Najlepsze seriale muzyczne i z muzyką w tle
Redakcja
13 lutego 2016, 19:02
"Galavant"
Mateusz Piesowicz: Trudno wyobrazić sobie tę listę bez jednego z największych hitów ostatnich tygodni, który chwaliliśmy na Serialowej na wszelkie możliwe sposoby. Zanim jednak zacznę powtarzać to, co zostało już napisane, posłuchajcie jeszcze raz tego niesamowicie chwytliwego motywu – nie chcę być jedynym, który nie da rady się od niego uwolnić w najbliższym czasie.
Efekt w postaci nieustannego nucenia sobie pod nosem (albo głośniej) gwarantowany. Podobnie zresztą może być w przypadku każdej innej piosenki z "Galavanta", który jest po brzegi wypchany uzależniającymi melodiami oraz tekstami wyśmiewającymi baśniowe i rycerskie klisze. Serial ABC to zresztą jeden wielki zbiór muzycznych skeczy (choć połączonych w całkiem logiczną i skomplikowaną fabułę), który nie ma ambicji bycia czymkolwiek więcej niż pierwszorzędną rozrywką. I całe szczęście, bo ta bezpretensjonalność stanowi najmocniejszy punkt przygód legendarnego rycerza i jego przyjaciół. Co oczywiście nie oznacza, że "Galavant" nie potrafi wskoczyć na wyższy poziom i na przykład odwoływać się do szeroko rozumianej popkultury, czy nawet śmiać się z samego siebie i swojej wątpliwej popularności za oceanem.
Ta żałosna oglądalność jest zresztą trudna do zrozumienia, bo serial to lekki, łatwy i przyjemny, czyli teoretycznie spełniający wszystkie wymagania widzów telewizji ogólnodostępnej. Jak widać, ich wyroki są jednak niezbadane. Dobrze chociaż, że zainteresowania starczyło na dwa sezony, wypełnione kapitalnymi postaciami, wydarzeniami nie do przewidzenia i wieloma niezapomnianymi momentami.
"Gdzie pachną stokrotki"
Marta Wawrzyn: Wdzięczny, barwny serialik Bryana Fullera nie jest musicalem – zawiera elementy komediowe, fantastyczne, kryminalne, a nieliczne występy muzyczne są tylko miłym dodatkiem. Ale po paru latach od seansu zostają w głowie, podobnie jak wściekłe kolory, niezwykle romantyczna historia miłosna i kilka szczególnie dziwnych spraw, które rozwiązali główni bohaterowie.
Serialowe piosenki były wykonywane głównie przez mające doświadczenie na Broadwayu Kristin Chenoweth i Ellen Greene – czyli Olive i ciocię Vivian. Tych występów nie było wiele, zdarzały się parę razy na sezon. I niezależnie od tego, co akurat śpiewano, zawsze wpisywało się idealnie w fabułę i było tak po prostu urocze.
"Imperium"
Bartosz Wieremiej: W zasadzie w rok "Imperium" stało się serialem ogromnym, głośnym, krzykliwym, przerysowanym, rozśpiewanym i zapewniającym niesamowite przychody z reklam. Nawet kiedy w serialu stacji FOX śpiewano, że nie chodzi o pieniądze – chodziło właśnie o nie. Nikt zresztą za to nie przepraszał, a i tak to jest, gdy niektórzy nie mają nic do stracenia. Wyśpiewywano także coming outy, w gościnę co chwila wpadał ktoś znany lub bardzo znany. Czasem też podobno wspominano coś o miłości, ale akurat w tym trudno się było połapać.
"Imperium" podbiło więc telewizję, a muzyka, której w produkcji FOX-a jest mnóstwo, trafiała wszędzie, gdzie mogła. Radia, listy przebojów, złote płyty, gościnne występy aktorów w rozmaitych programach i na galach – wszystko to dopełniało obrazu, że muzyczna opera mydlana, stała się więcej niż dostatecznie dobra. W 2015 świat poczuł moc "Imperium", Jussie Smollett stał się gwiazdą, a przy okazji praktycznie wszyscy pokochali Cookie (Taraji P. Henson).
