Hity tygodnia: "American Crime Story", "Shameless", "Galavant", "Z Archiwum X", "Jane the Virgin"
Redakcja
7 lutego 2016, 13:54
"Galavant" – sezon 2, odcinki 9 i 10 ("Battle of the Three Armies" i "The One True King (To Unite Them All)")
Bartosz Wieremiej: Ten jakże udany sezon "Galavanta" niestety już się skończył – na szczęście dwoma bardzo dobrymi odcinkami. Kurz bitewny opadł, Richard (Timothy Omundson) nieco dojrzał, a Tad Cooper stał się takim prawdziwym smokiem. Galavant (Joshua Sasse) i Isabella (Karen David) zaliczyli bardzo dziwny ślub, Garteth (Vinnie Jones) i Sid (Luke Youngblood) ruszyli w nową przygodę, a pewien mnich nie był w stanie przestać śpiewać. Madalena (Mallory Jansen) dołożyła kilka cegiełek, by stać się idealnym przeciwnikiem na kolejny sezon, jeśli ów oczywiście powstanie… pewnie gdzieś na jakimś kablówkowym odludziu. Tak przynajmniej twierdził wspomniany już mnich.
Zanim jednak to wszystko się stało, zobaczyliśmy cudownie uroczą bitwę, szalone pojedynki i praktykujących D'Dew w akcji. Mogliśmy także kibicować części bohaterów w czasie ich zmagań z przeważającymi siłami wroga. Podobnie jak w całym sezonie, było zabawnie i śpiewająco. Zresztą nie wiem, w jaki sposób w najbliższych tygodniach oswoję się z brakiem "Galavanta" wśród stałych punktów poprawiających humor w czasie raczej ponurej zimy.
Andrzej Mandel: Znakomite zakończenie fenomenalnego sezonu już za nami i, tak jak Bartek, będę musiał znaleźć coś innego na poprawianie humoru w zimowe wieczory. Po cichu będę zaś kibicować, by powstał kolejny sezon, choćby w kablówce. Wszystko dlatego, że finał dał na wszystko to, za co "Galavanta" polubiliśmy i jeszcze więcej.
Bitwa trzech armii okazała się być bitwą nawet pięciu (jeżeli armię zombie policzymy za dwie, w końcu zombiaki zmieniły stronę w trakcie), Gal dostał od Isabelli to, na co zasłużył (i nie chodzi mi tylko o ślub), Jester zaliczył świetny muzyczny numer, a Szef Vincenzo i Gwynne dożyli do 25 lat. Zaś Ryszard stał się mężczyzną i Królem (tak, przez duże "K"), a choć zaliczył po drodze mandat, to dał też radę ocalić Robertę przed smutnym losem z kotem i czekoladą…
Całą pulę i tak zgarnął Tad Cooper. Ale smoki to smoki, tak?
"American Crime Story" – sezon 1, odcinek 1 ("From the Ashes of Tragedy")
Mateusz Piesowicz: Jak miło nie musieć pisać o kolejnym rozczarowaniu – "American Crime Story" spełniło wszystkie pokładane w sobie nadzieje i okazało się pierwszym tegorocznym hitem z prawdziwego zdarzenia. Pilotowy odcinek udowodnił, że historia, która większości widowni jest doskonale znana, w niczym nie przeszkadza w stworzeniu serialu wciągającego od pierwszych chwil.
Cieszy, że twórcy nie poszli na łatwiznę i proste odtworzenie faktów, ale dodali swój komentarz do ekranowych wydarzeń. Wprawdzie kwestie rasizmu i sprawnego podsycania społecznych niepokojów w tym odcinku ledwie zarysowano, ale już widać, że to na nich będziemy się w głównej mierze skupiać. A dodając do tego całą gamę fascynujących bohaterów, nie mogę się już doczekać kolejnych odcinków, w których te osobowości wejdą sobie w drogę.
Tym bardziej, że już pierwsza godzina wystarczyła, by mocno podnieść mi ciśnienie. Cuba Gooding Jr. w głównej roli przechodzi samego siebie, idealnie balansując pomiędzy zblazowanym celebrytą, panikującym podejrzanym a osaczoną ofiarą. Sceny z nim na pogrzebie czy w domu Kardashianów to majstersztyk. A reszta obsady wcale przecież nie została w tyle. Hit, hit i jeszcze raz hit.
