty tak głupiutkie, że aż inteligentne, bon moty, które słyszeliśmy tysiące razy z ust "prawdziwych" serialowych policjantów, błędy montażowe, "przypadkiem" wplątane sceny z dublerami, surrealistyczne pościgi i walki, a także dużo przyzwoitego, staromodnego stapsticku – to wszystko znajdziecie w "Angie Tribece".
I choć nie jest to serial bez wad, na tle premier stycznia prezentuje się zaskakująco dobrze.
"Angel From Hell"
Marta Wawrzyn: Serial CBS, w którym marnują się dwa komediowe talenty – Jane Lynch i Maggie Lawson. "Angel From Hell" teoretycznie ma na siebie pomysł – młoda pani dermatolog, której ewidentnie brakuje trochę luzu w życiu, spotyka dziwną kobietę, wmawiającą jej, że jest jej aniołem stróżem. Pod koniec pierwszego odcinka obie dochodzą do wniosku, że w sumie mogą spędzać ze sobą czas, choć nie jest tak łatwo zgadnąć, czy postać grana przez Lynch to rzeczywiście anioł, czy może stalkerka z hakerskimi umiejętnościami.
"Angel From Hell" ma momenty fajne, zabawne, absurdalne, inteligentne i wzruszające. Ale przez większość czasu plecie banały, które dobrze znamy, korzystając z oklepanych schematów komediowych. Sytuacja, w której znajdują się obie panie, jest dziwna, i choć obie aktorki robią, co mogą, by wprowadzić w to tyle wdzięku, ile się da, zwyczajnie im to nie wychodzi. Tego nie ogląda się dobrze i tyle. Postać Lynch głównie irytuje, z kolei jej młodsza koleżanka jest zwyczajnie nudna.
Dodatkowo serial kładą okropne żarty, jak ten o tym, co ostre taco robi z ludzkim jelitem. Nie, nie i jeszcze raz nie.
"Baskets"
Mateusz Piesowicz: Serial zagadka. Obejrzałem dwa odcinki i nie potrafię powiedzieć, czy to, co zobaczyłem mi się podoba, czy wręcz przeciwnie. Na pewno jednak serialu nie porzucę, bo historia klauna Basketsa jest najdziwniejszą rzeczą, jaką widziałem w styczniu, daleką od dobrze znanych komediowych schematów.
W ogóle "komedia" w przypadku "Basketsa" to określenie umowne. Znacznie bliżej tej produkcji do komediodramatu, w dodatku o mocno surrealistycznym zabarwieniu. Nie mogło być jednak inaczej, skoro mamy do czynienia z historią człowieka marzącego o zostaniu profesjonalnym klaunem a lądującego na podrzędnym rodeo. Już samo to brzmi absurdalnie, a dodając do tego inne pokręcone pomysły twórców (Louie Anderson jako matka głównego bohatera!) oraz Zacha Galifianakisa w podwójnej roli, mamy pełen obraz koszmarnie smutnej, a jednak na swój sposób zabawnej opowieści. Przekonajcie się sami, co o tym myślicie, bo wydawanie jakichkolwiek stanowczych osądów na temat "Basketsa" jest w tym momencie karkołomne.
Marta Wawrzyn: A ja jestem zachwycona i nie mam co do "Basketsa" żadnych wątpliwości. To zdecydowanie jest mój typ serialu komediowego – depresyjny, zdrowo odjechany i wymykający się wszelkim schematom. Widać tu rękę Louisa C.K., ale przy klaunie granym przez Galifianakisa Louie wydaje się wesołkiem. Na razie nie wiemy, jak ten facet w tym wieku znalazł się tam, gdzie się znalazł, ale jest w nim coś niezwykłego. Coś, co każe mu jeździć na rolkach w nie do końca zmytym makijażu, zamiast wybrać pracę w fast foodzie albo supermarkecie. Choć to byłby pewnie logiczny wybór w tym przypadku.
"Baskets" ma intrygującego głównego bohatera, ale też mówi całkiem sporo o Ameryce – nie Hollywood, nie Nowym Jorku czy Chicago, a tej zwykłej małomiasteczkowej Ameryce, o której popkultura zwykle stara się nie pamiętać, bo nie ma w niej nic atrakcyjnego. Nie sądzę, żeby serial miał się zmienić, nabrać tempa czy też stać się "łatwiejszy" do ocenienia. "Baskets" prawdopodobnie pozostanie sobą do końca sezonu, co na pewno nie wszystkim widzom się spodoba. Ja jestem na "tak" i wydaje mi się, że nie wydarzy się nic, co by miało sprawić, że ta dziwna komedia przestanie mi się podobać.