Mnóstwo jest tu muzyki napisanej na potrzeby serialu, co w połączeniu z faktem, że produkcja ta w ciekawy sposób wykorzystuje przynajmniej część szalonej otoczki rozmaitych współczesnych wytwórni, tworzy naprawdę niecodzienny efekt. Zresztą umówmy się, nawet w tych kilku zdaniach powyżej dało się zmieścić co najmniej kilka tytułów piosenek, które zaistniały dzięki serialowi.
"Blackpool"
Marta Wawrzyn: Prawdopodobnie najdziwniejszy tytuł na tej liście – a przecież mówimy tu o liście seriali, których bohaterowie mają zwyczaj w środku akcji tańczyć i śpiewać. "Blackpool" – w USA emitowany jako "Viva Blackpool", który to tytuł niewątpliwie ma sens – to 6-odcinkowy brytyjski serial z 2004 roku, łączący w sobie musical, komedię, dramat i na dodatek jeszcze kryminał.
David Morrissey – tak, Gubernator z "The Walking Dead"! – gra małomiasteczkowego biznesmena, który jest właścicielem tandetnego pasażu rozrywkowego z automatami do gier, ale marzy mu się coś więcej. Własne kasyno, hotel, prawdziwe Las Vegas. Niestety, wielkie plany zostają przerwane przez morderstwo. Nasz bohater od razu zostaje podejrzanym, a śledztwo prowadzi nie kto inny jak David Tennant. Znaczy detektyw grany przez Tennanta, mówiącego tutaj ze swoim oryginalnym szkockim akcentem.
Pomiędzy tą dwójką iskrzy – a we wszystko wplątana jest jeszcze małżonka biznesmena – zaś najlepsze momenty to te, w których… śpiewają. Repertuar jest niesamowity – usłyszycie tu Elvisa Presleya, Nancy Sinatrę, Billy'ego Idola, Elvisa Costello, The Smiths, Queen i wielu innych popularnych artystów. Utwory zawsze są świetnie dopasowane do sytuacji, a surrealizm tego wszystkiego wzmacnia fakt, że aktorzy nie tyle śpiewają, co cichutko wtórują oryginalnym wykonawcom.
Cały serial jest dokładnie tak odjechany jak to wygląda poniżej, ale pod tym absurdem kryje się całkiem poważna, niegłupia i przemyślana historia.
"Glee"
Mateusz Piesowicz: Nie da się ukryć, że w ciągu sześciu sezonów "Glee" miało sporo słabszych momentów. Oceniając jednak serial Ryana Murphy'ego przez pryzmat muzyki, trzeba powiedzieć, że należy do ścisłej czołówki gatunku, a w ostatnich latach nie przebija go nic. Musical o członkach szkolnego chóru New Directions przez lata swojej obecności w ramówce sięgnął do twórczości setek wykonawców muzyki popularnej, poczynając od gigantów (The Beatles, Queen), przez nieco zapomniane gwiazdy, które zyskały dzięki temu nowy blask (Journey), aż po współczesnych idoli (tak, tak, Justin Bieber również). I co ważne, przerabianie na popową modłę nawet bardziej rockowych kawałków nie raziło, a wręcz stanowiło zaletę.
Łącząc ten imponujący zestaw muzyczny z młodzieżową tematyką i gromadą fantastycznych wykonawców, udało się stworzyć serial, który trzeba nazwać popkulturowym fenomenem. Muzyka z "Glee" żyła i nadal żyje własnym życiem poza serialem (trudno zliczyć, ile płyt z soundtrackiem zostało wydanych i w jakich kompilacjach), a obsada wyruszyła nawet na specjalną trasę koncertową, cieszącą się ogromną popularnością.