Marta Wawrzyn: Zdecydowanie najlepszy nowy serial w tym roku i nie sądzę, żeby cokolwiek go w najbliższym czasie przebiło (choć oczywiście wciąż bardzo czekam na "Vinyl"). Ryan Murphy udowodnił, że jest genialnym producentem i dobrym reżyserem, a scenariusz też wyszedł rewelacyjnie, bo pisał go kto inny. Gwiazdorska obsada nie zawiodła – Cuba Gooding Jr. prawdopodobnie gra tutaj rolę życia, ale John Travolta, David Schwimmer, Sarah Paulson i inni bynajmniej mu nie ustępują.
Mimo że historia procesu jest mi dobrze znana, ten odcinek trzymał mnie na krawędzi fotela od pierwszej do ostatniej minuty i nie spodziewam się, żeby miało się to zmienić. Rzeczywiście świetnie wprowadzono te kwestie, które przesądzą o wyniku procesu – z jednej strony wykorzystanie nastrojów społecznych związanych z rasistowskimi zachowaniami policjantów, a z drugiej to, że prawo nie zawsze sięga gwiazd, a prokuratorzy mają prawo poczuć się bezsilni – a także pokazano kulisy medialnego cyrku, jaki towarzyszył tym wydarzeniom. Murphy i spółka niewątpliwie mieli nosa co do tematu na debiutancki sezon, ale rozgłos, który serial zyskał, nie jest bynajmniej niezasłużony. Pierwszy rozdział "American Crime Story" to mistrzostwo świata pod każdym względem.
"Z Archiwum X" – sezon 10, odcinek 3 ("Mulder and Scully Meet the Were-Monster")
Andrzej Mandel: O takim prezencie fani Muldera i Scully mogli długo tylko marzyć. Ale stało się – dostali zabawny odcinek pełen Easter Eggs i świetnych zabaw konwencją. Zabawne dialogi, starcia z nowoczesną technologią i fantastyczna opowieść "potwora" o tym, jak stał się człowiekiem i jakie to przerażające. "Bałem się o to, że nikt mi nie da kredytu hipotecznego, chociaż nawet nie wiem, co to jest".
Ten odcinek niewątpliwie zasłużył na hit.
Michał Kolanko: To był zdecydowanie najlepszy odcinek w tym sezonie i być może jeden z najlepszych komediowych odcinków w całej historii serialu. Darin Morgan udowodnił, że nie ma sobie równych, jeśli chodzi o opowiadanie lekkich historii z poważnym morałem. I chociaż całość na pierwszy rzut oka jest głupia, to główne tematy tego odcinka wcale głupie nie są.
Historia potwora, który przypadkiem zmienia się w człowieka (w tej roli Rhys Darby) dotyka – poza takimi tematami, jak natura człowieczeństwa – zwątpienia, które Mulder zaczyna odczuwać po powrocie do FBI. Agent narzeka, że tkwi życiowo w tym samym momencie, a sprawy, którymi się zajmuje, przestały być aktualne. Dzięki spotkaniu z "potworem" w tym odcinku Mulder odzyskuje wiarę w to, co robi. To najlepiej pokazuje, jak sprawnym scenarzystą jest Morgan, jak świetnie opanował żonglerkę schematami w tym serialu.
Marta Wawrzyn: Hit również za to, że w cały ten slapstick wpleciono – oprócz paru zdecydowanie niegłupich prawd życiowych – pożegnanie Kima Mannersa. To było "Z Archiwum X" dokładnie takie, jakim je zapamiętałam. Ogromne plusy za świetny scenariusz, cudowną postać "potwora" i fantastycznego Rhysa Darby'ego w tej roli, a także za to, że David Duchovny i Gillian Anderson wreszcie swobodnie się czuli w dawnych rolach. Po tym odcinku zaczynam wierzyć, że ten powrót jednak może mieć sens.