"Beowulf"
Marta Wawrzyn: Serial brytyjskiej stacji ITV mógł być ciekawym wkładem w rozwój telewizyjnego fantasy, problem w tym, że zamiast spojrzeć w przyszłość, postanowił cofnąć się w czasie. "Beowulf" jest fatalny pod każdym względem – momentami przypomina biedniejszą "Grę o tron" (pomysł na czołówkę jest wręcz skopiowany), momentami wydaje się, że oglądamy jakąś parodię seriali w stylu "Herkulesa" i "Xeny".
Słabiutkie aktorstwo, napisany na kolanie scenariusz, marna scenografia – to wszystko sprawia, że "Beowulf" jest praktycznie nieoglądalny. Wielka szkoda, bo historia legendarnego wojownika idealnie nadaje się do telewizji. Ale niestety żeby coś z tego wyszło, trzeba sporo zainwestować. Nie da się dziś kręcić fantasy bez przyzwoitego budżetu, w końcu publiczność widziała już "Grę o tron".
"Billions"
Mateusz Piesowicz: Giamatti, Lewis, Siff, Akerman – te cztery nazwiska to wystarczające powody, by przynajmniej zainteresować się "Billions", ale na tym zalety nowego serialu Showtime się nie kończą. Historia starcia między obrzydliwie bogatym finansistą a polującym na niego prokuratorem przyciąga do ekranu dobrze napisanymi dialogami, napięciem budowanym z drobnych elementów i paroma scenami, które mocno zapadają w pamięć.
Mimo że serial nieco zbyt często trąci banałem, to potrafi to wynagrodzić mniej oczywistym podejściem do swoich bohaterów. Nikt nie jest tu jednowymiarowy, a motywacje rywalizujących ze sobą przeciwników wykraczają daleko poza proste próby zdobycia bogactwa, sławy, władzy lub wszystkiego jednocześnie. Póki co największa w tym zasługa charyzmatycznych aktorów i dopiero kolejne odcinki pokażą, czy "Billions" będzie czymś więcej, ale trzeba przyznać, że początek jest bardzo obiecujący.
"Bordertown"
Marta Wawrzyn: Miał być ostry głos w amerykańskiej debacie o imigracji – zwłaszcza tej z Meksyku – ale niestety szansę zaprzepaszczono. Seth MacFarlane i Mark Hentemann, twórcy nowej kreskówki dla dorosłych emitowanej przez FOX-a, pogrążyli serial, stawiając na żarty najgorszego sortu. Do teraz pamiętam nieszczęsnych kosmitów, zaglądających w ludzkie odbyty, choć naprawdę robiłam, co się dało, żeby o tym zapomnieć.
W "Bordertown" najbardziej irytuje właśnie ten brak finezji – bohaterów narysowano strasznie grubą kreską, a żarty, które padają, są w najlepszym razie nieśmieszne, w najgorszym głupie i obraźliwe. Nie udało się wyjść poza stereotyp, pokazać czegoś nowego, wycisnąć z jakże przecież nośnej tematyki choć odrobiny świeżości. W efekcie po miesiącu od premiery mało kto już w ogóle o serialu pamięta. A miało być tak niegrzecznie…
"Colony"
Mateusz Piesowicz: Ten rodzinny dramat w płaszczyku science fiction to jedna z lepszych styczniowych nowości. Wprawdzie nie odmieni on ani jednego, ani drugiego gatunku, ale wystarcza, że opowiada wciągającą historię, a momentami potrafi podnieść ciśnienie, by dobrze się przy nim bawić.
Inwazja kosmitów jest tu tylko pretekstem dla przedstawienia losów okupowanego miasta i jego mieszkańców. Wśród nich roi się od rebeliantów i kolaborantów, więc siłą rzeczy każdy musi się prędzej czy później opowiedzieć po jednej ze stron. A te wcale nie są tak czarno-białe, jak mogłoby się zdawać. Ta niejednoznaczność to zdecydowanie najlepszy element "Colony", które stara się nie popadać w banał i choć nie zawsze się to udaje, to jako całość się broni i może pretendować do miana nieco ambitniejszej rozrywki. Dobrze by było ten status zachować, bo Josh Holloway zasługuje na udany serial.
"Cooper Barrett's Guide to Surviving Life"
Marta Wawrzyn: Jeden z tych seriali, które natychmiast usuwa się z pamięci po nieudanym pilocie i nigdy więcej się do nich nie wraca. Ponieważ od seansu minął miesiąc, bardziej niż fabułę pamiętam w tym momencie aferę z billboardem z penisem, który FOX zmuszony był usunąć.
