12 zagranicznych seriali, które Amerykanie zepsuli
Marta Wawrzyn
20 marca 2016, 18:26
"The IT Crowd"
Jedna z najbardziej przerażających rzeczy na tej liście. Opowiadające o informatykach "The IT Crowd" to nie tylko jedna z ulubionych komedii wszystkich nerdów, ale też po prostu bardzo dobry sitcom. Brytyjski oryginał jest już wręcz kultowy, zaś amerykańska kopia to coś strasznego. Powstała ona w 2007 roku na zamówienie NBC i na szczęście nigdy nie została wpuszczona na antenę. Stworzony został tylko pilot, którego nie zdecydowano się wyemitować. Ale wyciekł i straszy do dziś w internecie.
Kiedyś zdarzyło mi się obejrzeć go w całości i mogę powiedzieć tyle: amerykański remake to w 95% kopia brytyjskiego oryginału – te same postacie, te same sceny, te same gagi. I zero wdzięku, którego pełen jest oryginał. Mossa, podobnie jak w brytyjskim serialu, gra Richard Ayoade, który praktycznie powtarza to, co już wcześniej mówił. W roli Roya obsadzono Joela McHale'a, który nieco później dostał rolę w "Community" i był w niej świetny, ale tutaj zdecydowanie nie pasował. Słabo wypadła także Jessica St. Clair w roli Jen.
Pilot został nakręcony w 2007 roku i początkowo dostał zielone światło (!), na szczęście jednak przyszedł nowy szef NBC Ben Silverman, który z niego zrezygnował. Jeśli chcecie, możecie zobaczyć go w całości poniżej. Ale ostrzegam, to naprawdę boli.
"Most nad Sundem"
To prawda, że amerykańsko-meksykańskie "The Bridge" nie jest aż taką wtopą, jak większość (wszystkie pozostałe?) seriali na tej liście, ale jednak bardzo tu daleko do oryginału. I to mimo że zatrudniono bardzo znaną aktorkę, Diane Kruger, która wcieliła się w jedną z głównych postaci. Szwedzko-duński "Most nad Sundem" – który można teraz oglądać w niedzielne wieczory w Ale kino+ i który ostatnio chwaliłam – jest serialem wyjątkowym i ze względu na miejsce, w którym się dzieje, i przytłaczającą atmosferę, i głównych bohaterów. Przede wszystkim Sofia Helin jest niesamowita jako Saga, chłodna szwedzka policjantka, która kompletnie nic nie rozumie z relacji społecznych, ale za to ma zadziwiająco analityczny umysł.
Diane Kruger nie udało się tutaj wnieść nowej jakości, jako amerykańska wersja Sagi zawiodła mnie bardzo, a i fabuła bynajmniej nie zachwycała. W pierwszym sezonie – poza specyficznym klimatem pogranicza amerykańsko-meksykańskiego – najlepiej wypadło wszystko to, co skopiowano żywcem z oryginału. W drugim sezonie scenariusz podążył już w dużej mierze własną ścieżką i efekt jest taki, że nie byłam w stanie obejrzeć tego do końca. Oryginalny "Most nad Sundem" to logicznie skonstruowany kryminał, w którym wszystko jest po coś. Amerykańska kopia w pewnym momencie zaczęła przypominać sen pijanego scenarzysty.
Nie dziwię się, że serial po dwóch sezonach skasowano i mam nadzieję, że więcej wersji "Mostu nad Sundem" nie powstanie. Zachęcam za to do sięgnięcia po oryginał, bo to jeden z najlepszych seriali kryminalnych, jakie kiedykolwiek widziałam.
"Skins"
Brytyjskie seriale młodzieżowe potrafią być bardzo niegrzeczne, a "Skins" to jeden z najdobitniejszych przykładów. Emitowana przez kanał E4 produkcja zawierała i seks, i ostre imprezy, i przemoc, i wszelkiego rodzaju dysfunkcje, i nawet śmierć. Te dzieciaki piły, paliły, ćpały, przeklinały, chodziły do łóżka z kim popadnie i miały od groma i trochę problemów, z którymi dorosły by sobie nie poradził. A przy tym nie wyglądały jak modele i modelki, obsadzano mało znanych aktorów, którzy wyglądali jak zwykli ludzie.
Amerykańskie seriale młodzieżowe takie nie są – nawet poważne problemy pokazane są w cukierkowy sposób, a o nagości, przekleństwach i innych kontrowersjach nie ma w ogóle mowy. Mimo że MTV parę granic przekroczyło, w dużej mierze odtwarzając serial scena po scenie, jakimś cudem wydawał się on zupełnie inny – uładzony, upiększony i kompletnie nieciekawy. Choć kontrowersje i tak wzbudził ogromne – twórców oskarżono m.in. o propagowanie dziecięcej pornografii (!!!), bo nie wszyscy w obsadzie byli pełnoletni.