"Jane the Virgin" – sezon 2, odcinek 10 ("Chapter Thirty-Two")
Marta Wawrzyn: "Jane the Virgin" ma świetną passę po powrocie. Być może to zasługa niespodziewanego snu Jane, a może po prostu tego, że w 40 minutach znowu udało się zmieścić bardzo dużo słońca, niemniej jednak 32. rozdział tej historii zapewnił mi dobry humor na cały tydzień. Nieudane randki Jane budziły salwy śmiechu i sprawiły, że pod koniec Jonathan wydawał się naprawdę sensowną opcją (choć przecież wiemy, że nie jest, niezależnie od tego, jak bardzo oboje lubią Isabel Allende).
Rafael miał naprawdę zły dzień, ale dzięki komentarzom niezawodnego narratora jakoś go z nim przetrwaliśmy. Rogelio podróżował w czasie w fartuchu i naprawdę nie wiem, co o tym myśleć, więc pochwalę tylko pomysł, żeby Rita Moreno nam zaśpiewała "It's another beautiful day to be Rogelio!". Był też chip znaleziony przez pewnego przystojnego policjanta we własnej łydce (ach, Michael, taki dzielny!), kłopotliwe sytuacje z rodzicami Rogelia, a nawet żart na temat El Chapo – trafiony, bo aktorka, której przyszło wypowiedzieć tę kwestię, rzeczywiście była uwikłana w konszachty z bossem narkotykowym.
Krótko mówiąc, znów dostaliśmy solidny pakiet zdarzeń mniej i bardziej niemożliwych, które bawiły, wzruszały i sprawiły, że na chwilę zaświeciło słońce w środku zimy.
"Supernatural" – sezon 11, odcinek 12 ("Don't You Forget About Me")
Bartosz Wieremiej: To powinien być jeden z tych odcinków, o których szybko się zapomina. Nie był i nie tylko przez jedną z najdziwniejszych kolacji, jakie ostatnio widziałem. Jasne, nieczęsto się zdarzają tak szybkie przejścia od zwykłej ekspozycji do tematów, z perspektywy niektórych, raczej kłopotliwych, niemniej scena ta mogła działać akurat jedynie w tym gronie.
W "Don't You Forget About Me" w zasadzie zaserwowano nam po prostu bardzo ciekawą sprawę dla Winchesterów, która dotyczyła postaci, które fanów serialu obchodzą lub mogą zacząć obchodzić. Z przyjemnością ogląda się znowu Jody Mills (Kim Rhodes). Docenić należy postępy, jakie poczyniła Claire Novak (Kathryn Newton) i fakt jak w to wszystko wpasowano trudną przeszłość Alex (Katherine Ramdeen). Oczywiście wampiry znowu zagościły w serialu, niemniej to, że tym razem z bardzo osobistą wizytą było istotnym urozmaiceniem. W końcu po tych wszystkich latach wszystko, co w "Supernatural" dotyczy rodziny, jest ważne, potrzebne i warte zobaczenia.
"The Expanse" – sezon 1, odcinki 9 i 10 ("Critical Mass" i "Leviathan Wakes")
Michał Kolanko: Koniec pierwszego sezonu "The Expanse" dobitnie pokazuje, dlaczego to jeden z najlepszych seriali science fiction od czasu "Battlestar Galactiki". Nie ma tu może spektakularnej bitwy kosmicznej, ale wydarzenia na stacji Eros i próba ucieczki głównych bohaterów to mocne zakończenie sezonu, który – poza scenariuszowymi dłużyznami w kilku odcinkach – praktycznie nie miał słabych punktów. Nastrój grozy na stacji Eros jest umiejętnie budowany, a okropny koniec Julie Mao tylko wzmacnia klimat odcinka.
Dowiadujemy się na tyle dużo o całej intrydze, że nie ma poczucia niedosytu, a jednocześnie na tyle mało, że bardzo chcemy już teraz obejrzeć następne odcinki. I chociaż wątek "ziemski" pozostaje najsłabszy ze wszystkich, to i tak finał to godne zakończenie bardzo dobrego sezonu. Wiele momentów, jak współpraca Miller – Holden czy strzelanina w dokach, na długa zapada w pamięć. Zasłużony hit.