Pamiętam też trzech kompletnie nijakich chłopaków po studiach, okupujących razem jakieś nieszczęsne mieszkanie, oraz Justina Barthę w roli nudnego brata głównego bohatera, który ciągle narzekał na swoją pracę, żonę, dziecko etc. Pamiętam jeszcze "lekcje życia" i morały prawione przez Coopera Jak-Mu-Tam oraz łamanie czwartej ściany i skakanie po linii czasowej.
Niby jakiś pomysł na serial był, zabrakło jednak treści, ciekawych bohaterów, lepszych żartów i sytuacji, które byłyby choć trochę mniej oklepane. W efekcie mamy porażkę na całej linii – jeden z tych seriali, które porzuca się po pilocie i żałuje straconych 20 minut.
"DC's Legends of Tomorrow"
Mateusz Piesowicz: Ten serial nie miał prawa się udać, więc o żadnej niespodziance nie może być w tym przypadku mowy. Przygody zbioru średnio lub w ogóle nieinteresujących postaci drugoplanowych są dokładnie takie, jakie miały być – nieciekawe. A przy tym koszmarnie głupie i wypchane absurdami, którym scenarzyści nawet nie próbują nadawać znaczenia (o sensie nie wspominając), bo to misja skazana na niepowodzenie.
Jeśli więc chcecie z kolejnej produkcji spod znaku DC Comics czerpać jakąkolwiek przyjemność, to zapomnijcie o myśleniu. Jeśli czujecie się na siłach, by spróbować, to pamiętajcie, że ostrzegaliśmy i dajcie potem znać, czy wyszliście z tego bez szwanku.
Bartosz Wieremiej: Z każdym tygodniem coraz bliżej mi do poglądu, że "DC's Legends of Tomorrow" ostatecznie sprowadzi jakąś katastrofę na całą fabrykę produkcji DC na antenie the CW. Przynajmniej tyle sugerują wyemitowane dotychczas odcinki serialu.
Produkcja ta nie tylko nie jest dobra i nie sprawia nawet najmniejszej przyjemności, ale również regularnie podkopuje niektóre elementy obecne tak w "Arrow", jak i w "The Flash". W trakcie tych nieudanych podróży w czasie próbuje się wzbogacać bohaterów historiami i tragediami, które, wydawać by się mogło, że wszyscy łącznie z nimi zdołali już przepracować. Niekiedy dochodzi też do niefortunnych zbiegów okoliczności – patrz: ostatnie dni, Lazarus Pit i nieco sprzeczne opowieści o losach osób w nim zanurzonych (z niejakim Johnem Constatine'em w tle).
Ostatecznie jest więc to bardzo problematyczny kawałek telewizyjnej nudy imitującej rozrywkę. Szczególnie jeśli pomyśli się, że cały pomysł na ten serial niczym się nie odróżnia od typowego reality show. Do jednej latającej puszki załadowano tutaj grupę osób znanych z czego innego, a teraz w regularnych odstępach czasu próbuje się im uprzykrzyć życie, okresowo dzieląc też ekipę na rozmaite podgrupy. Tylko Kanarka trochę szkoda…
"Horace and Pete"
Marta Wawrzyn: Serial, o którego istnieniu dowiedzieliśmy się tydzień temu, kiedy to Louis C.K. rozesłał maila osobom korzystającym wcześniej z jego strony internetowej. Mail był krótki, zawierał informację, że jest nowy serial i zachętę do jego obejrzenia. Po uiszczeniu opłaty w wysokości 5 dolarów można ściągnąć pierwszy odcinek albo obejrzeć go przez internet, korzystając z playera na stronie. Bez pośrednika w postaci telewizji czy Netfliksa. Rewolucja, przyznacie.
A najlepsze jest to, że ponury komik znów nam sprzedaje niezły produkt. W "Horace and Pete" – który dzieje się w barze na Brooklynie i swoją formułą przypomina teatr telewizji – najlepsza jest obsada. Główne role – braci, którzy prowadzą mającą 100 lat knajpę – grają Louis C.K. i Steve Buscemi, a oprócz nich na ekranie pojawiają się i dają z siebie wszystko Alan Alda, Rebecca Hall, Aidy Bryant, Edie Falco, Jessica Lange.
Na tym etapie nie tak łatwo stwierdzić, o czym to będzie serial – elementy komediowe aż tak widoczne nie są, jest to raczej nostalgiczna opowieść o specyficznym miejscu i specyficznej rodzinie. Jestem pewna, że "Horace and Pete" prędzej czy później nas czymś zaskoczy, a na razie mogę powiedzieć, że bardzo dobrze mi w tej knajpie. Co pewnie zbliża mnie do tych nieszczęsnych hipsterów, poszukujących autentyczności i bezlitośnie wywalanych za drzwi przez wujka Pete'a.