Tak gigantyczny sukces to zasługa kilku czynników, ale z pewnością nie byłoby o nim mowy, gdyby nie zestaw idealnie dobranych aktorów. Lea Michele, Chris Colfer, Dianna Agron, Naya Rivera i inni stali się sławni dzięki występom tutaj i nie była to sława niezasłużona. Praktycznie każdy z członków oryginalnej obsady stworzył kreację, której można było przyklasnąć. A pokręcone losy bohaterów ekscytowały nie tylko nastoletnich widzów, do których serial był przede wszystkim skierowany. Bo jak tu nie zakochać się w tak cudownej postaci, jak Sue Sylvester (rola życia Jane Lynch)?
Trzeba też uczciwie powiedzieć, że choć "Glee" w pewnym momencie zaczęło systematycznie obniżać poziom, to muzycznie trzymało wysoką formę do samego końca, na przemian bawiąc, emocjonując i wzruszając (niezapomniany był chociażby odcinek poświęcony pamięci przedwcześnie zmarłego Cory'ego Monteitha). Mimo wad, chciałoby się, żeby każdy młodzieżowy serial tak wyglądał.
"Treme"
Marta Wawrzyn: Najbardziej chyba niedoceniany serial Davida Simona, w którym muzyka co prawda nie była najważniejsza, ale który bez muzyki by nie istniał. "Treme" pokazuje codzienne życie w Nowym Orleanie, po tym jak miasto zostało zniszczone przez huragan Katrina. Jest tu bardzo dużo zmagań z przeciwnościami losu, biurokracją, przestępczością, brakiem dachu nad głową itp. Ale przede wszystkim to serialowy list miłosny do tego niezwykłego miasta i jego mieszkańców, którzy pozostają sobą niezależnie od wszystkiego.
Oglądając "Treme", poznajemy Nowy Orlean tak jakbyśmy mieli miejscowego przewodnika, dbającego o to, aby zaprezentować swoim turystom zakątki niedostępne dla tych, którzy wpadają tu tylko na parę dni w czasie karnawału. Poznajemy tutejsze dźwięki, smaki i zwyczaje, oglądamy życie zupełnie zwyczajne i dowiadujemy się ciekawych rzeczy o historii tego miejsca.
Temat muzyczny Johna Boutte (czołówkę możecie obejrzeć tutaj) wciąż pozostaje jednym z tych utworów, których regularnie słucham. "Treme" przypomina też swoim widzom jazzową klasykę i zapoznaje ich z mniej popularnymi muzykami jazzowymi.
Muzyka towarzyszy bohaterom właściwie non stop, cały ich świat jest muzyką. Charakterystyczne kondukty pogrzebowe z panami w czerni grającymi na trąbkach i saksofonach, energetyczne występy w barach, radiowe szaleństwa pełnego pasji DJ-a Davisa (cóż to była za fantastyczna rola Steve'a Zahna!), Annie przygrywająca na skrzypcach, radio włączane na pełny regulator, kiedy Toni i jej córka wychodziły świętować Mardi Gras. Ten serial po prostu był muzyką. I był w tym niesamowicie autentyczny.
Ulubionych momentów muzycznych nie jestem w stanie zliczyć – na pewno na zawsze zapamiętam pogrzeby z "Treme", zapamiętam "This City" Steve'a Earle'a napisane specjalnie na potrzeby serialu, zapamiętam "Indian Red" i to spotkanie też zapamiętam.
A na koniec puścili nam Billie Holliday, pamiętacie? To był niezwykły serial, zrobiony z reporterskim zacięciem – jak wszystko, co tworzy David Simon – a jednak mający w sobie naturalną magię, której inne produkcje telewizyjne mogły mu tylko pozazdrościć.