"Shameless" – sezon 6, odcinek 4 ("Going Once, Going Twice")
Marta Wawrzyn: "Shameless" ma kolejny niezły sezon, w którym nie brak momentów tragikomicznych. Końcówka, w której Fiona patrzyła z przerażeniem jak zabierają jej dom – chwilę po tym, jak dowiedziała się, że jej ukochany zabił człowieka – zaś Kevin oglądał na żywo płonącego Yanisa, rzeczywiście wgniotła w fotel. Obie ciąże nagle przestały mieć aż takie znaczenie, choć odnoszę wrażenie, że Fiona urodzi, bo zwyczajnie nie będzie miała czasu umówić się na zabieg. Nad Gallagherami zebrały się naprawdę ciemne chmury.
A zanim doznaliśmy wraz z bohaterami tego końcowego szoku, mieliśmy kolejny przyjemny odcinek, który raczej bawił niż smucił. Knajpa, która odebrała Alibi klientów, rozłożyła mnie na łopatki, a gejowskie "Chicago Fire", do którego trafił Ian, szczerze zachwyciło. Dobry odcinek miał znów Frank, udzielający Debbie lekcji życia, a także Lip, wpadający po uszy w związek ze swoją profesorką.
Swoją drogą, tym wszystkim, co się wydarzyło w tych czterech odcinkach, "Shameless" spokojnie mogłoby obdzielić kilka seriali.
"Horace and Pete" – odcinek 1
Marta Wawrzyn: Louis C.K. nas zaskoczył w zeszły weekend swoim nowym serialem – nigdzie go wcześniej nie zapowiadał, nie wypuścił żadnych zwiastunów, po prostu stworzył serial i wrzucił pierwszy odcinek do internetu. Przyznacie, trochę odwagi trzeba mieć, żeby odstawić taką akcję.
Ale "Horace and Pete" wart jest uwagi niezależnie od sposobu dystrybucji. Rzecz się dzieje na Brooklynie, w barze, który właśnie skończył 100 lat i który zawsze był prowadzony przez tę samą rodzinę, a dokładniej przez Horace'a i Pete'a. Interes przechodził z ojców na synów, stając się przyczyną wielu rodzinnych trosk. Teraz sytuacja może się zmienić, bo do akcji wkracza Sylvia (Edie Falco), siostra obecnych właścicieli (Louis C.K. i Steve Buscemi), która chce knajpę sprzedać.
Gdyby jej się udało, widzowie dużo by stracili, bo Horace and Pete's to miejsce o niezwykłym klimacie. Oglądając to, co się dzieje w barze, można się poczuć jak podczas dawnych wieczorów z teatrem telewizji. Melancholijna rodzinna opowieść przeplata się z momentami typowo humorystycznymi, ale też z prawdziwymi melodramatami. Obsada jest niesamowita – za barem stoi zgryźliwy wujek Pete, w którego wciela się Alan Alda, naprzeciwko niego zalewa się w trupa Jessica Lange, a do tego pojawiają się w mniejszych rolach różni znajomi komicy Louisa C.K. Jest też Rebecca Hall w roli jego dziewczyny.
Nie mam pojęcia, dokąd to zmierza – drugi odcinek właśnie się pojawił, ale jeszcze nie zdążyłam go obejrzeć – niemniej jednak spędziłam w tej knajpie całkiem interesujące 67 minut i zdecydowanie chcę więcej. Trzymam też kciuki za powodzenie całego przedsięwzięcia – Louis C.K. za chwilę może udowodnić, że twórca nie potrzebuje żadnych pośredników, żeby dotrzeć do swojej widowni. Wystarczy strona internetowa.
"The Grinder" – sezon 1, odcinek 13 ("Grinder v Grinder")
Mateusz Piesowicz: W "Grinderze" ponownie pojawił się Timothy Olyphant i znów skończyło się hitowym odcinkiem. Plan Stewarta, by dwóch serialowych prawników wzajemnie się wyniszczyło, spalił na panewce, gdy okazało się, że obydwaj mają sądownicze zacięcie. Nie mogło się więc skończyć inaczej, niż fałszywym procesem, w którym dwóch fałszywych prawników starło się o miano tego nieco bardziej "prawdziwego". A że wspierani byli przez tych całkiem realnych, to trudno się nie zgodzić ze słowami Claire, która całą sprawę podsumowała jako "najgłupszą rzecz, w jakiej brała udział".