"Idiotsitter"
Marta Wawrzyn: Kolejny internetowy serialik w żeńskiej obsadzie, który przygarnęło Comedy Central. Nie sądzę jednak, by powtórzył sukces "Broad City", bo choć ma w sobie fajną energię i bywa zabawny, nie poraża ani poziomem humoru, ani pomysłem na siebie. Bohaterkami są dwie dziewczyny, które nie mogłyby być bardziej różne od siebie – niegrzeczna nastoletnia córka bogatych rodziców Gene (Jillian Bell), która obecnie znajduje się w areszcie domowym, i Billie (Charlotte Newhouse), jej wykształcona na Harvardzie "niania".
Serial to po części satyra na rodziny amerykańskich bogaczy – takich typowych Kardashianów, bez klasy, bez gustu, za to z górą pieniędzy – a po części komedia o dwóch kumpelach z konieczności, które z czasem zaczynają doceniać i szanować siebie nawzajem. Gene dostrzega, że Billie to nie tylko kujonka, która pojawiła się, by uprzykrzać jej życie, z kolei Billie zaczyna zauważać prawdę stojącą za szaleństwami swojej podopiecznej.
Dziewczyny razem są bardzo fajne, niegrzeczne jak diabli i mają chemię, jakiej może im pozazdrościć wiele innych aktorek komediowych. Zdarzają się świetne żarty, zdrowo pokręcone pomysły, niezłe odniesienia do filmów. Ale całość oceniłabym jednak jako średnią – momenty znakomite przeplatają się z irytującymi, a oglądanie po raz kolejny, jak dziewczyny wojują ze sobą, by w końcu znaleźć wspólny język, szybko przestaje bawić. Jeśli jest jakiś powód, żeby to oglądać, to są nim Jillian Bell i Charlotte Newhouse, tworzące razem energetyczny duet.
"Lucifer"
Mateusz Piesowicz: Wielu rzeczy się spodziewałem po serialowym styczniu, ale nie tego, że zobaczę coś gorszego od "Legends of Tomorrow". "Lucifer" jednak znacznie obniżył poprzeczkę wszelkiego rodzaju "arcydziełom". Nie chodzi mi nawet o drastyczne odcięcie się od komiksowego oryginału, którego wyjątkowość spętano proceduralnymi więzami, ale o to, jak bardzo złe (i to nie w piekielnym wydaniu) są wszystkie tutejsze elementy.
Główny bohater nie ma za grosz charyzmy (ani urok, ani brytyjski akcent Toma Ellisa na mnie nie działają), a na jego korzyść działa tylko fakt, że partnerka, o ile to możliwe, ma jej jeszcze mniej. O fabule nie ma sensu nawet wspominać, bo stanowi tylko pretekst dla wygłaszania w teorii zabawnych kwestii na temat grzechu, piekła, ziemi, itd.
Najbardziej przykre jest to, że elementy, które miały "Lucifera" wyróżniać wśród proceduralnej masy, działają dokładnie odwrotnie. Gdyby je odrzucić, zostałby procedural, jakich wiele, o którym zapomniałbym chwilę po obejrzeniu. "Lucifera" niestety zapamiętam.
Bartosz Wieremiej: "Lucifer" to produkcja, w której diabeł jest zbyt grzeczny, a policjantka bywa za mało… – no po prostu za mało interesująca, żeby nie powiedzieć, iż det. Decker (Lauren German) zwyczajnie przynudza. Wszystko dookoła razi w tym serialu przeciętnością. Nawet potencjał, jaki się kryje w opowieści zaczynającej się od "przychodzi Lucyfer (Tom Ellis) do psychoanalityka", nie został w najmniejszym stopniu wykorzystany. Co więcej, całe to diabelskie karanie nie ma sensu, kiedy wszystko wygładzono tak, aby nadawało się do puszczenia w ogólnodostępnej telewizji.
Produkcja stacji FOX nie tylko robi krzywdę materiałowi źródłowemu, z którego korzysta, ale i powiela większość błędów, jakie można było powielić. Oglądając ten serial, ma się wrażenie, że najgorsze elementy, uroczego przecież, "Forever" doprawiono tutaj wszystkim tym, co sprawiło, że zaserwowany przez NBC "Constantine" okazał się tak wielką klapą. Na chwilę obecną też żaden z konfliktów między poszczególnymi bohaterami nie jest wart czyjegokolwiek czasu i w sumie trochę szkoda. To mogła być całkiem przeciętna i urocza godzina telewizyjnej rozrywki. Niestety nie wiem, czy kiedykolwiek będzie.