MTV miało prawo wierzyć, że się uda, bo takie adaptacje czasem się udają. Przykładowo amerykańskie "Shameless" też jest trochę grzeczniejsze i ładniejsze niż brytyjskie, a jednak wypada znakomicie. W tym przypadku jednak zdecydowanie nie wyszło. Wyemitowano tylko 10 odcinków w 2011 roku, po czym z produkcji zrezygnowano. W oficjalnym oświadczeniu na koniec telewizja MTV pisała, że "Skins" to globalny fenomen, który niestety nie przypasował amerykańskiej publiczności.
Spuśćmy zasłonę milczenia na te tłumaczenia – to po prostu był bardzo nieudany remake. Ale też faktem jest, że MTV próbowało wtedy przekroczyć pewne granice, których w purytańskiej amerykańskiej telewizji – oczywiście nie mówię tu o kablówkach – się nie przekracza. I oberwała przy tym mocno po głowie, również od reklamodawców, którzy nie chcieli się kojarzyć z taką kontrowersyjną produkcją.
"The Slap"
Australijski miniserial "The Slap" został mi kiedyś podrzucony przez jedną z polskich stacji telewizyjnych i z miejsca mnie wciągnął bez reszty. Składająca się z ośmiu odcinków produkcja, oparta na bestsellerowej książce Christosa Tsiolkasa, opowiada o emocjonalnym zamieszaniu, które rozpoczyna się po tym, jak pewien temperamentny Australijczyk greckiego pochodzenia wymierza policzek nieswojemu dziecku podczas imprezy z grillem w domu znajomych.
To wydarzenie zapoczątkowało serię dramatów, które w każdym odcinku oglądaliśmy z punktu widzenia innej osoby w to zamieszanej. "The Slap" w oryginale to kameralny serial o ludzkich emocjach, z barwną paletą bohaterów, wśród których prym wiedli greccy imigranci. A przede wszystkim rozbłysła tutaj gwiazda Melissy George, która wcieliła się w Rosie, matkę wyjątkowo okropnego dzieciaka – tego, który w końcu oberwał od temperamentnego Greka. Jej relacja z synem jest wręcz chora, a przy tym fabułę poprowadzono tak, że pewne racje tej postaci dało się zrozumieć.
Serial był ogromnym sukcesem i w Australii, i na świecie. Cóż więc zrobiło NBC? Wypuściło okropną, pustą w środku kopię, której głównym atutem miały być gwiazdorskie nazwiska. Za kamerą stanęła Lisa Chodolenko, a w obsadzie znaleźli się Uma Thurman, Peter Sarsgaard, Thandie Newton, Zachary Quinto, a na dokładkę jeszcze Melissa George grająca tę samą rolę. Scenariusz został przepisany kropka w kropkę i jakimś cudem Amerykanie sprawili, że historia straciła cały swój urok. Oryginał wydaje się subtelny, intrygujący i zrobiony z pazurem, kopia jest irytująca, nijaka i pozbawiona charakteru. A przede wszystkim niepotrzebna.
"Absolutely Fabulous"
"Ab Fab" Jennifer Saunders to jedna z najfajniejszych produkcji komediowych, jakie zrobiło BBC. Bohaterkami były dwie – nie najmłodsze już – kobiety sukcesu z Londynu, które przesadzały z narkotykami, alkoholem i wszelkiego rodzaju imprezowaniem, bardzo pragnąc pozostać piękne, młode i fajne pod każdym względem. Serial, zainspirowany francuskim skeczem, razem liczył 39 odcinków, wyemitowanych na przestrzeni dziesięciu lat. Ach, ci Brytyjczycy.
Amerykanie próbowali przerabiać "Absolutely Fabulous" dwa razy – pierwszą wersję produkowała Roseanne Barr, a grały w niej Carrie Fisher i Barbara Carrera. Pilota nigdy nie wyemitowano. W 2009 roku FOX spróbował znowu, tym razem z Kathryn Hahn (która ma pecha do przeróbek brytyjskich sitcomów) i Kristen Johnston, ale znów nie wyszło. Pozostaje obejrzeć oryginał!
"Broadchurch"
"Gracepoint", czyli amerykańska wersja "Broadchurch", to modelowy wręcz przykład, jak nie robić remake'ów kryminałów. Bardzo dużo przepisano, bardzo niewiele zmieniono, nowe zakończenie było okropne z kilku względów, a tego, że David Tennant dwa razy powtarzał praktycznie identyczne kwestie, nie da się wybaczyć. To był typowy skok na kasę – FOX wyhaczył coś, co się sprzedało w Europie, i postanowił dać to swoim widzom.