Można tylko westchnąć, że "Grinder" tak rzadko sięga po takie szalone pomysły, bo odcinki, w których pełnymi garściami czerpie ze schematów prawniczych procedurali, przestawiając je w krzywym zwierciadle, są zdecydowanie najlepszymi momentami tego serialu. Także dlatego, że wtedy największe pole do autoironicznego popisu mają tutejsi wykonawcy (zarówno Lowe, jak i Olyphant byli fantastyczni), co skutkuje ich błyskotliwym pojedynkiem na bzdurne argumenty i niekontrolowanymi wybuchami śmiechu u widowni.
Marta Wawrzyn: Pojedynek dwóch Grinderów w sali sądowej i sposób, w jaki poradził sobie Dean, to rzeczywiście komediowa perełka. Ale ten odcinek warto docenić za jeszcze jedną rzecz – w otwarciu pojawił się Tony Sirico i w pomarańczowym kombinezonie wyglądał dokładnie tak, jak Paulie z "Rodziny Soprano" za dawnych czasów. Tyle że tym razem wreszcie miał porządnego obrońcę – takiego, który potrafi doznać inspiracji w każdej chwili i natychmiast przejść do czynienia cudów.
"Colony" – sezon 1, odcinek 4 ("Blind Spot")
Mateusz Piesowicz: Jeśli ten odcinek miał być reakcją twórców na informację o przedłużeniu serialu na kolejny sezon, to stacja powinna to ogłaszać co tydzień. Ale odkładając żarty na bok, trzeba przyznać, że "Colony" uczciwie na kontynuację zapracowało, prezentując solidny poziom od samego początku. W tym tygodniu natomiast postawiono na emocje już od pierwszych sekund.
Pomimo tego że "Blind Spot" był wypełniony dramatycznymi wydarzeniami od początku do końca, to najbardziej w pamięć zapadła mi pierwsza sekwencja. Proste i skuteczne użycie ujęcia "point of view" pozwoliło zademonstrować brutalność reżimowej policji i jeszcze zaskoczyć na koniec znajomą twarzą. Świetny przykład na to, że czasem nie potrzeba ogromnych środków, by zaskoczyć widza.
A potem nie było wcale gorzej, bo ryzykowna gra Katie szybko zaczęła się obracać przeciwko niej i może mówić o sporym szczęściu (a może wręcz przeciwnie?), że praca dla Phyllis była wyjątkowo krótka. Nieświadomy niczego pozostaje natomiast Will i tylko czekać, aż dojdzie po nitce do kłębka tajemnicy, która robi się coraz bardziej zagmatwana.
"The Blacklist" – sezon 3, odcinek 13 ("Alistar Pitt")
Andrzej Mandel: "Czarna lista" zaskoczyła w tym tygodniu odcinkiem, który wyglądał inaczej – każdy z trzech toczących się równolegle wątków wystarczyłby sam z siebie co najmniej na samodzielny odcinek. Dwa przenikające się wątki łączył gościnny występ Tony'ego Shalhouba, pamiętnego Monka, który tym razem rewelacyjnie zagrał ekscentrycznego konsultanta mafijnego (niewiele to się różni od konsultanta biznesowego). Reddingtonowi chodziło tu o zemstę, ale podaną tak na zimno, że aż dziw, że dotyczyła tak ważnej dla niego emocjonalnie sprawy.
Precyzja rozegrania każdego wątku, pomysłowe wykorzystanie klisz popkulturowych (warto zwrócić uwagę na napad, w którym bierze udział Tom) i parę dobrych bon motów, z których jeden nie był Reddingtona tylko Elisabeth, stanowiły o sile odcinka. Nie spodziewałem się, że "The Blacklist" będzie jeszcze w stanie stworzyć hitowe odcinki (poprzedni był strasznie słaby), więc tym przyjemniej mi go dać.
Warto też zauważyć, jak bolesne jest dla Keen starcie z tym, jak postrzegają ją ludzie. Łatki ruskiego agenta nie da się odkleić. W Polsce rozumiemy to aż za dobrze.
"Agentka Carter" – sezon 2, odcinek 4 ("Smoke & Mirrors")
Mateusz Piesowicz: Peggy Carter jako uciekająca panna młoda? Muszę przyznać, że takiego obrotu spraw się nie spodziewałem. Wprawdzie oszczędzono nam widoku bohaterki czmychającej sprzed ołtarza, ale wystarczyło zobaczyć naszą agentkę w sukni ślubnej, by wiedzieć, że to nie dla niej. Peggy wszak już od najmłodszych lat udowadniała, że za nic ma społeczne konwenanse.