"Mad Dogs"
Bartosz Wieremiej: W sumie przyjemność sprawiła mi ta część sezonu, którą zdążyłem zobaczyć. Jest to po prostu bardzo przyzwoicie zrobiony serial, owszem, pokręcony nieco, ale przy tym całkiem zabawny. Są w nim zaskakujące momenty. Człowiek łapie się też na tym, że niekiedy tym niedojdom kibicuje, a w innych chwilach chce, aby im się nie udało. Najzwyczajniej liczy się, żeby za rogiem krył się jeszcze jeden zwrot akcji lub niespodziewana wizyta.
Dodatkowo Belize, czyli Portoryko udające Belize, wygląda naprawdę dobrze. Co jest bardzo ważne, kiedy mieszka się w miejscu, gdzie niektóre pory roku okazują się niezdatne do życia. Pochwalić wypada także każdego z głównej aktorskiej czwórki. Michael Imperioli, Steve Zahn, Romany Malco, Ben Chaplin miewają dobre momenty, a i nie zawodzą również w grupie.
Ogólnie więc, szczególnie na tle większości pozostałych produkcji na tej liście, jest to serial warty zobaczenia, choć trochę sam nie wierzę, że właśnie to napisałem.
"Mercy Street"
Mateusz Piesowicz: Na pewno nie jest to najgorsza premiera stycznia, ale już do tytułu największego rozczarowania może spokojnie pretendować. Serial PBS kusił szeregiem znanych nazwisk (Josh Radnor, Mary Elizabeth Winstead, AnnaSophia Robb, Gary Cole, Cameron Monaghan i inni) oraz tematyką łączącą historię z medycyną. Wyszło, jak wyszło, tzn. do bólu przeciętnie.
Najprościej będzie odpowiedzieć, że twórcom po prostu zabrakło odwagi, by wyjść poza schematy. Jeśli bowiem przyjrzeć się tematom poruszanym w serialu to jest ich od groma: wojna secesyjna, niewolnictwo, kwestie rasowe, rozwój medycyny, feminizm i oczywiście obowiązkowo miłość to tylko te, które jeszcze pamiętam. Wszystko jednak wymierzono, jak od linijki, co powoduje wrażenie ekranizacji podręcznika do historii, a nie emocjonującej opowieści.
Tych emocji nie ma tu praktycznie wcale, a oglądanie przypomina wycieczkę z przewodnikiem i odhaczanie kolejnych punktów programu. Co z tego, że "Mercy Street" obfituje w dramatyczne wydarzenia, skoro ekscytują one mniej niż zeszłoroczny śnieg, a o schematycznych pracownikach i pacjentach szpitala Mansion House zapomina się zaraz po obejrzeniu? A wystarczyło tylko mniej oczywiste podejście do tematu, dodanie paru niejednoznaczności i więcej odcieni szarości w tym czarno-białym świecie, a mielibyśmy może nie hit, ale na pewno solidny dramat z historią w tle. Zamiast tego jest nudnawa opowieść z tłumem nijakich postaci przewijających się przez ekran – nie tak to miało wyglądać.
"Outsiders"
Mateusz Piesowicz: Serial mający potencjał zarówno na zostanie z nami na dłużej i zapewnienie pozytywnych wrażeń, jak i szybkie popadnięcie w niełaskę. Chciałbym, żeby szala przechyliła się na jego korzyść, bo "Outsiders" zdecydowanie coś w sobie ma. Może to efektowna otoczka (scenografia i kostiumy robią wrażenie), może kilka postaci wartych zapamiętania (zwłaszcza David Morse jako Big Foster Farrell), a może po prostu brak większych aspiracji.
To ostatnie może jednak szybko obrócić się na niekorzyść twórców, jeśli do sprawnej realizacji nie dorzucą sensownej albo chociaż wciągającej historii. Bez tego mój aktualnie umiarkowany optymizm, pozwalający patrzeć przez palce na tutejsze absurdy, szybko zgaśnie.
"Recovery Road"
Marta Wawrzyn: Młodzieżowy serial telewizji Freeform – do niedawna ABC Family – oparty na książce Blake'a Nelsona. Główną bohaterką jest Maddie (Jessica Sula), na pierwszy rzut oka typowa grzeczna dziewczynka, która wpadła w nałogi po śmierci taty. Dziewczyna ostro imprezuje, pije, pali, ćpa i jest bliska znalezienia się na dnie, kiedy ląduje na odwyku. W dzień szkoła, wieczorami wracanie na prostą – tak ma wyglądać jej życie przez najbliższe miesiące.