"Nashville"
Marta Wawrzyn: Klimat "Nashville" – serialu o gwiazdach country wojujących o miejsca na szczytach list przebojów i nie tylko – najbardziej zachwycał mnie na początku. Im bardziej serial zbliżał się do opery mydlanej, tym mniejszy wywoływał u mnie entuzjazm, ale muszę przyznać, że pod względem muzycznym wypada ciekawie. Owszem, jest tu trochę piosenek 'a la Taylor Swift, które bez auto-tune'a brzmiałyby pewnie kompletnie przerażająco, ale nie brak też nastrojowego smęcenia w ciemnych barach.
Serial jest specyficzny, tak jak miejsce, w którym się dzieje, i ogólnie świat muzyki country. Niekoniecznie jest to świat mi bliski, ale prawdopodobnie właśnie dlatego obejrzałam prawie dwa całe sezony "Nashville", zanim uznałam, że pora się pożegnać. Aktorsko serial wypada lepiej niż dobrze – zwłaszcza grające główne role Connie Britton i Hayden Panettiere dają z siebie wszystko – zaś muzycznie najbardziej mniej zachwyca Clare Bowen, czyli serialowa Scarlett.
Nie jestem w stanie odpowiedzieć na pytanie, czy serial wciąż warto oglądać, ale na pewno takiego klimatu nie znajdziecie nigdzie indziej.
"Ally McBeal"
Marta Wawrzyn: "Ally McBeal" nie jest serialem muzycznym, odcinek typowo musicalowy miała dokładnie jeden, ale muzyki tu zdecydowanie nie brakowało. Tytułowa bohaterka, prawniczka w bardzo krótkich spódniczkach grana przez Calistę Flockhart, miała swoją piosenkę przewodnią, jej szef, John Cage, słyszał czasem w głowie Barry'ego White'a, a wszyscy, dosłownie wszyscy mieli zwyczaj chodzić po pracy do baru, by potańczyć i pośpiewać. Choć jedni – jak Rene albo grana przez niezawodną Jane Krakowski Elaine – śpiewać umieli świetnie, zaś innym – ach, Georgia! – trzeba było wyłączać mikrofon.
Do historii serialu przeszło parę imprez zorganizowanych przez tych ekscentrycznych prawników. Śpiewała sama Calista Flockhart i zdarzało się, że była przy tym niesamowicie sexy (audio tutaj).
Śpiewał Robert Downey Jr., raz nawet w towarzystwie Stinga.
A prawdziwą gwiazdą została Vonda Shepard, wokalistka towarzysząca naszym bohaterom każdego wieczoru w barze. Aż trudno w to uwierzyć, ale ta pani sprzedała dzięki "Ally McBeal" miliony płyt.
"Crazy Ex-Girlfriend"
Marta Wawrzyn: Po wielkim sukcesie "Jane the Virgin" telewizja CW w tym sezonie postawiła na kolejny dość specyficzny projekt – komediową historię 28-letniej prawniczki, która porzuca karierę w Nowym Jorku i przenosi się do małej, niezbyt ładnej mieściny w Kalifornii, tylko dlatego że mieszka tam chłopak, poznany na obozie w szkole średniej. Brzmi dziwnie? Tak, jest to serial dziwny.
Nie wszystko w nim do końca działa tak jak powinno, nie wszystkie nuty wydają się tak samo czyste, ale niewątpliwie "Crazy Ex-Girlfriend" coś w sobie ma. A już na pewno coś w sobie ma Rachel Bloom, twórczyni seriali, która wciela się też w główną bohaterkę, umiejętnie balansując pomiędzy dziewczyną z sąsiedztwa, której życie nie potoczyło się tak jak chciała, a lekką socjopatką.
Najlepsze jednak są piosenki. Tak, tak, to jeden z tych seriali, w których nagle zaczynają tańczyć i śpiewać. I wydaje mi się, że jako musical "Crazy Ex-Girlfriend" działa nawet lepiej niż jako komediodramat, niejednokrotnie kpiąc ze współczesnego popu czy też składając pokłony filmowej klasyce. Mimo że serial jest nierówny – i chyba taki już pozostanie – polecam oglądanie go chociażby dla momentów muzycznych, które są zabawne i dopracowane do ostatniego szczegółu.