Co mogło pójść nie tak, poszło nie tak – najbardziej mnie zadziwia fakt, że scenariusz praktycznie przepisano, a oba seriale dzieli jakościowa przepaść. Oliva Colman okazała się nie do zastąpienia, David Tennant bardziej się przechadzał po planie niż grał, a Chris Chibnall – twórca obu seriali – raczej się nie napracował przy tworzeniu scenariusza "Gracepoint". Nawet klif podrobili!
Ogólnie trudno pojąć sytuacje, w których jeden serial anglojęzyczny jest przerabiany na inny serial anglojęzyczny – "The Office" i "Shameless" się udały, ale to naprawdę nie powód, aby wszyscy mieli tak robić – ale ten przypadek jest jednym z najgorszych. Szkoda, że Chibnall z Tennantem wzięli w tym udział.
"The Inbetweeners"
Za świetny brytyjski serial o dorastaniu, który aż skrzył się od inteligentnego humoru, wzięło się w 2012 roku MTV. Amerykańskie "The Inbetweeners" przetrwało aż 12 odcinków – czyli zdecydowanie za dużo, jeśli brać pod uwagę jakość.
Bo owszem, teoretycznie oba seriale nosiły ten sam tytuł i oba opowiadały o tym, jak dziwna i niekomfortowa potrafi być przemiana chłopca w mężczyznę, ale tylko brytyjski był niegrzeczny, chropowaty i wdzięczny. Amerykańska wersja była nudna, ugrzeczniona, a brak choćby odrobiny chemii w obsadzie po prostu rzucał się w oczy. Postacie i dialogi trochę pozmieniano i w efekcie powstała pozbawiona życia parodia oryginału.
Po porażkach, jakimi okazały się amerykańskie wersje "The Inbetweeners" i "Skins", MTV na szczęście zaczęło szukać innych kierunków rozwoju. I świetnie, bo teraz mamy choćby "Faking It", które pokazuje, że lepiej tworzyć seriale od zera niż kopiować cudze pomysły.
"Life on Mars"
Teoretycznie może się wydawać, że to nie aż taka porażka, w końcu oryginalne "Life on Mars" liczyło 16 odcinków, a amerykańskie aż 17 (ale zamkniętych w jednym sezonie). Różnica jednak jest zasadnicza – serial BBC zdobył uznanie krytyków, miał nominacje do nagród BAFTA i dziś jest uważany za kultowy. Tymczasem w Stanach Zjednoczonych, po pierwszych w miarę pozytywnych recenzjach, ABC postanowiło "Life on Mars" wykończyć, najpierw robiąc dwumiesięczną przerwę w emisji, a potem zmieniając jej porę.
Może to i lepiej, bo to była tylko podróbka. Te same postacie, grane przez bardziej znanych aktorów, straciły swój charakter, a ci, którzy obejrzeli całość, narzekali na zmiany w scenariuszu. Historia policjanta, który podróżuje w czasie do 1973 roku, została przez Amerykanów potraktowana na koniec bardzo łopatologicznie, co jednak było już bez znaczenia, bo serial i tak skasowano.
I po raz kolejny okazało się, że są takie zabawki, którymi bawić się potrafią głównie Brytyjczycy. Bardziej znane nazwiska i więcej kasy na realizację nie wystarczy, by powtórzyć sukces.
"Coupling"
"Przyjaciele", tylko parę lat starsi? W brytyjskiej wersji to działało, bo "Coupling" Stevena Moffata miało swój charakter. Czyli było lekko niegrzeczne, miało dużo uroku, świetną obsadę (to właśnie dzięki Moffatowi poznałam i pokochałam Jacka Davenporta), a przede wszystkim rzeczywiście bawiło błyskotliwymi dialogami. To, że większość rozmów oscylowała wokół seksu, nie drażniło, bo Brytyjczycy potrafią robić niegrzeczne seriale.
Amerykanie nie potrafią – a już szczególnie amerykańskie stacje ogólnodostępne. "Coupling" pojawiło się na antenie NBC w 2003 roku i spadło z anteny po zaledwie czterech odcinkach. Mimo że scenariusz w dużej mierze został skopiowany, nie działało tu nic. Żarty związane ze sferą seksualną, w oryginale świetne, tu zostały stonowane i przestały bawić.
A najzabawniejsze jest to, że serial wywołał ogromne kontrowersje. Stacje partnerskie NBC odmawiały emisji z powodów religijnych, konserwatywne organizacje wspinały się na wyżyny szaleństwa. Przyczyny trudno zgadnąć – to był po prostu kolejny sitcom, nieudolnie skopiowany i ugrzeczniony, właśnie po to, aby Amerykanie byli w stanie go przełknąć.