Maddie ma szczęście, bo spotyka ludzi, którzy rzeczywiście mogą jej pomóc – w tym chłopaka, w którym za chwilę pewnie się zakocha. I bardzo się tym jej szczęściem cieszę, tak jak rozumiem potrzebę tworzenia takich seriali i doceniam przyzwoicie napisany scenariusz oraz niezłe kreacje aktorskie, niemniej jednak oglądać tego dalej nie zamierzam. "Recovery Road" razi mnie zarówno tym, jak pewne rzeczy zostały tu ugrzecznione i wygładzone, jak i swoim kaznodziejskim tonem. Nie widzę tu kompletnie nic, z czym mogłabym się choć trochę identyfikować, nie widzę też historii, która mogłaby mnie wciągnąć.
Ale podkreślam, że nie jest to serial zły – przeciwnie, to całkiem inteligentny młodzieżowy dramat, który z pewnością znajdzie swoją publikę.
"Second Chance"
Bartosz Wieremiej: Widziałem pierwszy odcinek. Postanowiłem nie zbliżać się do następnych. Nawet moja tolerancja na rzeczy słabe nie wystarczyła do tego, abym przetrwał kolejne godziny w towarzystwie Jimmy'ego Pritcharda (Robert Kazinsky). Po zetknięciu się z "Second Chance" ma się wrażenie, jakby ktoś próbował wskrzesić najbardziej przeterminowane elementy seriali ostatnich kilku dekad poprzedniego wieku. Poważnie.
Jasne, poza telewizyjnymi skojarzeniami podobno jest tutaj trochę Frankensteina. Przynajmniej wszyscy dookoła piszą, że jest. Ja tymczasem widzę odrobinę "The Six Million Dollar Man" zmieszaną z nadmiarem wątków (nie)znanych z "Now and Again". Niby mamy akcję i dramaty rodzinne, a geniusze wydają się dostatecznie dziwni, jednak nie polecałbym tego serialu, nawet gdyby mnie do tego zmuszono siłą.
Po prostu "Second Chance" niech sobie będzie. I tak niedługo zakończy żywot w jakiejś słabo eksponowanej części ramówki stacji FOX i nikt słowem nie wspomni o Jimmym, Mary (Dilshad Vadsaria) lub Otto (Adhir Kalyan).To najzwyczajniej w świecie produkcja warta szybkiego zapomnienia.
"Shades of Blue"
Bartosz Wieremiej: To taki serial, w którym niby się coś dzieje i niby mógłby zainteresować, ale jednak nigdy nie stanie się na tyle wysokim priorytetem, aby do niego wrócić. Niby chce się zobaczyć, co tam słychać u Harlee (Jennifer Lopez), gdy jej życie się komplikuje, ale nie aż tak znowu, by nie poczekać tygodnia lub jeszcze jednego i jeszcze…
Od czasu pilota i jego recenzji rzuciłem okiem na część jeszcze jednego odcinka, "Equal And Opposite". Szybko jednak zrezygnowałem z pomysłu, aby cokolwiek nadrabiać. Rozczarowało mnie po prostu, że zainteresowania agenta Stahla (Warren Kole) główną bohaterką zaczęły zmierzać w oklepanym kierunku. Na pewno jednak znajdą się tacy widzowie, których Jennifer Lopez w bojowym wydaniu z domieszką paranoi zainteresuje. Szczególnie jeśli w którymś momencie cały świat zwróci się przeciw niej. Reszta widzów jest w stanie jednak znaleźć co najmniej kilkanaście innych seriali, aby dobrze zapełnić swój wolny czas.
"Shadowhunters"
Bartosz Wieremiej: Katastrofalny serial, który chyba przy okazji spowodował, że nagle wszystkim zaczął podobać się film oparty o prozę Cassandry Clare. Tak, mam na myśli nieszczęsne "Dary Anioła: Miasto kości". W "Shadowhunters" wypucowani i drewniani aktorzy próbują zmagać się ze skomplikowaną materią równie drewnianych i momentami wręcz fatalnych scenariuszy. Niedziwne więc, że losy Clary Fray (Katherine McNamara) ostatecznie mogą zamęczyć nawet najwytrwalszych widzów. Tym bardziej że każdy odcinek zawiera co najmniej jedną scenę, która swoją głupotą przewyższa wszystko, co się widziało przez poprzednie kilkadziesiąt godzin.