"Mozart in the Jungle"
Mateusz Piesowicz: W serialu Amazona muzyka odgrywa bardzo ważną rolę, choć (prawie) nikt tu śpiewa. Jest za to orkiestra nowojorskiej filharmonii i jej nowy dyrygent – Rodrigo De Souza, którego niekonwencjonalne metody pracy i podobny do nich styl życia wprowadzają mnóstwo zamieszania do świata rządzonego przez muzykę klasyczną.
Sam serial wprowadza natomiast widzów w dobry nastrój, bo nie sposób się nie uśmiechnąć, oglądając go. Choć to komedia, nie spodziewajcie się slapstickowych żartów i wybuchów śmiechu. "Mozart in the Jungle" to produkcja z kategorii czasem słodkich, czasem gorzkich, a czasem prawdziwych historii o życiu i podążaniu za swoimi pasjami, które niekiedy wymagają sporych poświęceń, ale potrafią je wynagrodzić. A nawet jeśli nie, to przynajmniej nauczą nas robić perfekcyjną mate.
Największą gwiazdą jest tu bez wątpienia Gael Garcia Bernal, brawurowo odgrywający rolę Rodrigo, ale poza nim zobaczycie m. in. Saffron Burrows czy Malcolma McDowella. Odkryciem serialu jest natomiast Lola Kirke, ujmująca świeżością i naturalnym wdziękiem jako oboistka Hailey Rutledge, szukająca swojego miejsca w orkiestrze i życiu.
Poza nimi serial oferuje udział mnóstwa gwiazd najwyższej klasy, poczynając od tytułowego Mozarta (który zresztą pojawia się nawet w pewien sposób osobiście), przez rzeszę innych klasyków. Muzyka stanowi integralną część serialu, a sceny występów orkiestry, nie tylko w filharmonii, należą do najlepszych tutaj. Dodatkowym smaczkiem są natomiast towarzyszące drugiemu sezonowi czołówki – każdy miał własną, z innym podkładem muzycznym. Zobaczcie, może to właśnie one przekonają Was do samego serialu.
"Smash"
Marta Wawrzyn: Serial o kulisach powstawania musicalu o Marilyn Monroe miał być wielkim hitem telewizji NBC w 2012 roku. Pierwsze odcinki wydawały się cudowne i świeże, zbierały pozytywne recenzje i wydawało się, że nic tu nie może pójść nie tak. A potem wszystko poszło nie tak. "Smash" z potencjalnego hitu w kilka tygodni przemienił się w obiekt kpin, tak fatalnie miał napisany scenariusz. Kiedy zarobił nominację do Złotego Globu, wydawało się już absurdalne, że taki serial w ogóle można do czegokolwiek nominować.
W drugim sezonie zrobiono trzęsienie ziemi, zwolniono twórczynię serialu, zatrudniono Josha Safrana, który wcześniej robił "Plotkarę", i… było jeszcze gorzej. Mimo wielkiego zamiłowania do broadwayowskich klimatów nie byłam w stanie obejrzeć serialu do końca – nie wiem, czy ktokolwiek był. Miłosne wielokąty, Debra Messing smarkająca w wielkie szale i ogólny chaos fabularny – to zapamiętałam.
Czemu w takim razie w ogóle przypominamy "Smash"? Ponieważ fatalne wątki obyczajowe przeplatały się w nim ze świetnymi momentami muzycznymi. Praktycznie każdy występ był na doskonałym poziomie, śpiewająca wojna pomiędzy Katharine McPhee a Megan Hilty rzeczywiście wciągała, a klimat sprawiał, że chciało się rzucać wszystko i jechać do Nowego Jorku.
W kategorii seriali musicalowych "Smash" wypada całkiem przyzwoicie, choć po części dlatego, że wielu takich seriali po prostu nie ma. Jako serial dramatyczny niestety wypada gorzej niż źle. Ale kiedy znów słucham tych piosenek i oglądam te występy, mam coraz większą ochotę dokończyć oglądanie drugiego sezonu.