Panna Carter wybrała więc drogę jawnej buntowniczki, natomiast niejaka Agnes Cully wręcz przeciwnie. Nakładając maskę i stając się Whitney Frost, poszła ścieżką kłamstw i tajemnic, które zaprowadziły ją na sam szczyt. Ta dychotomia napędzała ostatni odcinek "Agentki Carter", w którym ładnie wymieszano teraźniejszość z retrospekcjami, robiąc nam apetyt na bezpośrednie starcie dwóch bohaterek.
To zbliża się wielkimi krokami, w miarę jak Whitney rośnie w siłę, a Peggy odkrywa, że zadarła z większymi siłami, niż pierwotnie przypuszczała. Na szczęście nasza bohaterka ma pomoc w osobie nieocenionego Jarvisa, który jest równie uroczy, gdy stara się brzmieć złowrogo, co wtedy, gdy ucina sobie drzemkę na samochodowej szybie. Cokolwiek stanie się dalej, ten duet już teraz zapracował sobie na miano mojej ulubionej ekranowej pary.
Bartosz Wieremiej: W "Smoke & Mirrors" bardzo sprawnie udało się wprowadzić widzów w dzieciństwo i dorastanie dwóch postaci: Peggy Carter (Hayley Atwell) i Whitney Frost (Wynn Everett). Bohaterek, które prędzej czy później zaliczą spektakularną konfrontację. Choć może ta suknia ślubna niekoniecznie była dobrym pomysłem.
Whitney pokazała też swoje moce i jak przystało na genialnego naukowca, zaczęła eksperymentować i przeprowadzać doświadczenia. Oczywiście nie obyło się bez ofiar. Tymczasem Sousa (Enver Gjokaj) dopuszczony został do działań duetu Penny & Jarvis, ale zanim się to stało, owa para przeprowadziła bardzo zabawną akcję pojmania niedoszłego mordercy. Swoją drogą, przebiegłość panny Carter bywa przerażająca.
"Agentka Carter" przyzwyczaiła nas w tym sezonie do nieschodzenia poniżej pewnego poziomu i oby się to nie zmieniło do samego końca.
"American Crime" – sezon 2, odcinek 5
Marta Wawrzyn: "American Crime" należą się wszelkie możliwe laury za wrażliwość i rozsądek, z jakimi podeszło do tematyki gwałtu. Tydzień temu sprawa wydawała się już prawie oczywista, teraz znów wróciliśmy do błądzenia w mroku. Wersje Erica i Taylora nie mogłyby się bardziej różnić od siebie, a jednocześnie powiększa się rozdźwięk pomiędzy tym, czego chce ofiara (spokoju), a tym, na co liczy jego matka (sprawiedliwość).
Ostatnie sceny – mocne, zwłaszcza w zestawieniu ze szkolnym widowiskiem, którym najbardziej zachwycona była chyba pani dyrektor – zapowiadają dalszą walkę. Cały czas towarzyszy nam sugestia, że coś z takimi szkołami jak Leyland jest nie tak i zachowanie Leslie, gotowej bronić dobrego imienia prowadzonej przez siebie placówki wbrew wszystkiemu, tylko to wrażenie pogłębia. Sposób, w jaki w takich miejscach traktuje się wszelkie mniejszości, wyraźnie pokazuje, że amerykańska równość szans to mit. Kluby białych dżentelmenów mają się świetnie.
A przy tym warto zauważyć, że mamy tutaj do czynienia z nastoletnimi emocjami. Taylor najwyraźniej sam nie wie, czy jest gejem, czy nim nie jest. Wydawało mu się, że wie, czego chce od Erica, ale skończyło się to tragicznie. Eric widział tę samą sytuację zupełnie inaczej. Twarde dowody w postaci wysyłanych wiadomości niby chronią Erica i pogrążają Taylora, ale nie wiemy, co jeszcze znajdziemy w tym galimatiasie nieporozumień, ulotnych emocji i nie do końca sprecyzowanych pragnień. Rozplątywanie tego jest fascynujące, aktorzy dają z siebie wszystko i tylko jedna rzecz mnie martwi – że serial wciąż pozostaje niedoceniany.