Zresztą nawet trudno się domyślić, do kogo skierowana jest ta produkcja stacji zwanej teraz Freeform. Chciałbym też powiedzieć, że znam sposób na to, jak przeprowadzić casting, aby stworzyć tak pozbawioną chemii obsadę. Na dodatek nie mogę nawet potwierdzić, że "Shadowhunters" regularnie dostarcza powodów, aby się z tej produkcji nabijać. W końcu i tak nic nie przebije nieszczęsnego Czarnobyla, prawda?
"Superstore"
Marta Wawrzyn: Serial komediowy dawnego scenarzysty "The Office" Justina Spitzera, który tym się różni od przeciętnego sitcomu z Wielkiej Czwórki, że dzieje się w supermarkecie i stawia na trochę mniej standardowy typ humoru. Zdarza mu się uderzać w poważniejsze tony i dotykać takich kwestii, jak niskie płace czy brak życiowych perspektyw, nabijać się z absurdalnych pogadanek motywacyjnych dla pracowników, zahaczać o takie tematy, jak rasizm, seksizm, nastoletnie ciąże, aborcja, religia, poprawność polityczna.
Na ekranie oglądamy Amerykę środka (serial dzieje się w St. Louis, Missouri) – brzydką, mało atrakcyjną, mającą niewiele powodów, by wierzyć w American Dream. Ale dla wielu osób – imigrantów choćby – to miejsce jest szczytem marzeń, bo zapewnia jako taki byt i stabilizację. I to też widać w serialu.
Dzięki niezłej ekipie aktorskiej – w serialu grają m.in. Ben Feldman (Ginsberg z "Mad Men") i America Ferrera ("Brzydula Betty") – to działa. Serial bywa bardzo zabawny, miewa momenty głupiutkie i zadziwiająco mądre, slapstickowe i zupełnie poważne. I choć drugim "The Office" chyba na razie nie zostanie, to jedna z lepszych produkcji komediowych, jakie pojawiły się w styczniu. Na tyle mainstreamowa, że trafi do każdego, i na tyle inteligentna, że powinna zadowolić przynajmniej część osób, które od typowych sitcomów telewizji ogólnodostępnej wolą komedie z kablówki.
"Teachers"
Marta Wawrzyn: Komedia TV Land, opowiadająca o nauczycielkach pierwszych klas w podstawówce. Caitlin Barlow, Katy Colloton, Cate Freedman, Kate Lambert, Katie O'Brien i Kathryn Renée Thomas (czyli komiczki z grupy The Katydids) tworzą na ekranie całkiem ciekawą zgraję – każda z ich postaci jest zupełnie inna, ale razem mają jakąś fajną energię i bywają zabawne, nawet bardzo. Sporo tu niegrzecznego babskiego humoru, żartów o seksie, przekleństw – wszystkiego tego, co nie kojarzy się na pierwszy rzut oka z paniami uczącymi dzieciaki z pierwszych klas.
Absurdalny humor miesza się z żartami nie najwyższych lotów, ale dzięki chemii w obsadzie i luzackiemu podejściu twórczyń do tematu ogląda się to nieźle. Nawet dzieci nie irytują, tylko powiększają urok bałaganu, który oglądamy. Postacie narysowane są dość grubą kreską – jedna jest religijną fanatyczką, inna depresyjną miłośniczką metalu, jeszcze inna typową słodką "panią przedszkolanką" – co jednak nie przeszkadza, bo aktorki dają z siebie wszystko. Bardzo fajnie wypadł też gościnny występ Alison Brie w pierwszym odcinku.
Nie mam "Teachers" nic do zarzucenia, wręcz przeciwnie, uważam, że wyszło to nawet nieźle. Ale też nie sądzę, by ta komedia miała kiedyś wybić się na coś więcej. Jeśli lubicie niegrzeczne dziewczyny i żarty trochę bardziej nietypowe, niż to, co dostajemy w tradycyjnych sitcomach, "Teachers" może Wam się spodobać. Nie jest to jednak ani serial dla wszystkich, ani komedia, o której będziemy pamiętać pod koniec roku. To raczej serial-ciekawostka, który można oglądać dla zabicia czasu.
"Telenovela"
Marta Wawrzyn: Bardzo chciałam, żeby ten serial się udał, bo lubię Evę Longorię i cenię jej talent komediowy. Ale nie tędy droga! "Telenovela" próbuje robić to co "Jane the Virgin" czy wcześniej "Brzydula Betty" – czyli kpić ze światka telenowel – ale postawiła na dużo bardziej mainstreamowy humor i mniej finezyjne podejście do tematu. Czyli oglądamy kulisy produkcji typowego latynoskiego tasiemca, zapoznajemy się z aktorami, szefem telewizji, garderobianą etc.