"Hotel Zacisze"
Nie, to nie żart! Amerykanie dobrali się nawet do czegoś tak kultowego jak brytyjski "Hotel Zacisze", choć każdy rozsądny człowiek wie, że bez Johna Cleese'a w roli Basila ten serial przecież by nie istniał. Sitcom z 1975 roku, wiele razy powtarzany również w polskiej telewizji, do dziś uważany jest za jeden z najlepszych brytyjskich seriali wszech czasów.
Ponieważ Amerykanie nie znają żadnych świętości, aż trzy razy próbowali przerobić "Hotel Zacisze" na swoją modłę. Pierwsza próba miała miejsce już w 1978 roku – w zamówionym przez ABC pilocie "Chateau Snavely" mieli zagrać Harvey Korman i Betty White. Projekt zarzucono na etapie scenariusza, który przerabiano i przerabiano, aż w końcu nic z tego nie wyszło.
Po raz drugi "Hotel Zacisze" skopiowano w 1983 roku, znów w ABC. Tym razem serial – zatytułowany "Amanda" – doczekał się emisji i przetrwał całe dziesięć odcinków. Główną rolę grała kolejna aktorka z "Golden Girls", Bea Arthur, która, co ciekawe, wcielała się we właścicielkę hotelu. Czyli zamieniono tutaj role Basila i jego żony Sybil.
Trzecia i ostatnia próba miała miejsce w 1999 roku w CBS. Serial zatytułowany "Payne" z Johnem Larroquette'em w roli głównej przetrwał nieco ponad miesiąc.
Mimo że kombinowano i ze znanymi aktorami, i ze zmianami, takimi jak zamiana hotelu nad morzem na motel przy autostradzie, nigdy nie udało się podrobić ani klimatu, ani specyficznego humoru "Hotelu Zacisze". Tym bardziej nie udało się stworzyć niczego własnego.
"The Tomorrow People"
W CW od kilku lat panuje moda na klimaty (około)science fiction, a to niestety najmniej udany przykład. "The Tomorrow People" to w oryginale brytyjski serial z lat 70., opowiadający o grupce dzieciaków z niezwykłymi zdolnościami. Po latach ogląda się już go raczej trudno – trudniej niż klasyczne odcinki "Doktora Who" – ale jakiś urok w nim wciąż widać i naprawdę można zrozumieć, czemu to kiedyś był hit.
W serialu CW z 2013 roku nie ma ani odrobiny wdzięku, w oczy rzuca się raczej totalna przeciętność, pod każdym względem. Przeciętny jest scenariusz, przeciętny jest Robbie Amell w głównej roli (z obsady dobrze wspominam tylko Marka Pellegrino, który jako jedyny grał postać na tyle niejednoznaczną, że nie ziewałam na jego widok), przeciętna jest realizacja. Nic, co by zapadało w pamięć na dłużej, żadnych bohaterów, których losy obchodziłyby widza.
Amerykanom przerabianie brytyjskich seriali naprawdę rzadko wychodzi – może i mają więcej kasy, ale prawie zawsze, starając się to i owo ulepszyć, odzierają serial z tego, co w nim najlepsze. Prawdę powiedziawszy, nie martwi mnie, że nie będzie amerykańskiej "Utopii" czy "Misfits" (tak, też byli w planie).
"Prime Suspect"
Amerykański "Prime Suspect" z Marią Bello z 2011 roku nie był aż taki zły. Podobała mi się główna bohaterka, jej specyficzny styl bycia i ubierania się, i ogólnie wydawało mi się to ciekawsze od przeciętnego procedurala policyjnego. Problem polega na tym, że Amerykanie wzięli się za bary z serialem kultowym i z kultową bohaterkę, graną przez lata przez Helen Mirren we własnej osobie.
Nie dali rady, bo nie mogli dać rady – serial BBC to w wręcz legenda, bo jego bohaterka pracowała na to 15 lat. O ile w amerykańskim "Prime Suspect" trudno zrozumieć, czemu postać grana przez Bello traktowana jest w aż tak seksistowski sposób – w końcu mamy XXI wiek i trochę jednak się zmieniło – w przypadku Jane Tennison sprawa jest jasna. Ona była jedną z pierwszych kobiet detektywów, które wysoko zaszły w brytyjskiej policji. A my tę mieliśmy wiele razy przekonać się, że nie była to droga usłana różami. Dlatego serial miał sens i pod pewnymi względami był wręcz przełomowy.
W amerykańskiej wersji to taki zwykły procedural, który dorabia sztucznie ideologię tam, gdzie niekoniecznie to już tak wygląda. Mimo wysiłków Marii Bello i mimo tego, że jej postać dawało się lubić, publika z odcinka na odcinek topniała. Choć nie da się tego remake'a oceniać jednoznacznie źle, do oryginału ma się po prostu nijak.