"Eli Stone"
Bartosz Wieremiej: Wyobraźcie sobie, że macie wszystko: pracę marzeń, a przynajmniej taką, która zaspokaja waszą nieposkromioną ambicję, fajnego partnerkę/ra i mnóstwo przedmiotów z gatunku tych luksusowych. Teraz pomyślcie, że nagle zaczynacie słyszeć dźwięki i utwory, których nikt inny nie słyszy, a towarzyszący muzyce katalog halucynacji zawiera zarówno chóry, jak i ziejące ogniem smoki. Tak właśnie wygląda codzienność tytułowego bohatera "Eli Stone", a w czasie tych muzycznych zwidów nasz Eli upodobał sobie wpadanie na George'a Michaela lub np. słuchanie jego piosenek w wykonaniu swojego szefa.
Niezależnie od tego, kto śpiewa i w jakiej sytuacji, muzycznych popisów nie brakuje. Są koncerty, obsada szaleje, a Victor Garber daje czadu. George tymczasem bywa po prostu sobą, a np. w odcinku "I Want Your Sex" – jego piosenka o tym samym tytule zapewnia nam bardzo przyzwoitą sprawę tygodnia. Trafiały się też takie perełki, jak ta poniżej.
Na marginesie, Garber powinien zacząć śpiewać w "DC's Legends of Tomorrow". Może uratowałby to dziwadło.
"Vinyl"
Marta Wawrzyn: Wy jeszcze "Vinyla" nie widzieliście, ja widziałam i jestem zachwycona. To serial głośny, o niesamowitym klimacie – przenosimy się do Nowego Jorku z 1973, są też flashbacki z lat 60. – i rozbuchanej formie. Terence Winter, Martin Scorsese i Mick Jagger opowiadają nam historię Richiego Finestry (Bobby Cannavale), faceta, który stworzył prawdziwe imperium muzyczne. Tyle że czasy się zmieniają, pojawiają się nowe style muzyczne, stary dobry rock'n'roll zaczyna przegrywać, a Richie popada w różnego rodzaju kłopoty, których spoilerować na razie za bardzo nie mogę.
Serial spodoba się miłośnikom poprzednich produkcji Terence'a Wintera, a także fanom Martina Scorsese. Styl obu panów jest wyraźnie widoczny w dwugodzinnym pilocie – który ogląda się jak porządny film kinowy. Ale przede wszystkim ucieszą się ci z Was, którzy kochają muzykę – "Vinyl" to przede wszystkim właśnie muzyka, na licencje poszły chyba miliony (usłyszeć można m.in. Led Zeppelin), są też utwory stworzone przez Micka Jaggera i jego syna specjalnie na potrzeby serialu.
A poza tym jest bardzo, bardzo dużo smaczków, dotyczących zarówno samej historii muzyki, jak i klimatu tej niezwykłej epoki. Zdarzają się momenty, kiedy "Vinyl" przypomina "Mad Men", aczkolwiek jest to serial znacznie bardziej spektakularnie zrealizowany. Fabułę ocenimy w recenzji, a tymczasem muszę powiedzieć, że jestem zachwycona tym, jaką ucztą dla uszu i oczu jest ten serial. Będzie hit.
A przy okazji, byliście już na oficjalnej stronie "Vinyla" (link jest na banerze u samej góry)? Ta oprawa naprawdę robi wrażenie, co najmniej takie jak sam serial.
Warto przy tym zauważyć, że idą dobre czasy dla fanów muzyki na małym ekranie. W końcu w kolejce na swoją premierę czeka jeszcze "The Get Down" Netfliksa (przy okazji – w "Vinylu " jest scena rodem ze zwiastuna "The Get Down"). Te dwa seriale razem mogą wprowadzić nową jakość i rozpocząć modę na poważne dramatyczne produkcje z muzyką nie tyle nawet w tle, co w samym centrum.