I bardzo temu wszystkiemu daleko choćby do przygód Rogelia z "Jane the Virgin", gdzie kpi się z tego samego, ale dużo subtelniej i, co tu dużo mówić, mądrzej. Humor w "Telenoveli" niestety nie jest najwyższych lotów, Eva Longoria ciągle a to się potyka, a to na coś wpada, a to zalicza problemy z niesfornymi sukienkami. Jakby tego było mało, jej postać zachowuje się zwykle infantylnie, jak małe dziecko popełniając w kółko te same błędy i zaliczając te same życiowe lekcje.
Bez większego żalu pożegnałam tę średniej jakości paradę slapstickowych gagów po paru odcinkach i nie sądzę, żebym kiedykolwiek miała do tego wrócić. Serial miał co prawda lepsze momenty – zwykle te niekomediowe, kiedy główna bohaterka poważniała i mówiła widzom, co się kryje pod powierzchnią – ale w czasach, kiedy naprawdę jest z czego wybierać, to po prostu za mało. "Telenovela" to tylko kolejna próba podpięcia się pod trend, który zapoczątkowała "Jane" – mało oryginalna i ogólnie niezbyt udana.
"The Magicians"
Bartosz Wieremiej: Serial, który ma potencjał i wie, że go ma, po czym z owego potencjału zupełnie nie korzysta. Niemniej są w nim momenty, które da się polubić, a niektóre wątki mogą zaskakiwać i sprawiać frajdę.
Przyjemność sprawia np. towarzystwo Eliota (Hale Appleman) i Margo (Summer Bishil). Cieszy też, że Alice (Olivia Taylor Dudley) zawsze zorganizuje coś, co zamieni się w drobną katastrofę. Poszukiwania brata i jego znalezienie były przecież całkiem ciekawe. Po trzecim odcinku powoli można zacząć się również przekonywać do kierunku, w jakim podąża Julia (Stella Maeve). Całość zresztą wygląda wciąż niegłupio, choć wolałbym np. nie wiedzieć, co ze sobą robią książki będące kolejnymi tomami tego samego dzieła. Teraz jakoś dziwnie się teraz czuję, kiedy przychodzi mi się gapić na regał uginający się pod ciężarem rozmaitych wielotomowych publikacji.
Na tym etapie nie jestem więc w stanie z czystym sumieniem polecić ani odradzić zapoznania się z "The Magicians". Pozostańmy więc przy testowaniu na własną odpowiedzialność.
"The Shannara Chronicles"
Mateusz Piesowicz: Z dobrze zapowiadającego się młodzieżowego fantasy zostało to, czego należało się spodziewać – widoki. Komputerowe oczywiście, ale nadal robiące na tyle dobre wrażenie, że zasłaniają część wad. No właśnie, część.
Bo przysłonić nie trzymającej się kupy fabuły, w której jeden zbieg okoliczności goni drugi, już się nie dało. I naprawdę nie ma większego znaczenia, że całość to zbiór motywów nazbyt wyraźnie inspirowanych "Władcą Pierścieni" – to dałoby się przełknąć, wiadomo, że "Shannara" jest adresowana do młodszych odbiorców. Nie może to jednak stanowić usprawiedliwienia dla marnego scenariusza i zatrudnienia modeli zamiast aktorów.
Mimo tych wad serial na pewno znajdzie swoich wiernych wielbicieli, a że od strony wizualnej prezentuje się lepiej niż dobrze, to sam jeszcze na niego zerknę. Na pewno jednak nie sprawi, że określenie "młodzieżowy" nabierze nagle pozytywnego znaczenia.
Bartosz Wieremiej: Staram się śledzić "Kroniki Shannary", choć niestety jest to serial, który doskonale nadawałby się do wpisania na jakąś listę tortur. Ilość potknięć, jakie zaliczono w pierwszych kilku odcinkach, zupełnie rozbraja.
Równocześnie lubię ładne widoczki i nie przeszkadza mi to, jak są generowane. Sympatyzuję także z bohaterami za każdym razem, gdy zbliżają się do terenu, na którym nie da się oddychać. Trujące powietrze akurat mam za oknem, więc rozumiem także, że czasem nie ma ucieczki. I gdybym mógł, to chętnie powiedziałbym, że widzę jakiekolwiek światełko w tunelu. Niestety spodziewam się, iż będzie tylko gorzej.
Może trochę szkoda przy tym Manu Bennetta, ale też jak na razie nie pokazał tutaj nic, aby można było go aż tak znowu żałować. Z drugiej strony przynajmniej John Rhys-Davies się nie nudzi.